31 maja 2010

Offline

Nowa Zelandia ma jedna ogromna wade. Jezeli uwazacie, ze internet w Polsce jest drogi, sprobujcie go zlapac na wyspie, ktora ma wszedzie daleko :) Otoz w NZ internet jest kosmicznie drogi. W hostelu placilem 6$ za dobe z limitem... 160MB!!! Aktualnie przeprowadzilem sie do docelowego mieszkania (o tym pozniej) i jestem offline. Nie mam zasiegu zadnej sieci, ktora mozna oplacic, wiec bede musial wymyslec cos innego. Do tego czasu jestem offline i korzystam z kafejki, ktora notabene nie jest daleko od mojego miejsca zamieszkania :)

Przeprowadzilem sie wiec, wczoraj Linda (ta sasiadka) i Kitty przyjechaly po mnie samochodem, co pozwolilo mi zaoszczedzic tachania bagazy przez cale miasto. Przywiozly mnie do swojego mieszkania, pokazaly pokoj i kazaly sie rozgoscic. Rozrzucilem rzeczy w kolo swojego lozka, ktore jest aktualnie jedynym elementem wyposarzenia mojego pokoju (poza zabudowana szafa) i poszedlem na dol. Na dole poznalem Clint-a, czyli drugiego wspollokatora, ktorego Kitty i Linda za bardzo nie lubia. Ogolnie chlopak ma ok 30-tki ale ze wzgledu na zajadanie sie papkami dla silaczy wyglada duzo starzej. Ma wysokie ego i nie za bardzo rozmawia z kimkolwiek. Dziwny jest, no ale jest i dziele z nim lazienke, wiec sie przyzwyczaje :)

Mieszkanie jest bardzo ladne i przytulne. W zasadzie to domek jednorodzinny. Na dole jest salon, kuchnia i lazienka Kitty, na gorze 3 sypialnie i lazienka, ktora dziele z Clintonem. Jest tez maly ogrod, po ktorym jak wspomnialem gania sie pies z krolikiem i na ktorym rosna dziwne roslinki, w tym kaktusy. Za to na parkingu przed szeregowcem rosna cytrynki! Nie wiem czy mozna je sobie tak zabierac, ale na pewno kiedys sprobuje. Moj pokoj jest stosunkowo maly, szacuje moze na 8m2, ale wystarczy, poniewaz i tak wiekszosc czasu pewnie bede spedzal w salonie na dole.

Teraz troche o wspollokatorkach. Jesli przedwczoraj nie bylem pewien czy sa lesbijkami, wczoraj zostalem oficjalnie poinformowany :) Po wprowadzce przyszla kolej na poznawanie sie z "przyjaciolmi rodziny". Otoz Kitty i Linda sa para. Co prawda roznica wieku (13 lat) jest spora, ale w Polsce tez to nikomu nie przeszkadza :P tak do Ciebie mowie! Linda rozstala sie z mezem jakies 14 lat temu, kiedy jej najmlodsze dziecko mialo 2 lata. Od tej pory wychowuje dzieci sama. Ma ich 4. Niestety nie pamietam wszystkich imion, ale z tego co pamietam maja 14,16,18 i 21 lat. Sa bardzo sympatyczni i ciekawi, poniewaz nie byli nigdy dalej niz w Australii, ciekawi ich wszystko o Europie, nie tylko o Polsce. Na tyle ze pytaja poczawszy od McDonalda (czy mamy u siebie), skonczywszy na pytaniu, czy jemy przy stole czy np palcami przy telewizorze (jak to oni maja w zwyczaju :) ). Niestety nikt nie przyklada za bardzo wagi do ich edukacji i dzieciaki przekonane sa, ze Coca Cola czy Cadbury to firmy z Nowej Zelandii i nie maja pojecia, czy ktos na swiecie jeszcze je ma :p Przypomina to troche dzieci Francuskie, ktore tez uwazaja, ze wszystko co maja w sklepach jest francuskie, a jajka biora sie ze sklepu.

Poniewaz nie mam za duzo czasu (kafejka i choreondalne 3$ za 0,5h), szybko o kulturze.
Kiwi sa bardzo tolerancyjni. Jesli nie jestes w stanie sie do tego przyzwyczaic - nie zrozumiesz. Mnie akurat nie bardzo interesuje kto, co i jak robi, wiec nawet mnie to nie rusza. Ale do rzeczy. Linda i Kitty sa para. To raz. Cala rodzina Lindy akceptuje Kitty i nazywa druga mama. To dwa. Dzieci Lindy (z wyjatkiem najmlodszej 14 letniej) wszystkie pala i pija! Co prawda nie duzo, ale jednak. Linda twierdzi, ze to ich zycie i one powinny decydowac co jest dla nich dobre a co zle. Wszystko od 16 roku zycia. 18 latka jest w ciazy ze swoim chlopakiem i mieszka razem z rodzina. Ogolnie jak na nasze Polskie warunki jest to mocno zwariowane, ale jedno trzeba na pewno przyznac. Sa bardzo zzyta rodzina i bardzo sie szanuja na wzajem i pomagaja sobie. Wyglada to bardzo milo i bardzo mi milo, ze pozwalaja mi z nimi byc i wysluchiwac i wykrzykiwan angielskich :) To pomoze mi sie troche poduczyc. Przy okazji, jakkolwiek pochwale sie, ze wszyscy mi tu mowia, ze moj angielski jest bardzo dobry i wogole skad sie wzial, bo np skosnoocy mowia fatalnie po angielski (i tu seria dowcipow o skosnookich ;) ), tak musze przyznac, ze moj angielski nie pozwala na uczestniczeniu w grupowej rozmowie. Tzn bedac z cala rodzina (czyli 8 osob, bo + 2 znajomych), nie rozumiem co sie do mnie mowi, dopoki sie nie skupie na osobie, ktora do mnie mowi. A jak to w takich rodzinach bywa, wszyscy mowia jednoczesnie :) Ale pewnie sie przyzwyczaje. Nie ma to jak porzadna szkola jezyka angielskiego! Dzisiaj kolejna porcja zwiedzania i urzadzanie sie w malym pokoiku.

Na koniec mala lekcja slangu NZ :) "take the piss" oznacza tutaj nabijanie sie z czegos. Bardzo popularne w kontakcie z ta rodzina. Postaram sie dostarczac wiecej nowosci jezykowych.
I oczywiscie przeprosiny za serie bledow. Pewnie jest ich mnostwo, ale jak sie domyslacie NZ kafejka nie ma slownika ani polskich liter :P
Tyle z Mt Wellington w Auckland. Do uslyszenia :)

29 maja 2010

Auckland w 30 minut :)

Jeszcze nie zdążyłem się przestawić z czasem. Myślałem, że przyjdzie to łatwiej, ale o 20 już ledwo stoję na nogach, co powoduje że ląduję w łóżku i budzę się przed 5 rano... Tak więc dzisiejszy dzień zaczął się od projekcji "Żywota Briana" na laptopie :)

Poranny "krótki" telefon do Polski i uciekam na miasto z założeniem znalezienia oceanu. W końcu nie widziałem nigdy żadnego. Wyszedłem o 10 rano, bez mapy i jedynie z bladym pojęciem, że ocean jest gdzieś na południe, a docelowa dzielnica na zachód. Z tym przeświadczeniem ruszyłem przed siebie. Wniosek nr 1 - Auckland poza centrum to wielkie skupisko domków jednorodzinnych. Mijałem ładne, brzydkie, wille i rozpadające się. Z przerwą na śniadanie w Mc Donaldzie mijałem te domki przez następne 3,5 godziny... I za cholerę nie dotarłem do Oceanu :(

O 1 odezwała się Kitty, czyli moja nowa współlokatorka. Bez mapy z ogólnym rozeznaniem po terenie udało mi się trafić na ulicę, na której mieszka. Tam na mnie czekała i tak się poznaliśmy :) Krótki opis dla ciekawskich. Kitty nie jest miss piękności, jest pulchna, ma fioletowe (sic!) włosy i mówi o sobie, że jest lesbijką. Na ile to prawda - nie wiem. Wiem natomiast, że jest bardzo sympatyczna i bardzo, bardzo dużo mówi. Dla mnie rewelacja, bo muszę szybko oswoić się z językiem :)
O samym mieszkaniu na pewno więcej napiszę jak już się wprowadzę, a wprowadzam się jutro. Kitty jest na tyle uprzejma, że przyjedzie samochodem zabrać moje rzeczy. Mogę natomiast powiedzieć, że mieszkanie oprócz Kitty zamieszkuje jeszcze jeden współlokator (którego imienia nie zapamiętałem) oraz królik i mały piesek, którzy gonią się w kółko po ogrodzie. Żeby było zabawnie raz piesek królika, raz królik pieska.

No i w końcu pierwsze wrażenie po kontakcie z prawdziwymi Kiwi. Kitty jest kiwi i jafa, sama się tak nazywa i się z tego śmieje. Dodatkowo jej drzwi są zawsze otwarte. Przez kilkadziesiąt minut kiedy tam byłem wpadła sąsiadka (40 letnia kiwi), na pogaduchy (i już została) i 16 letni sąsiad. Mnie się bardzo podoba, jako że potrzebuję się uczyć języka i mieć kontakt z ludźmi, żeby nie zdziczeć jak w tym cholernym hostelu :)

Po ok pół godziny pogawędki powiedziałem, że chcę sobie pójść znaleźć ten cholerny ocean :) więc Kitty stwierdziła, że zabierze mnie tam samochodem, bo to daleko. Sąsiadka oczywiście powiedziała, że ona też jedzie i tak oto 2 kiwi zabierają obcego faceta na przejażdżkę po mieście.

Przejażdżka zaczyna się od... sklepu monopolowego! Kitty wpada, kupuje po 2 piwa (prowadzi sąsiadka, cholera jak ona miała na imię...), siadamy i jedziemy. Sąsiadka bez obciachu otwiera piwko za kierownicą i sączy. Pytam, czy im tak wolno, a ona na to "nie, nie wolno, ale wszyscy kiwi tak robią, nie przejmuj się". Pytam czy nie kontroluje ich policja i czy nie mają jakiś limitów na promile, a ona "no mamy, ale jak nas zatrzymają to się po prostu nie chwal, że pijemy i damy radę :)". Tak więc śmierć w oczach, nie dość, że jedziemy cały czas pod prąd, to jeszcze prowadzi pijana baba!

Kilka wdechów, zapinam pasy i jedziemy :) Podczas około pół godzinnej podróży pokazały mi Mt Wellington, plażę, ocean, jakiś pomnik (nie zapamiętałem, ale mam foto :), centrum w którym byłem wczoraj, dzielnicę bogaczy, dzielnicę biurowców, dzielnicę pań lekkich obyczajów (ciekawostka: dzielnica ta dzieli się na część skośnookich pań, białych pań i... transwestytów!).
Potem odwiozły mnie pod hostel, gdzie umówiliśmy się na kolejny dzień ok 18 na wprowadzkę.

Podczas podróży dziewczyny poruszały dziesiątki tematów. Najważniejszy to skośnoocy kierowcy, którzy są tutaj głównym przedmiotem żartów. Ponoć jeżdżą fatalnie. Były też narzekania na polityków, podatki, ceny papierosów itd itd :) Ogólnie o wszystkim po trochu. Kolejną ciekawostką natomiast jest to, że kiwi traktują główne wyspy NZ jako zupełnie odrębne. I tak Kitty była tylko raz w życiu na południowej a jej sąsiadka ani razu! Taniej dla nich jest polecieć na wakacje do Australii czy na Fiji, niż polecieć na południową wyspę! Bo otóż podobno nie dość, że loty są drogie, to gdyby ktoś chciał pojechać, to oprócz ok 800km do przejechania musi zabulić ok 300$ za podróż w jedną stronę promem pomiędzy wyspami. A podobno południowa wyspa jest ładniejsza... Cóż. Panie poleciły mi za to muzeum (może uda się jutro wybrać), żeglugę i pływanie z delfinami. Podobno jest jakiś rejs, który gwarantuje obejrzenie ławice delfinów.
Jeśli chodzi o rekiny, to ponoć ich tu nie ma. Za to jest dużo meduz, których należy się wystrzegać. Zła wiadomość jest taka, że w okolicy nie ma miejsca dla surferów. Najbliższa falista plaża jest ok 200km stąd. Cóż, trzeba będzie się zaopatrzyć w samochód. Za to 300km stąd są góry i można pojeździć na nartach.

Na koniec ciekawostka. W NZ diesel jest dużo tańszy niż benzyna (ok 1.1$ za diesel vs 1.7$ za benzynę). Więc kiedy poruszyłem temat, stwierdziłem że lepiej kupić diesla. Okazało się, że nie. Bo otóż NZ jako kraj zielonolubny ma wysoki podatek od samochodów z napędem diesla, co powoduje że sumarycznie wychodzi się na zero (podobno).

Tyle z dzisiaj. Zbliża się godzina snu, ale dziś może przeciągnę do 21 jak dobrze pójdzie :)
Już jutro pierwsze wrażenia z nowego mieszkania.

day 1

Jestem padnięty. Dzień na pewno mogę zaliczyć do udanych, ale ledwo żyję a w dodatku mam odciski na stopach ;)
To będzie wpis o ciekawostkach. Zacznę od wspomnień jeszcze z dnia wczorajszego, czyli dnia 0 (jako, że nie był cały :) ).

Poszedłem sobie na krótki spacerek. Skoro mieszkam w dzielnicy Mt Eden, to głupio było by się nie wybrać na Mt Eden ;) Wyszedłem na jednej z ulic najwyżej jak się da i spotkałem taki ok metrowy płotek z siatki a przy nim ławeczkę. Dziwaczne. Nie będę przecież łamał przepisów w obcym kraju, szukam innej drogi. Obszedłem górę i z drugiej strony znalazłem drogę na szczyt. Ciekawostka nr 1. Co się okazało. Cała zieleń otoczona jest tą siatką i co chwilę są takie ławeczki. W połowie drogi spotkawszy miejscowych przekonałem się, że to nie są ławeczki, tylko STOPNIE! To są stopnie do przejścia przez tą siatkę dla pieszych!!! A ja zrobiłem z 4 km żeby obejść tą cholerną górę... Te stopnie są co kawałek i czasem nawet opisane takim znakiem pieszego. Trudno. Wychodzę na górę i... Ok ciekawostka nr 2. Auckland położone jest na ponad 50 wygasłych wulkanach. Część z nich podobno jest w parkach, część podobno zalana zatoką, część zupełnie zabudowana. I w tym przekonaniu tu przyjechałem. Tymczasem... Tymczasem Mt Eden to wulkan! I oni tego w ogóle nie ukrywają! Wychodzę na szczyt a tam centralnie jest krater! Podobno 200 metrów wgłąb ziemi jest płynna lawa. Mało tego, z góry widać przynajmniej 3 podobne w odległości kilkuset metrów. I teraz jeśli Nowozelandczycy nazywają tutejszych mieszkańców JAFA (Just Another Fucking Aucklander - bo w sumie nie pasuje takie duże miasto do NZ), to niech spróbują się ponabijać z ludzi, którzy mieszkają na zboczu wulkanu! Ci to mają cojones (jak to mawiał mój szef J. /z pozdrowieniami/ ).

Byłem też w supermarkecie. Co prawda taki 24/7 i nie należał na pewno do najtańszych, ale już mogę coś powiedzieć o cenach. Ceny bliskie do polskich. Tak średnio, bo warzywa i owoce stosunkowo tańsze, mięsko droższe. Jeśli chodzi ogólnie o warzywa i owoce to jest ich cały dział (jakaś 1/5 sklepu). Sporej części z tych roślin w ogóle nie rozpoznaję, ani po nazwie ani po wyglądzie. Przyjdzie pewnie czas spróbować. Ciekawostką natomiast jest to, że każdy jest opisany, czyli np "cytryny - zawierają dużo witaminy c - kraj pochodzenia Australia; ogórek - dobry do sałatek i kanapek - kraj pochodzenia Chiny" itd. Pewnie nie tylko ja nie wiedziałem do czego niektóre roślinki służą :p

Tyle wczoraj, kolacja i spanko z zamiarem przestawienia się w czasie. Przerwa w śnie ok 3 rano, kiedy obudziła mnie typowo tropikalna ulewa. Taka, kiedy krople walą tak, że czujesz jakbyś był na koncercie rockowym. Ale słuchawki na uszy i śpimy do 8. Poranek zaczynamy od owocowego śniadania (banany, jabłka i pomarańcza). Dla złośliwych - nie, nie smakują lepiej. Smakują dokładnie tak samo jak u nas :p Po śniadaniu prysznic i pierwsza misja - NZ numer telefonu. Wyszedłem na ulicę sklepów i już po przejściu kilkudziesięciu metrów znalazłem punkt Vodafone. Poprosiłem o prepaida, z nadzieją porównywalnych stawek do Europejskich i.. i dupa. "Poproszę 50$" mówi Pan. Na szczęście z tych 50 do wykorzystania jest 30, co nie zmienia faktu, że 20$ mi wsysło :(
No więc mam Nowozelandzki numer telefonu. Dla znajomych na priv :)

Z numerem wracam do domq i kontaktuję się z przyszłą współlokatorką. Okazuje się jednak, że jest chora i wolała by przenieść powitanie na jutro jeśli to nie jest problem, ponieważ nie może wyjść po mnie na pociąg. W sumie dla mnie nie jest, i tak mam pokój zapłacony do poniedziałku. Tak więc umawiamy się na sobotę rano. Po współlokatorce przychodzi czas na spam. Z wiarą o przyszłą współlokatorkę uzupełniam CV o jej adres jako mój przyszły, uzupełniam numer NZ telefonu i jedziemy. Wysłałem 11 razy na oferty w Auckland. Przed chwilą dostałem pierwszą odpowiedź z prośbą o uzupełnienie formularza rekrutacyjnego :) Wygląda to obiecująco. W końcu pierwszy dzień w dodatku piątek. Przejrzałem jeszcze aktualności i lekko śpiący około południa (w końcu z przyzwyczajenia to pora spania ;) ) ruszam na miasto.

Łapię autobus na jednej z głównych dróg i jadę do centrum. Wysiadam koło uniwersytetu. Budynki kosmiczne, wygląda naprawdę mega profesjonalnie (info dla J :)). Jak sobie przypomnę budynki polibudy, to aż dziw, że Polska ma w ogóle zezwolenie na wydawanie wyższego wykształcenia... Potem rundka wzdłuż portu, przez CBD (już się nauczyłem pierwszego Aucklandzkiego skrótu :) ) i tak przez ok 4h. Zadziwiający jest kolor wody. Gdziekolwiek nie byłem, nawet na lazurowym wybrzeżu, woda w portach zawsze miała kolor szarawo brudnawy. Tutaj natomiast ma ładny niebieski (miałem napisać szmaragdowo - błękitny, ale jestem facetem i rozpoznaję tylko kilka kolorów :p ). W mieście jest bardzo dużo wieżowców ale i parków i zieleni. Mnóstwo ogromnych palm (pozdrowienia dla Aś). Widziałem też budynek IBM (gdybyś też chciał się przeprowadzić P) Wszystko jednak pokażę na zdjęciach jeśli dziś jeszcze uda mi się uploadować. Kilka zasad dla zwiedzających miasto. W centrum światła dla pieszych świecą się przez ok 2 sekundy (zielone oczywiście), potem mruga czerwone, nie tak jak u nas. Potem przez kilka sekund świeci się czerwone a następnie gaśnie, co nie oznacza, że jest zepsute. Aby włączyć światła, trzeba przycisnąć przycisk. Jeśli nie ma pasów, trzeba się rozglądać. Rozglądać i rozglądać, albowiem tutaj nie ma litości dla pieszego. Przeganiają Cię klaksonem jak dzikie zwierzęta. I tutaj cholerne przyzwyczajenie. Gdyby policja chciała wyłapywać emigrantów, to wystarczyło by stanąć na pasach i obserwować w którą stronę człowiek się patrzy. Za cholerę nie mogę się przestawić z lewo-prawo-lewo na prawo-lewo-prawo. Cóż, przyjdzie pewnie z czasem.
No i na koniec zawód. Ogromny zawód. Nie widziałem jeszcze żadnej papugi! Wiem, że mieszkam w centrum i trudno wymagać, ale przynajmniej jedna by się pokazała! Widziałem za to poczciwe nasze wróble, jakieś takie nasze latające (czarne z żółtym dziobem, też to mamy ;) ) i panią w parku karmiącą z ławki... mewy :). Jak wychodziłem na górę Mt Eden, słyszałem przedziwne odgłosy, jak w zoo. Na pewno były to jakieś dziwaczne ptaki, niestety żaden nie chciał się pokazać i pozostaję zawiedziony.

Jeszcze o pogodzie. Jest dokładnie taka jak pisze w przewodniku. Jakkolwiek mamy późną jesień, jest ciepło i można chodzić w podkoszulku. Jednak (jak zaznaczyła moja przyszła współlokatorka) Auckland to unikalne miasto, gdzie jednego dnia można zobaczyć 4 pory roku. I tak rano wyszedłem na prażące słońce (na wszelki wypadek wziąłem bluzę z kapturem). Potem było wietrznie i zachmurzone niebo, potem znów ciepło, ale tak rześko i na koniec ulewa. Wszystko dzisiejszego dnia. Do kompletu 4 pór brakowało śniegu. No i ta depresyjna godzina... Dzień zaczyna się o 7 a kończy o 17 zachodem słońca. O 18 jest już ciemno. Cóż, późna jesień. Przeżyję :) muszę! :p

A już jutro poznaję swoje przyszłe współlokatorki i mam nadzieję odwiedzić morze. Takie prawdziwe z plażą. Tymczasem zabieram się za uzupełnianie formularza rekrutacyjnego.

Na koniec podsumowanie dnia piosenką.

welcome to New Zealand

No i doleciałem :) Wszystkim, którzy trzymali kciuki, coby mnie nie wpuszczono dziękuję, bo zwykle jest tak, że jak stawiamy na coś to wychodzi na odwrót :p

Od początku. W Hong Kongu zaraz po ostatnim wpisie przywitało mnie 40 minutowe opóźnienie... Cóż wysiedziałem się, to się jeszcze wysiedzę. Zapakowaliśmy się do Airbusa i pierwsze wrażenie - airbus jest mniejszy od boeinga. Mniej miejsca na nogi, mniej siedzeń, ale za to w ostatnim rzędzie bliżej z siedzenia do ściany, co można wykorzystać opierając się poduszką i śpiąc :) Samolot był w połowie pusty (albo w połowie pełny?), więc stewardessa sama zaproponowała, żebym przesiadł się gdzie chce, ale mnie tam było dobrze.Start spokojny, bez przeszkód i co najważniejsze tym pasem, który jest wzdłuż prawdziwego Hong Kongu. Pomimo, że było ciemno, krótki filmik również jest.

No i lot. Zasnąłem zaraz po wylocie, ale po 2 godzinach coś mnie obudziło (może znów to cholerne oparcie między siedzeniami). No i klops, bo za cholerę nie mogę zasnąć... No i nie zasnąłem już do końca... W trakcie obejrzałem film "I love you, man!", rewelacyjna komedia :) polecam. Obejrzałem też awatara, przejrzałem wszystkie zestawy płyt i wszystkie chyba gry... Dla nieświadomych, na długich trasach w fotelu przed tobą wbudowany jest monitorek z pilotem. Każdy ogląda co chce. I jeszcze - na długich trasach wieczornych zamyka się okna, tak że startując o 22 można przespać 8h, nawet jeśli zmiana czasu powoduje, że noc trwa 3h, bo w środku jest totalnie ciemno prawie cały lot.
Nad ranem wyjrzałem za okno i co? I lecimy wzdłuż wybrzeża Australii. Piękne widoki, kolejne piękne wysepki i kolor morza... nie na darmo nazywa się morze koralowe :) W sumie to chyba mógłbym być pilotem :p
Do jedzenia na obiadek znów wołowinka tym razem z zapiekanymi ziemniaczkami, a śniadanie... no właśnie - nie bierzcie angielskiego śniadania. Mój błąd. Niby lubię jajecznicę z kiełbaską i fasolką (takie typowe angielskie), ale przecież trzeba było pomyśleć, że oni to wszystko mają odgrzewane... bleh, ohyda.

Pod sam koniec lotu okazało się, że jak na złość lecę ze złej strony, a jak się kapnąłem to już było trzeba siedzieć na d. więc widoki mnie ominęły (lądowaliśmy od wschodu). Dziwnie te samoloty latają. W Hong Kongu też lądowaliśmy od południa, czyli nijak do tego skąd lecieliśmy... Filmik oczywiście jest i kilka zdjęć, które się udało pstryknąć z tej złej strony.

No i pewnie to co was najbardziej interesuje, czyli "trzepanko" lotniskowe. Jeśli ktoś wam mówił, że jest ciężko... potwierdzam. Jest. Zaczyna się od wyjścia z samolotu do korytarza, w którym stoją w szachownicę celnicy i trzeba ich omijać. Nie wiem czego szukają, ale wyglądają jakby szukali zaczepki ;) potem korytarzem do stanowiska immigration. Tam trzeba dostarczyć papierek przygotowany w samolocie, pokazać paszport i uciąć sobie pogawędkę z oficerem. Bardzo przyjemną, ale bardzo szczegółową (problem dla nie mówiących po angielsku - generowali kolejki): "Po co Pan przyjechał? Jakie kraje Pan mijał? Gdzie się Pan zatrzymywał? Jak długo Pan zostanie? Czy ma Pan tu jakiś znajomych? Gdzie Pan potem leci? Czym się Pan zajmuje w rodzimym kraju? itd itd" Na koniec uśmiech, ciach pieczątka wizy do paszportu i zapraszamy dalej. Koniec? Chcielibyście. Teraz odbieramy bagaż i (o ile nie zaczepi nas Pan z pieskiem, który sobie chodzi i wącha turystów) idziemy do gate B (taką dostałem pieczątkę na świstku, który uzupełniałem w samolocie). W sumie nie wiem co to oznacza, ale są jeszcze A i C. I znów kolejka i kolejna Pani, która odbiera karteczkę i jedziemy: "Czy przewozi Pan jedzenie? Czy przewozi Pan niebezpieczne substancje? Alkohol? Papierosy? Czy zamierza Pan polować?" nie, nie i jeszcze raz nie. Uff jedziemy dalej... Kontrola bagażu :| wrzucamy wszystko co mamy na taśmę, która ma rentgen i jakieś czujki substancji organicznych. Wychodzę bez szwanku, zabierają mi karteczkę z samolotu i zapraszają do wyjścia... Uff w końcu. Przechodzę rozsuwane drzwi i witamy w Auckland! :)

Pogoda typowo wyspiarska :) Jak lądowaliśmy - prażyło słońce. Jak wyszedłem z lotniska - ulewa... Wychodzę z autobusu, znów słońce... Doszedłem do hostelu, siąpi deszcz. Zdecydowało by się :) Ogólnie po tych 3 godzinach spędzonych w tym kraju już muszę powiedzieć, że go lubię. Spytałem kierowcę autobusu, czy jedzie przez Mt Eden? Powiedział, że tak, ale że tam jest kilka przystanków i na który jadę. Pokazałem mu opis "jak trafić do nas" hostelu a on powiedział, że mnie tam zabierze i że mnie wysadzi gdzie trzeba :) Jak się już zatrzymał, powiedział mi gdzie skręcić i gdzie dalej. Dodam tylko, że z mapki wyglądało, że jedzie do centrum, ale że mija bokiem to cholerne Mt Eden... Czyżby nadrobił specjalnie?
Wpadłem do hostelu tuż przed deszczem. No i kolejny plus - przerwa obiadowa, recepcja zamknięta, ale jest nr na komórkę i darmowy telefon. Dzwonię i po 5 minutach jest facet z obsługi... W Europie musiałbym odczekać przerwę :p
Standardowe formalności, pytam gdzie prysznic, bo w sumie po tej podróży zaczyna mnie być czuć... tak dosłownie. No i mówię, że jestem od 3 dni w drodze i że miałem opóźnienie i w ogóle jestem padnięty, a Pan na to ze szczerym uśmiechem: "but hey! You're there! Welcome to New Zealand!"

No więc jestem. Ogarnąłem się trochę i idę na pierwszy spacer. Chce mi się spać jak cholera, ale jak zasnę teraz to się nie przestawię. Pójdę spać grzecznie ok 9 może 10 wieczór i tym sposobem wstanę rano z Nowozelandczykami :) A już jutro pierwsze spotkanie z potencjalnymi współlokatorkami.

Wspomnienia lamera

No więc dotarłem do Hong Kongu :) Krótka relacja lamera, który pierwszy raz w życiu leciał dalekim lotem.
Na Heathrow przyjechałem 3 godziny przed czasem i zostałem na wstępie porwany przez miłą Panią z Cathay Pacific, która zanim zdążyłem pomyśleć gdzie jestem, odprawiła mnie i podbiła kartę pokładową. Bo otóż kartę pokładową wydrukowałem sobie sam! o! :) Jest takie coś jak odprawa online, gdzie wszystko się samemu wybiera łącznie z siedzeniem.

Odczekałem swoje i wsiadłem do ogromnego jumbo jeta. Oczywiście na sam koniec przy oknie. Dołączył do mnie jakiś angol, ale zaraz po starcie przesiadł się na środek, bo dużo miejsca wolnego było. Tak gwoli sprostowania - lecisz do Chin - spodziewaj się, że 90% pasażerów + obsługa to chińczycy :)
Początek lotu i odrazu jedzonko, bardzo dobra wołowinka z deserkiem :) Potem przegląd co mają w wideo, chwila oglądania Percy Jacksona czy jak to było i drzemka. No i zaczyna się jazda... Siedzenie owszem, rozkłada się, ale tak jakby się nie rozkładało. Dupa, to śpię w poprzek. Ale tak też się nie da. Nie dość że za mało miejsca (potrzebowałbym ze 4 siedzenia) to jeszcze wrzyna mi się oparcie między siedzeniami w żebra... Po pół godziny wiercenia się w końcu jakoś usnąłem. I tak z 50 pobudkami żeby się poprawić przespałem 90% lotu :)

Obudziłem się rano, w sumie jakieś 15 minut po tym jak zaświecono światło :) I tutaj niespodzianka. Nalatałem się już trochę w życiu (dzieci prosimy o zamknięcie oczu), ale pierwszy raz w trakcie lotu kazano mi zapiąć pasy wyprostować siedzenia bla bla bla i co? I k***wa jak nie zacznie rzucać. Jak rollercoaster? Podskakiwałem na siedzeniu mało nie zaryłem w sufit :P I tak przez ok minutę a potem cisza. I stewardesy jakby nigdy nic podały śniadanie :)
Z mapy lotu wyglądało, że przelatywaliśmy wtedy nad Himalajami. W ogóle to ten nasz lot to nie była linia prosta, tylko takie rozpłaszczone wielkie U.

No i śniadanie - druga niespodzianka :) Pani przychodzi do mnie i pyta mnie czy chcę cingłengsu czy sangłencien? Pytałem ją 2 razy, bo myślałem, że mój angielski nawala. Poprosiłem to drugie no i pierwsza przygoda! Chińskie śniadanie. Dostałem łyżkę a do łyżki papkę, taką jakby ryżową, ale nie smakowała jak ryżowa a na środku kilka kawałków kurczaka i jakieś dziwne roślinki. W sumie smakowało średnio ale trzeba przyznać, że było zajebiście sycące.

W sumie tyle :) Zaraz po śniadaniu rozpoczęliśmy lądowanie. Piękne widoki w trakcie, mnóstwo małych wysepek, mnóstwo statków (szczególnie kontenerowców - w końcu to Chiny), no i woda, woda, woda i nagle pas startowy :) Ale to zobaczycie na krótkim filmiku, który nakręciłem z okna. Lotnisko jest ogromne, ale jak widać super nowoczesne. Mojego laptopa przywitało 89 sieciami bezprzewodowymi wykrytymi... Dalsza część lotu za 2,5 godziny (w sumie czekam prawie 4).

A i na koniec jedna rada! Jak siadacie z samego tyłu samolotu to jesteście pierwsi do wózka z wszystkim :) Tak więc nauczcie się, że jak Pani pyta "co podać do picia" należy sie zapytać "co Pani ma" bo ja oczywiście na dzień dobry poprosiłem o soczek, a Pan przede mną o kieliszek wina. Więc Pani spod wózka wyciągnęła winko i mu nalała pełny kubek... I tak byłem zmuszony zasnąć bez wspomagaczy ;) Ale nadrobiłem rano.

Tyle z Hong Kongu. Bez odbioru.

Początek

No i zaczęło się. N-te podejście do pisania bloga, tym razem jednak umotywowane setkami próśb od znajomych.
Dnia 24 maja opuściłem naszą "kochaną" Polskę i wyleciałem na drugi koniec świata. Tak ot. Mając ze sobą 18kg bagażu + 7kg plecak, uciekam z dala od szarej rzeczywistości, żeby przypomnieć sobie i innym, że do emigracji wystarczy tylko chęć :).

Tak więc wszem i wobec - wyjechałem do Nowej Zelandii. Wszystko co mam tam "załatwione" to nocleg na pierwsze 5 dni. Dodatkowo kontakty do ludzi, którzy szukają współlokatorów, ale dopóki nie pojawię się na miejscu, to nic pewnego. Przy okazji zastanawiam się jak to jest z poszukiwaniem pracy, bo minimalny okres do wynajęcia pokoju to 1 miesiąc, a jak tak znajdę pracę 600km od mojego pokoju? Cóż przyjdzie czas się martwić.

Obecnie przebywam w Londynie, taki o pomysł na skrócenie sobie podróży. Gdyby ktoś nie wiedział, z Polski do Nowej Zelandii nie lata nic :p Trzeba się przesiąść w Londynie, a że mam tu kawałek rodziny, to korzystam odpoczywając w swojej wielkiej podróży. Dziś wieczorem czeka mnie lot do Hong Kongu, co zapewne będzie o wiele ciekawsze (i męczące...). Jutro do Auckland. Co ciekawe, w Londynie odprawiłem się online. Jeszcze do końca nie wiem co to znaczy :) ale z opisu wygląda na to, że do momentu wejścia na pokład, nie spotkam żadnego ludzia z obsługi. Tzn bagaż sam nadaje w jakimś automatycznym kiosku, tam też automat drukuje mi kartę pokładową, przechodzę przez odprawę i tam dopiero pokazuje wszystko jakiemuś człowiekowi. Jak to wyjdzie w praktyce to zobaczymy :)

No i jeszcze 3 słowa o Londynie. Nie udało mi się za wiele zobaczyć, tylko taki 1,5h spacerek po okolicach mojej kuzynki. Ogólnie miasto jest ogromne, gdziekolwiek się dostać to sto kilometrów i tysiąc funtów za przejazd ;) Tak w przenośni oczywiście, no może poza tymi 100 km. Podczas tego spaceru dało się zauważyć 2 rzeczy: mają mnóstwo parków (i to się chwali) i z nich nie korzystają! Tzn ludzi jest miliony. Tak jakby ludzi, bo ludzi w metalowych puszkach! Przez te 1,5 godziny spotkałem na chodniku może 5 osób i jakiś milion samochodów... Cóż, nie chcę wiedzieć jak się u nich ma powietrze :p
No i najlepsze... ONI JEŻDŻĄ POD PRĄD! Nie byłem jeszcze w takim kraju, więc dla mnie to nowość, ale jak mnie kuzynka wiozła, to śmierć w oczach! Nie dość, że pod prąd to jeszcze skręcają nie w tą stronę! Masakra, chyba będzie ciężko się przestawić.

Tyle na dzisiaj :) Kolejna relacja z Hong Kongu (o ile będzie wi-fi) lub już z Auckland :)