7 czerwca 2010

Dlugi weekend

To będzie podsumowanie dwóch dni, ze względu na krótką przerwę w relacji. Zacznę od wytłumaczenia się :) Otóż mieliśmy długi weekend, tzn sobota, niedziela i poniedziałek. A święto z okazji urodzin królowej :) gdyby ktoś nie pamiętał, Nowa Zelandia wciąż oficjalnie jest zależna od Wielkiej Brytanii i królowej. Jakoś specjalnie ludzie tutaj nie świętują, ale świętują za to sklepy częstując klientów wieloma promocjami i obniżkami. Tylko w ten weekend. Może i ja wybiorę się na zakupy, w końcu jestem na kupnie butów.

Sobota minęła bardzo szybko, po standardowych porannych odwiedzinach kafejki internetowej, ściągnąłem sobie wszystko co potrzebuję, żeby pobawić się trochę na komputerze, tzn zestaw Apache, MySql, PHP + jquery + Zenda. Aktualnie bawię się JavaScriptem, potem trochę pogrzebie sobie w bazach danych. W każdym układzie sobota minęła na instalowaniu sobie wszystkich rzeczy oraz zaplanowaniu sobie w co będę się „bawił”. Do tego wieczorny seans filmowy („Fightclub”) i po sobocie.
Natomiast z sobotniego wieczornego seansu filmowego plus ogólnie z oglądania TV przynoszę kolejną ciekawostkę. Reklamy są jeszcze bardziej natarczywe niż w Polsce (tak, tak! mogą być jeszcze bardziej!), tzn są krótkie ale za to średnio co 15 minut. Jeśli chodzi już o treść reklam to powiedziałbym, że są ciekawsze, tzn jakoś tak mniej odstraszające niż u nas. Na pewno nie reklamuje się alkoholu ani papierosów (przynajmniej nie spotkałem się), co można by pewnie tłumaczyć jakimś zakazem. Natomiast co ciekawe, w TV pojawia się bardzo dużo reklam rządowych. Oglądam publiczną TVNZ, która ma 3 programy, więc może na prywatnych stacjach tego nie ma, ale reklamy są dosyć ciekawe (choć po pewnym czasie nudne). Tzn reklamuje się wypadek samochodowy z okazaniem gdzie zatrzymałby się samochód jadąc 50km/h, ale ponieważ jechał 60km/h to uderzył w słup. Reklamuje się alarm dymny w domu i pokazuje statystyki, że 90% ofiar śmiertelnych w wyniku zatrucia dymem nie miało w domu alarmu dymnego (pytałem Kitty, mamy alarm w kuchni :) ). Reklamuje się faceta, który miał imprezę z kumplami, na której wyciągnął żonie pieniądze z portfela, opieprzył znajomego, który chciał posprzątać, nie odwiózł dzieci na zajęcia itd. na końcu pokazując infolinię dla alkoholików. Są też reklamy przeciw palaczom, przeciw prowadzeniu pod wpływem narkotyków i tak dalej, takich reklam jest naprawdę wiele. Można by je w sumie nazwać reklamami edukacyjnymi :)
Jeśli chodzi natomiast o sam kontent w telewizji publicznej, to muszę przyznać, że powala on na głowę nasz biedny programi 1 i 2 TVP. Codziennie popularne, amerykańskie seriale komediowe, do tego house, private practice, oprah i wiele innych ciekawych programów. Do tego takie filmy jak Pacific Spielberga, Fightclub, Shrek 1,2 i 3 i to wszystko na bezpłatnych kanałach publicznej telewizji nowozelandzkiej. Gdyby do tego dorzucili prawdziwy sport (były jakieś wyścigi, ale tylko w półgodzinnej relacji) to nie potrzebna była by żadna kablówka czy satelita. Zastanawiam się, czy MŚ w piłce nożnej będą leciały na kanale ogólnym. Oby :)

Jeśli chodzi o niedzielę, to przebiegła cała w mocno deszczowej atmosferze. Aż do wieczora bez przerwy padało. Na szczęście teren w NZ raczej nie sprzyja powodziom, tzn są górki a z górki woda spływa od razu do oceanu. Natomiast muszę wspomnieć, że nawet w NZ wiadomościach pojawiła się wzmianka o powodzi w Polsce. Co prawda taki flash 20 sekundowy, ale nie wyglądało to ciekawie. Resztę dnia w niedzielę spędziłem kończąc swój mały projekcik. Mam nadzieję, że już pod koniec tygodnia będzie dopracowany na tyle, że będzie można go udostępnić :)
Wieczorem natomiast poznałem pierwszego polskiego Nowozelandczyka :) Bartek przyjechał z rodzicami ponad 8 lat temu. 2 lata temu dostał obywatelstwo NZ i jest prawdziwym New Kiwi. Przyjechał po mnie o 7 samochodem (jako, że mnie na razie ciężko się poruszać po mieście transportem publicznym) i zabrał na drugą stronę Auckland, czyli tam gdzie jeszcze nie udało mi się dotrzeć :) Auckland jest przedzielone zatoką, przez którą prowadzi most. Niestety tylko jeden, przez co w zwykłe dni jest dosyć zakorkowany. W każdym układzie wylądowaliśmy w dzielnicy luksusowych apartamentów, sklepów i pubów. Tzn tylko apartamenty są luksusowe ;) Wypiliśmy po 2 piwa i zrobiliśmy sobie wycieczkę po wybrzeżu, ponieważ z tamtej strony jest taki bardziej prawdziwszy ocean, więc przychodząc wieczorem słychać potężny szum fal. Mimo wszystko pierwsze co się widzi to naprzeciwko zarys wyspy (było ciemno), czyli to wciąż nie ten bezkresny ocean, który kiedyś znajdę.
Bartek jest bardzo sympatycznym chłopakiem z branży. Pracuje jako Network Administrator i praca mu się podoba. Opowiedział mi trochę o pracy tutaj, o warunkach, zarobkach, podatkach i wszystkim co chciałem na początek wiedzieć. Ogólnie dużo lepsza baza wiedzy od dziewczyn z mojego mieszkanka, ze względu na to, że dużo bardziej zbliżony ma zawód do mojego. Spotkanie było bardzo udane i prawdopodobnie powtórzy się w przyszłym tygodniu, kiedy Bartek spotyka się z większą grupą znajomych (również polaków) na piwie. Fajnie, bo im więcej znajomych, tym większa szansa na zajęcie sobie takich dni jak w niedzielę, kiedy po prostu leje i nie ma co ze sobą zrobić. Być może również z pomocą Bartka uda mi się podłączyć Internet u siebie, co było by już ogromnym skokiem, ale nie ma co zapeszać. Poza tym Internet pewnie sprawiłby, że 70% czasu spędzałbym przy komputerze, a tak póki co jeszcze mam energię i ochotę zwiedzać. Bo cóż innego mam robić :)
Dodatkowo Bartek bardzo lubi zwiedzać okolice tzn. np. łowić ryby, biwakować itd. Być może będzie okazja gdzieś się z nim zabrać za miasto w przyszłości. Na chwilę obecną jednak cały czas skupiam się na oszczędzaniu i znalezieniu pracy. Jeśli chodzi o pracę to ani mnie nie pocieszył ani nie wystraszył. Tzn. jak wszyscy stwierdził, że wiele zależy od szczęścia. Ogólnie pracodawcy nie są aż tak chętni załatwiać wizę pracowniczą, ale z drugiej strony rynek IT jest bardzo chłonny i Bartek nie zna żadnego imigranta, który by przyjechał pracować w IT. Dlatego ma być dobrze. Musi! :) Niestety jednak, pomimo, że coraz bardziej aklimatyzuję się w tym miejscu, wygląda na to, że pracy stricte dla mnie najwięcej jest w Wellington i być może, pomimo że niechętnie, będę musiał się przeprowadzić. A Wellington to jakieś 500km stąd. Cóż. To dopiero jeden pełny tydzień szukania pracy. Nie ma się co negatywnie nastawiać. Pierwsze efekty, narzekania i stresy przyjdą po miesiącu, półtorej, kiedy się okaże, że nie ma żadnego odzewu.
Na koniec co ciekawe, Bartek powiedział, że tutaj wręcz wymagane są referencje. To znaczy, że nawet jeśli idziesz do pracy w KFC czy McDonaldzie, wymagają jakiś referencji od poprzedniego pracodawcy. To oznacza, że będę musiał skombinować sobie takie od poprzednich pracodawców. Już dziś zacznę wysyłać maile, a potem podobno jest tu jakiś polak, który jest przysięgłym tłumaczem i może mi przybić pieczątkę na papierku, że jest ładnie przetłumaczony. Takie papierki dołączając do CV ponoć ma się dużo plusów. Zobaczymy jaki będzie tego efekt, pewnie już w przyszłym tygodniu.

Tymczasem najwyższy czas zwlec się z łóżka, ogarnąć i zaliczyć kurs do kafejki a potem do Sylvia Park, zobaczyć czy rzeczywiście te promocje (na buty szczególnie) są aż tak bardzo atrakcyjne.

3 komentarze:

m0d pisze...

ee po co Ci buty... serferzy nie chodza w butach po piasku :P

Anonimowy pisze...

Myślałem, że wybrałeś się na drugi koniec świata po to żeby być jak najdalej od Polaków ;P

Pat pisze...

ten Polak to juz nie Polak ;) nie liczy sie :P

Prześlij komentarz