22 czerwca 2010

Kilka dni za jednym zamachem

Dzisiejszy wpis będzie troszkę dłuższy, podsumowujący weekend i wczorajszy dzień, więc zapraszam po kawę, herbatę i ciasteczka. A pracodawców proszę o wyrozumiałość :D
Zaczniemy od soboty. Umówiony byłem na wieczór z Bartkiem. Przez większość dnia bawiłem się kodem mojego prostego programiku, który pozwala mi ćwiczyć sobie programowanie. Szczerze, to idzie mi o wiele lepiej niż się spodziewałem. Z tym programowaniem to jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się ;) W każdym układzie dziewczyny uciekły do pary chłopaków, o której już kilka razy pisałem a ja zostałem sam w domu. Popołudniu wpadł zresztą Brighton, który zapytał czy chciałbym się wybrać z nim i znajomymi na imprezę. W sumie to bym się wybrał, zawsze nowi znajomi a przy okazji znów angielski, angielski i angielski :) Problem w tym, że się już umówiłem wcześniej, więc podziękowałem i odmówiłem. Bartek przyjechał chwilę przed 7 i pojechaliśmy do centrum na kręgle.

Miało być kilku znajomych polaków, okazało się, że było jakieś 20 osób! Trochę czułem się zagubiony na początku, ale potem indywidualnie starałem się poznać większość. Z jednym wyjątkiem w całej grupie była stała reguła – polak/polka przyszedł wraz ze swoją kiwi parą, z czego jedna dziewczyna (z tego co pamiętam 21 letnia) z mężem kiwi a druga zaręczona z kiwi. W ten sposób ok. 50% towarzystwa było anglojęzyczne :) Kolejna reguła, to dorastanie – prawie wszyscy tutaj się wychowali, przyjechali jako dzieci z rodzicami (ewentualnie jako studenci do rodziny np. wujków). I znów tylko jednym wyjątkiem – jeden chłopak przyjechał z Irlandii do pracy sam. Buduje jachty i od 2,5 miesiąca czeka na wizę pracowniczą. Taka jest jego wersja, wyprostowana później przez Bartka, że nie bardzo chce mu się załatwiać sprawy i to głównie jego wina, że to tak długo trwa. Ogólnie jest tutaj od ponad 4 miesięcy.
Wracając do wyjątku par, trafiłem na feralną imprezę (wszyscy znają się od dłuższego czasu), gdzie właśnie polska para postanowiła się zaręczyć na początku czerwca, ale właśnie na tej imprezie postanowiła wszystkim powiedzieć, że biorą ślub… za tydzień :o Po tej, trochę szokującej dla wszystkich informacji, wręczyli wszystkim zaproszenia, a potem to był główny temat, co znów spowodowało, że głupio się czułem. Jednak w miarę szybko im przeszło, wróciliśmy do gry i poznałem naprawdę wielu sympatycznych ludzi. Pytając Bartka potem dowiedziałem się, że parą są od lutego, w czerwcu się zaręczyli a teraz biorą ślub.
Nie powiem wam wszystkich imion, bo nawet nie pamiętam :) tylko wybiórczo, ale jeśli chodzi o polaków, to byli studenci (w tym muzyki - pianista), pracownik piekarni, budujący jachty, informatyk… tyle zapamiętałem. Kiwi byli również sympatyczni, kiedy powiedziałem Jasonowi, że szukam pracy w IT spytał co robię, bo szukają 2 adminów do pracy :) To chyba jednak nie dla mnie.

Wróciłem do domu ok. północy, znów dzięki uprzejmości Bartka podwieziony pod same drzwi. Zaraz po powrocie dostałem smsa od Kitty, że nie wracają na noc, śpią u chłopaków i czy mógłbym wypuścić z jej pokoju psa na ogród. Piesek zrobił swoje, ja poszedłem spać, piesek do siebie, ale po 2 godzinach widocznie znudziło mu się, bo w środku nocy przyszedł do mnie, wlazł na moje małe łóżko i spał mi na nogach :p
Niedziela upłynęła pod znakiem tłumaczenia kodu i grania. Skomponowałem kilka przykładów mojego kodu (na prośbę Richarda), jednak musiałem polskie fragmenty przetłumaczyć. Ogólnie zeszło mi jakieś pół niedzieli. W międzyczasie przypaliłem sobie tosty… pierwszy raz. Pierwszy też raz musiałem wywalić jedzenie będąc tutaj, skandal i marnotrawstwo :p Do tego w przerwach grałem sobie w tą grę z super bohaterami. I tak 2 godziny tłumaczenia, godzina grania i minęła cała niedziela. Ok. 18 wróciły dziewczyny. Linda stwierdziła, że jest padnięta i idzie do łóżka, Kitty zaś zauważyła, że aktualnie gram i postanowiła się dołączyć. Zaczęliśmy ok. 20 grać, skończyliśmy ok. północy :) Wciągająca gra, szczególnie, że włączyliśmy wysoki poziom, więc co chwilę musieliśmy powtarzać etapy.

No i na koniec poniedziałek. Trasę sprawdziłem już w piątek, więc spodziewałem się dalekiej wycieczki (ok. 12 km w jedną stronę), ale mimo wszystko postanowiłem pójść na spacer do polskiego konsulatu. Miał być immigration najpierw, ale pojawił się problem. Immigration w Auckland mają 4 czy 5 siedzib, z których w każdej można załatwić coś innego. W immigration m.in. obywatele załatwiają sobie paszporty. Tak więc stwierdziłem, że główną rzeczą jaką się dowiem w konsulacie, to właśnie siedziba immigration. Wycieczka zaczęła się pare minut po 8. Trasa dosyć łatwa, konsulat jest przy zatoce w drugą stronę od centrum. Na miejsce dotarłem ok. 11.20, więc moje szczęście bo konsulat jest czynny od 10-12. Po drodze minąłem kilka bardzo ładnych miejsc i spotkałem w centrum (dzielnicy, tłumaczyłem wam już, że każda dzielnica ma swoje centrum. Ja minąłem 3 ;) ) bardzo sympatyczne panie w centrum informacyjnym, które dokładnie mi wytłumaczyły jak mam iść.
Sam konsulat wygląda jak domek jednorodzinny. Nawet nie jestem pewien, czy to nie jest po prostu dom konsula, który dzieli z biurem. Mimo wszystko domek ładny – zobaczycie na zdjęciu. Nie bardzo wiedziałem od czego zacząć, poniewać wejścia były 2, z czego jedno od strony tarasu przez szklane drzwi, a drugie od strony basenu i wyglądało właśnie jak drzwi do mieszkania. Zdecydowałem zadzwonić do tych i po paru sekundach otworzyła anglojęzyczna pani, pytając grzecznie „czego?” :p widać dużo czasu spędziła z polakami. Po chwili rozmowy doszła do wniosku widocznie, że warto podesłać mi konsula, krzyknęła przez pół domu „John, jesteś zajęty?”, więc obstawiam, że to jego żona :p a następnie przyprowadziła Johna, czyli polskiego konsula. John to facet ok. 70 lat z podwójnym obywatelstwem. Mówi płynnie po angielsku i polsku. Zaprosił mnie do swojego gabinetu.
Rozmawialiśmy w sumie może 15 minut, ponieważ John nie należy do wylewnych osób i odpowiada tylko na pytania bardziej niż rozdaje rady. Dowiedziałem się, że immigration, którego szukam jest na queen street. Dowiedziałem się również, że immigration bardzo nie lubią osób przyjeżdżających tutaj na wizie turystycznej i chcących zamienić wizę na pracowniczą. Potrafią robić problemy. Po kilku minutach rozmowy i tłumaczenia mojego wykształcenia, doświadczenia i magicznego słowa IT jednak wyglądał na przekonanego i poradził tylko jedną przydatną rzecz: wszystko powoli, nie spieszyć się, nie naciskać na immigration i starać się nawiązać bardzo dobry kontakt z urzędnikiem, który obsługuje moją aplikację, bo to od niego zależy czy przejdzie czy nie. No ale najważniejsza to jest oferta pracy, przy czym nie dowiedziałem się co to oznacza, czy wystarczy odręcznie napisane z pieczątką „tak zatrudnię go”, czy musi być jakiś oficjalny formularz. Cholera wie. To dowiemy się w immigration. To czego się jeszcze dowiedziałem, to że nie można głosować i John jest bardzo zły, bo jest pewien, że cała emigracja głosowała by na Kaczkę i on również i na pewno „rząd boi się, że przegra, dlatego nie pozwolił nam głosować”.

Wracając powłóczyłem już nogami. Może 23 km to nie dużo, ale 23 km po asfalcie i co chwilę góra, dół powoduje, że stopy mi wysiadały. Ale uparcie stwierdziłem, że nie wsiądę w autobus, bo formę trzeba ćwiczyć :) Zaliczyłem jeszcze na szybko kafejkę, znalazłem przy okazji taką z kamerką i dostępem do skype-a co dzisiaj wykorzystam w rozmowie z firmą z wellington i wróciłem do domu ok. 15. Zajrzałem do lodówki i przypomniałem sobie, że miałem iść na zakupy bo nic tam nie ma. Ale ponieważ ledwo stałem, za cholerę nie chciało mi się ruszyć. Tym sposobem wczorajsze zdrowe żywienie wyglądało tak: śniadanie płatki z mlekiem, obiad tosty z serem i pomidorem, kolacja płatki z mlekiem :p Całe menu, które udało się przygotować z tego co było w lodówce ;) Pobawiłem się jeszcze chwilę komputerami Lindy. Jeden już działa, 2 za cholerę nie da się uruchomić co powoduje frustrację bo nie mam pojęcia co się z nimi dzieje. Plan natomiast jest taki, że z tych 2 zrobimy jeden działający wymieniając części. Ale to dopiero dziś wieczorem.

Dzisiejszy dzień zapowiada się równie zajęty jak wczorajszy. Najpierw zakupy obowiązkowo, potem przygotowanie obiadu – w końcu trzeba zjeść coś porządnego, potem kafejka i wideo z Wellington, potem zabawa komputerami. Jutro jeszcze nie ma planów, ale też postaram się wypełnić dzień. Coraz lepiej się tu czuję i dużo wygodniej, kiedy jest coś do roboty, a nie tylko siedzenie w domu. Starczy na dzisiaj, jutro mam nadzieję jakieś pozytywne wieści przekazane przez Auckland z Wellington, chociaż koleś z którym mam rozmawiać mówił, że to tylko spotkanie, które ma na celu nas poznać i odpowiedzieć na kilka ważnych pytań, bardziej niż oficjalna rozmowa kwalifikacyjna. Już ja znam to jego podstawowe pytanie :p mógł się od razu zapytać o wizę haha ;) Miłej nocy wszystkim!

1 komentarz:

Magda pisze...

Pracoholik. Polaków piszemy dużą literą ;)
A poza tym nikt z znajomych Lindy i Kitty nie ma na stanie roweru, którym mógłbyś się zacząć przemieszczać? 23 km nie byłyby CI wtedy straszne

Prześlij komentarz