31 sierpnia 2010

Krótka uwaga

Dziś z pracy tylko na chwilę, żeby się poskarżyć. Świat się kończy, zbliża się koniec. Zostałem zmuszony (w ramach poprawek nad stroną, którą utrzymujemy) do ściągnięcia Visual Studio i podjęcia się poprawek w kodzie rodem z piekła! Tak, tak zostałem zmuszony dotknąć się produktu Microsoftu! Wyląduje przez to w piekle! Już sam początek zachęca... visual studio zajmuje tylko... 6GB! Ja pier... Ci to muszą wszystko spier...

W związku z .Netem do głowy przychodzi mi tylko: wybrałem sobie karierę, starego nudnego grzyba...

UPDATE:
Mija 3 godzina... Microsroft Visual Studio 2010 wciąż się instaluje...

UPDATE 2:
YEAH! 3 godziny i 40 minut i Visual shit zainstalowany. Już czuję go na plecach jak zżera mi 300MB ramu :/ Dodatkowo zainstalował mi MSSQL czyli coś, co Pan Bóg zesłał człowiekowi za 2 wojnę światową i wygląda na to, ze będzie mi się toto włączało przy każdym uruchomieniu systemu... Ehh, przecież byłem grzeczny... za co? ZA COOO?

UPDATE 3:
Ta firma co dla nich robiła, zrobiła im nawet stronę FB aplikacji w ASP! Stronę, która zawiera obrazki, htmla i okienko youtube-a! To jak podcinanie sobie żył bronami! (link dla nieświadomych)

29 sierpnia 2010

Witamy Nowozelandzkich przyjaciół!

Google Analytics zarejestrował pierwszy ruch z Nowej Zelandii :) Prawdopodobnie efekt dodania znajomych z NZ na FB. Dlatego wszem i wobec witamy polskich Nowozelandczyków :) Teraz już nie będę mógł na nich nadawać hehe :) taki żarcik na przywitanie.

Weekend minął. Po prostu. Szybko i bezboleśnie. Sobota pracowito-imprezująca, niedziela leniuchująca. Dlatego nie mam się za bardzo o czym rozpisać i jedyne po co tutaj dziś zawitałem, to aby zamieścić wam zdjęcia z mojej pracy i moje aktualne, nieogolone twarzysko ;) Ogólnie jak widać zmieniam image w czym pomógł mi hinduski fryzjer i poddanie się zarostowi :) Miłego oglądania, zaczynając od sławetnego balkonu samobójców :) :



Wchodzicie na ten obrazek i jedziecie dalej w galerii :) Miłego oglądania, nie przeraźcie się moim widokiem :p

28 sierpnia 2010

Pracoholizm i pomysły

W życiu pracoholika pojawia się taki moment, że trzeba odpocząć... I ja taki moment mam za sobą :) W nowej pracy po tygodniu staram się ustawić ludzi, uporządkować sprawy i wyprostować projekty. I tak oto mamy sobotę a ja nadaję do was z pracy :)

Kiedy przyszedłem w poniedziałek w mój pierwszy dzień pracy, dowiedziałem się o projekcie dla Nufarm. To taki nasz klient i firma produkująca nawozy + chemikalia dla rolnictwa. Produkuje również znany nam Roundup. I w związku z tym Roudup-em postanowili zrobić konkurs. Konkurs polega na tym, że na produktach Nufarm pojawiają się nalepki z kodem promocyjnym. Kod wystukuje się w naszą stronę, rejestruje się swoje dane a potem jest losowanie. W nagrodę można dostać zwrot kosztów za zakup 20 litrowego Roundup-a (czy jak kto woli rundę dupa) oraz każdy zarejestrowany dostaje koszulkę Nufarm. I wszystko było by w porządku, gdyby nie fakt, że w środę okazało się, że Nufarm dzwoni do nas i mówi, że produkty poszły już do hurtowni i 1 września pojawią się na półkach. Tymczasem tutaj nie ma nawet projektu strony przygotowanego.
I tak z dobrocią swojego serca, wrodzonym nałogiem i pracoholizmem ratuję dupę właścicielom swojej nowej firmy. Siedzę codziennie nadgodziny + w domu + właśnie teraz. Strona jest już na ukończeniu, ale mam również za sobą pierwsze wdrożenie :) Co prawda strona stworzona po środowej akcji, że na stronę mogą już ludzie wchodzić i zrobiona w 15 minut, ale jednak - pierwszy NZ sukces :P

I tak pewnie kilka tygodni minie mi jako praca pracą pracę pogania, ale wszyscy przecież wiecie, że mnie to akurat rybka :) W każdym układzie wszystko zmierza do tego, żeby poustawiać wszystkich tak, żeby praca szła jak po masełku. I tak po pierwszym tygodniu mogę powiedzieć, że cokolwiek się dzieje w firmie związanego z IT wszyscy przychodzą do mnie na konsultację, więc określenie 2 tygodnie temu mojego stanowiska jako programistę i konsultanta IT było trafne. Wszyscy się pytają, słuchają pomysłów, radzą się - normalnie bajka. Czuję się jak profesor w szkole ;) Do tego już kilka razy dzwonili do mnie klienci pomimo, że nie dorobiłem się jeszcze numeru telefonu. Ci jednak są zdeterminowani i dzwonią na znane sobie numery a ja przez to spaceruję po całym piętrze rozmawiać. Powstał też ogólny dowcip :) jak tylko dzwoni telefon i przez całe biuro leci "Raaaalf it's for you!" to momentalnie ktoś rzuca "oho! immigration!" :) I tak za każdym razem.
Po projekcie Nufarm czeka mnie projekt kuchni i w rezultacie sam nie wiem w jaki sposób i kiedy mam zrobić naszą własną firmową stronę...

I jeszcze trochę o pomyśle. Plany ostatnie już znacie. Zastanawiam się jednak poważnie nad zakupem skutera. To jest świetne narzędzie do poruszania się po zakorkowanym centrum, po zakorkowanym mieście i przede wszystkim - darmowy parking w całym centrum. Pierwsza myśl była oczywiście o samochodzie, kupienie jakiegoś złoma do poobijania za maks 1000$, żeby nauczyć się jeździć pod prąd i przede wszystkim parkować. Teraz jednak coraz bardziej przekonuję się do skutera bo będę mógł nim jeździć do pracy, co zaoszczędzi kasy, czasu, tylko.... no właśnie - tylko pogoda. Pogoda, która jak wiecie jest tutaj nieprzewidywalna. I co w takim układzie zrobić, jak rano będzie padał deszcz? Albo co gorsza wieczorem, kiedy już będę tutaj na skuterze? Padł pomysł o jakimś kombinezonie jednoczęściowym nieprzemakalnym, ale nie wiem gdzie takie coś kupić. Cóż, to jest w każdym układzie plan na najbliższe 2 tygodnie, ponieważ w tym zbieramy się do przeprowadzki i nie będzie czasu myśleć o jakichkolwiek zakupach. Jeszcze mniej pieniędzy pewnie wydam niż w tym tygodniu.

No i na koniec ciekawostka :) Ponieważ przez ostatnie dobre "kilka" lat ubierały mnie baby (jako, że ja nienawidzę zakupów), zostałem z 3 swetrami przywiezionymi, co powoduje, że ciężko nadrobić z praniem, żeby było się w co ubrać do pracy. Dlatego co jakiś czas chodzę w koszuli - tylko dlatego, że nie mam nic innego :) Tak więc odważna decyzja - idę do sklepu. Wpadłem do Warehouse i... dupa, nic nie pasuje, nic się nie podoba, zasadniczo spędziłem tam 3-4 minuty i wyszedłem :) No i co? Tak być nie może, muszę kupić coś do ubrania. W końcu (o czym wam jeszcze zapewne nie powiedziałem) moja wiza ma być ważna 5 lat, a tyle czasu w 3 swetrach nie dotrwam. Poskarżyłem się więc dziewczynom, które jednogłośnie, bez zastanowienia stwierdziły - musisz wybrać się na zakupy z Nickiem i Evanem! I tak oto w planach na przyszły weekend (lub jeszcze następny) jest wypad po sklepach z parą gejowską, która nie dość, że ubiera się moim zdaniem całkiem fajnie, to dom (który urządzali sami) mają urządzony rewelacyjnie. Jak z katalogu. Jeśli w przyszłości będę urządzał własne cuś, na pewno będą uczestniczyli w wyborze wyposażenia + każdego małego elementu. Wygląda bowiem na to, że plotki iż homoseksualiści płci męskiej mają talent artystyczny w tym przypadku się spełniają :)

p.s. nie, nie zmieniam orientacji zboki!!!

26 sierpnia 2010

Brak czasu

Opowiem wam jak wygląda mój dzień. Codziennie wstaję o 7. Jestem aż nadto wypoczęty po okresie szukania pracy, więc budzę się codziennie parę minut przed budzikiem. Wstaję, biorę prysznic, ubieram się, robię śniadanie, ewentualnie drugie śniadanie, o 8 wychodzę z domu. 8.20 wsiadam w pociąg, którym sunę z Sylvia Park do Britomart, czyli do centrum. W pracy jestem codziennie 8.45. Siadam do biurka i robię swoje. Z pracy powinienem zebrać się ok 17.45 po standardowym 9 godzinnym dniu pracy (godzina w południe na lunch, można sobie wyjść, zniknąć, ja jednak jem przy biurku i pracuję). Masa pracy i brak pohamowania powoduje, że zwykle wychodzę w okolicach 19. Wsiadam w pociąg i w domu jestem ok 20, licząc zakupy pomiędzy Sylvia Park a domem.
W domu robię sobie obiadokolację oraz drugie śniadanie na następny dzień (pakuję sobie sałatki, albo jakieś danie, rano przygotowuję tylko kanapki). I tak siadam sobie przed TV ok 9 wieczór. Tak sobie pomyślałem, że ile bym nie zarabiał... nie mam czasu wydawać kasy?! Wystarczy powiedzieć, że od początku tygodnia wydałem 70$, z czego 40$ na bilet tygodniowy, a minely 4 dni tygodnia! Zresztą na jutro mam obiad i mam lunch i mam kolację, więc cały pracujący tydzień przeżyłem za 70$.

No ale wszystko po kolei. To pierwsze dni i zdecydowanie szwankuje u mnie organizacja czasu. Na pewno mógłbym oszczędzić na przygotowywaniu jedzenia, bo to idzie mi najwolniej. W każdym układzie wychodzi mi nieźle, bo smacznie i zdrowo. Na pewno też mógłbym oszczędzić czas na dojeździe, ale tutaj ciężko się rozdwoić. Z jednej strony idealny byłby skuter - szybko, omija korki i przede wszystkim darmowy parking w centrum. Minus? Oczywiście pogoda. Piździ tak, że mnie z niego zwieje, a do tego między porywami wiatru... leje :) No to samochód. Ale tutaj znów parking. Nie dostałem miejsca w pracy (może w przyszłości się dorobię). Parkowanie na publicznym to 14$ dziennie. Pociąg kosztuje mnie 8, więc "trochę" taniej, a ja w końcu wywodzę się z narodu skąpców i dusigroszy prawda? (czytaj rodowity krakus).

I tak mija czas. W pracy na zmianę. Raz taki zapierdziel, że aż miło, a raz się opierdalam. Tak jak dzisiaj. Skośnooka graficzka robi w takim tempie, że ja wyrabiam szybciej zrobić wszystko w CSSach, oprogramować, zwizualizować i muszę na nią czekać znów... Dzisiaj przepracowałem może 5 godzin i wyszedłem przed 6! Bo już się zanudzałem i nie mogłem zdzierżyć siedzenia bezczynnego.

Wieczorem chwila rozmowy z Lindą i Kitty. Obie zmęczone, bo ciężki dzień ponoć miały, ale dowiedziałem się o kolejnych szczegółach w sprawie przeprowadzki, która już 3 września, więc zbliża się wielkimi krokami. Więcej wam na razie nie powiem, dopóki wszystko się na 100% nie uporządkuje. Obejrzeliśmy też film "timber falls" na DVD. Poroniony. Ani dobry na horror ani na thriller. Takie coś niezdecydowane nicoś. No i w końcu leżę w łóżku i mogę się wybyczyć i napisać wam coś. A mam zamiar kogoś dzisiaj wspomnieć! Uwaga:

Dla wszystkich, którzy znają Agę Z. Dla wszystkich również, którzy chcieli by Agę Z. poznać. W tym teledysku, dokładnie w 1:29 minucie, Fergie robi taką dziwną minę i rozkłada ręce w geście WHAT THE FUCK? Odkąd pierwszy raz to zobaczyłem to zastanawiam się, skąd Fergie nauczyła się naśladować Agę? Książkowy przykład! Jeśli zobaczycie kogoś kiedykolwiek robiącego taki gest, to na pewno ta Aga Z. :) Z pozdrowieniami :)

25 sierpnia 2010

Zmęczony

Nie, nie pracą, nie myślcie sobie ;) Wszystko się jakoś tak skumulowało. Chociaż w pracy też najłatwiej nie jest. Okazuje się, że jestem 3 dzień, a wszystko jest na wczoraj. Jak oni sobie wcześniej radzili? Tym bardziej, że po grafikach sam muszę sobie w Gimpie poprawiać, a poza grafikami, którzy mają "nikłe pojęcie" o tworzeniu czegokolwiek w świecie IT, pozostali nie mają bladego pojęcia. Więc dzisiaj z serii ponarzekamy o pracy, muszę tylko ponarzekać o graficzce skośnookiej, która wymyśliła sobie czcionkę "Chrispy" na stronie, a IE za cholerę nie chce jej połknąć. I nie ważne ile haków z internetu wykorzystałem. Nie, bo nie. Zastąpię tą cholerną jej czcionkę obrazkiem!

Dodatkowo atak nieszczęść. Najmłodsza córka Lindy jak zwykle broi, nic nowego. Gorzej, że najstarsza (ta w ciąży, w 6 miesiącu), wylądowała dzisiaj w szpitalu. Tak więc nocna jazda (ponieważ Kitty nie była w stanie prowadzić...) po mieście w deszczu padającym w poprzek.

No i ten deszcz. Ledwo można utrzymać parasol. Chyba jeszcze tak źle nie było odkąd tu jestem, a musiało się tak podziać, kiedy muszę codziennie do i po pracy drałować z przystanku pociągu. I tak wielka kumulacja powoduje, że mamy 23 a ja ledwo stoję na nogach i właśnie kładę się do łóżka. Dziś dla odmiany krótko. Jutro może wezmę aparat do pracy.

24 sierpnia 2010

Dzień drugi

Zacznę od szoku technologicznego! Ile znacie w Polsce urzędów, które obsługują poprawnie komputery? Ile, w których możecie załatwić coś mailem? Tymczasem dzisiaj przywitał mnie taki email:

Dear Rafal,

Thank you for your Work application. If we need further information we will contact you at the contact details you provided on your application form.

Your application was received by us on xxxxxx.
Your application number is xxxxxx.
Your client number is xxxxxx.

We will contact you again shortly to advise progress.

Regards,
Immigration New Zealand


Dzięki temu mogę wpadać do immigration i zamęczać ich pytaniami jak idzie im przetwarzanie mojej aplikacji. Jednak póki jestem jeszcze "świeży", w weekend napiszę poradnik, jak ubiegać się o wizę pracowniczą, czego po naszemu jeszcze nie znalazłem. Może wogóle napiszę poradnik "jak wyemigrować do Nowej Zelandii"? Hehe, jasne, ja i pisanie :p Sam jestem zszokowany, że jeszcze nie znudziło mi się pisanie tego bloga.

Na początek marzenia. Pogrubione. Wielu z was wiedziało po co tu jadę, wielu pewnie jeszcze nie dowierza, ale teraz, kiedy są środki, są możliwości i jest praca, kolejność zakupów będzie następująca:

  • Samochód - choć zastanawiam się w pierwszej kolejności nad skuterem. Jakoś muszę się poruszać po kraju :)

  • Deska surfingowa

  • Kurs + sprzęt do nurkowania

  • Żaglówka, lub jeśli fundusze pozwolą, duża motorówka


Teraz możecie mnie kontrolować i za kilka miesięcy sprawdzić jak idą postępy w spełnianiu kolejnych marzeń. Jeśli tylko znajdzie się jakieś odstępstwo od planu, każdy z czytających ma prawo (choć nie mocno) zdzielić mnie po głowie :)

Wracając do pracy. Dzisiaj poznałem sąsiadkę z biurka. Konkretnie sąsiadkę obok. Konstrukcja wygląda tak, że siedzimy we 4 złączeni w takie jakby jedno biurko. 2 osoby obok siebie i każdy ma jedną osobę na przeciwko. Taki duży prostokąt. Biurka jednak mamy ogromne, na tyle, że jakbym się na nim położył, to starczyło by miejsca jeszcze na 2 osoby. A wiecie przecież, że do najmniejszych to ja nie należę ;)
Oczywiście nie zapamiętałem jak sąsiadka ma na imię, ale powoli już łapię pojedyncze imiona. Sąsiadka za to pali i odkryła przede mną nowe wyzwanie. Otóż na 11 piętrze mamy... balkon! Balkon, którego barierka wygląda tak, jakby jej nie było. Widok z niego oczywiście cudny, ale jeszcze pewnie trochę minie zanim odważę się na niego wyjść. Muszę się nacieszyć pobytem tutaj, gdybym miał się przypadkiem poślizgnąć :p

W pracy masakra. Praca, pracą, pracę pogania. Dzisiaj siedziałem 11 godzin a i tak nie zrobiłem wszystkiego co planowałem. Do tego okazuje się, że zleceń przybywa. Chyba szybciej zapoznam się z tymi freelancerami niż przypuszczałem, bo sam przecież tego nie przerobię! Ale muszę powiedzieć jeszcze jedno - bardzo wyraźnie widać w pracy, jak działa zmęczenie umysłu. Jednak jeśli język nie jest "pierwszym" językiem, to z czasem w wyniku zmęczenia coraz ciężej się mówi, coraz gorszy akcent i coraz większe przerwy, żeby przemyśleć plan wypowiedzi. Plus jest taki, że (narazie) wszyscy cierpliwie starają się mnie zrozumieć. Mimo wszystko myślę, że wraz z upływem ich cierpliwości mnie będzie przybywało doświadczenia i płynności. Tymczasem pod koniec dnia staram się jak najwięcej ograniczać wypowiedzi do "yes" i "no" :D

Dobra, znów się rozpisałem, a tutaj kolejne osoby zamierzają "doczytać" bloga. Na waszym miejscu nie zabierałbym się od początku bo się zanudzicie. Przecież tego teraz są setki stron, szkoda wzroku. Tam się nic ciekawego nie działo. Ciekawe dopiero zaczyna się dziać :)

23 sierpnia 2010

Najlepszy dzień w życiu pracoholika

Czyli pierwszy dzień w pracy. Weekendu wam nie będę opisywał, bo leniłem się niemiłosiernie. Tak niemiłosiernie jak deszcz lał. Pożyczyliśmy 3 filmy, z czego 2 okazały się mega wtopami a jeden już oglądałem. I tak po kolei "Antichrist" miał być dobrym horrorem - wyłączyliśmy po pół godzinie. Wilkołak miał być fajny, centralnie na nim zasnąłem! Jedynie przyzwoity został "the code", ale po kilku pierwszych minutach okazało się, że oglądałem. I tak weekend minął tak szybko jak puszki piwa przy tych nudnych filmach. Ostatnie w pełni wolne dni.

Zabawa zaczęła się dzisiaj na dobre :) Wstałem o równej 7, zebrałem się z łóżka i pod prysznic. Potem śniadanie, przygotowanie drugiego śniadania (sałatkę przygotowałem sobie wczoraj, dzisiaj dodałem kanapki), pakowanie, ubieranie, golenie... jak baba! Zebrałem się na 8. Wychodzę z domu, idę wzdłuż torów i widzę pociąg w oddali. Lecę więc jak porąbany, na łeb na szyję, wskakuje na schody nad torami, zeskakuję z torów i w ostatniej chwili wpadam do pociągu pełnego ludzi. Wspomnę tylko, że o poranku pociągi jeżdżą co 10 minut. Tym samym zostałem ukarany za własną głupotę, bo w pociągu porannym, pełnym ludzi i jadącym w deszczu, nikt nie odważył się uchylić okna. I tak wysiadłem z pociągu zlany potem... Świetny początek. Już nie mówiąc o tej ulewie porannej, która spowodowała, że pierwszy dzień rozpocząłem z przemoczonymi butami...

Wpadam do pracy o 8.45, 15 minut przed czasem. Wita mnie Greg, drugi właściciel. Jest mały problem z przygotowaniem mi stanowiska pracy, ale po pół godziny leży laptop, siedzonko i biurko. I nawet nie siedzę tak daleko od okna :) Konkretnie okno mam za plecami, więc wystarczy się odwrócić i widzę zatokę i wysepkę na przeciwko :) mmm!
Praca rozpoczyna się od totalnych podstaw. Oni naprawdę niczego nie mają. Dzięki uprzejmości firmy, która mieści się w budynku, dostajemy wirtualny serwer do dyspozycji. Pierwsze kilkadziesiąt minut mija na instalowaniu swoich rzeczy, wiadomo - początki. O 10 operatywka. Spotkanie najważniejszych osób w firmie w tym... mnie?! I tak spotkanie dyrektora kreatywnego, dyrektora marketingowego, właścicieli, głównego grafika itd. Nie jest to korporacja, ale obstawiam, że pracowników wszystkich jest ze 20. Spotkanie było w gronie... niech pomyślę... 6 osób. Zostałem od razu zasypany pytaniami i propozycjami. Dostałem na stół "plan pracy" na następny tydzień, gdzie już widnieje moje imię przy niektórych zadaniach :) Zaczyna mi się podobać! Na koniec zostaję jeszcze chwilę w pokoju z właścicielami, pogadać o naszej własnej stronie i wracam do biurka.
Tutaj mały przerywnik. Wszem i wobec zostałem (również dzięki swojej inicjatywie) przemianowany. Od wczoraj już oficjalnie na imię mam Ralf :) Tak widnieję na firmowej poczcie, tak do mnie wszyscy mówią, tak mam również na umowie. Dla niektórych z was zresztą to żadna zmiana ;)
Ok, zaczynamy jazdę. Instalacja apache2, instalacja mysql, bla, bla, bla nie interesuje was to :) Wybór CMS-a poszedł szybko i powiem wam więcej, na pewno go nie znacie :) Ale wybór podyktowany trochę rynkiem, ze względu na to, że tutaj popularny jest CodeIgniter. Mnie się w sumie on podoba, jest dosyć nowoczesny.

Pierwszy dzień w pracy zwykle jest luźny... NIE MA MOWY! Ani ja (stary pracoholik) ani nikt w tej firmie na to nie pozwoli. Pierwszego dnia dostałem ok 20 maili na skrzynkę :) Zdążyłem zapoznać się z naszym partnerem - dostawcą stron, zdążyliśmy opracować analizę systemu (zaraz wam opowiem), zdążyłem napisać kawałek już naszej strony nowej, zdążyłem zadać pytania klientowi (które oczywiście po mnie poprawiał Danny ;) ehh ten angielski), zdążyłem... no właśnie, cholera wysiedziałem się w pracy prawie 10h :) To jest to co tygryski lubią najbardziej, a przy okazji wszyscy są zadowoleni.

Powiem wam jeszcze troszkę jak bardzo ekscytująca jest ta praca. To, że zaczynam od zera IT w firmie już przyprawia o dopływ świeżej adrenaliny, ale dzisiejszy projekt przerósł moje wszelkie oczekiwania! No bo przecież jakie zlecenia może mieć firma, która nigdy nie miała swojego człowieka od komputerów. Wszystko zlecali na zewnątrz. Tymczasem najnowszy projekt, który będę prowadził (a prawdopodobnie również programował) to niezły orzech do zgryzienia. Otóż firma sprzedająca i instalująca meble kuchenne w NZ (całkiem duża) chce wyprodukować 20 tys. stickerów na nowe kuchnie, następnie chce, żeby z tych stickerów kod rejestrowany był na stronie wraz ze wszelkimi danymi klienta a następnie wygenerowała się gwarancja, która idzie zarówno do klienta jak i odpowiedniego sprzedawcy. Do tego oczywiście system zarządzania gwarancjami i same nalepki też my musimy wyprodukować. Jak dla mnie naprawdę fajna rzecz. Dzisiaj zresztą siedzieliśmy ze 2h i analizowaliśmy co potrzebujemy się dowiedzieć od klienta. Skutkiem był pierwszy use case w historii firmy i diagram stanów :) Ale widać, że i mnie i im podoba się współpraca. Wygląda na to, że każdy nowy dzień to będzie wielka przygoda :)

Więcej jutro!

20 sierpnia 2010

Powiew polskiego wiatru

Dzisiaj miałem bardzo ekscytujący dzień, ale najpierw was zszokuję! Wpadam do sklepu w centrum, żeby napić się czegoś i zastaję co??? Polskiego Tigera! Pięknie na puszce wypisane "wyprodukowano w Zabierzowie", Michalczewski poleca i tak jak u nas na chińszczyźnie biała nalepiona kartka z opisem po angielsku :) Cała mała lodóweczka Tigerów, nie mogłem się oprzeć, żeby nie kupić :)

A teraz do rzeczy. Wstałem rano niechętnie, po pogoda jak zwykle ostatnio... pada w poprzek. Prysznic, śniadanie, chwila TV i komputera i wycieczka do przychodni. Tam Pani podbija mi ostatnie zdjęcie, którego mi brakowało (jest okienko, w którym przychodnia musi się podpisać, że na zdjęciu jestem ja!). Potem do miasta.

W mieście odwiedzam swojego pracodawcę i mamy półgodzinną pogawędkę. Zaczyna się od podpisania kontraktu! Więc bardziej pewny pozostania już być nie mogę :) Potem chwilę rozmawiamy o wyborze CMS-a na początek dla naszej strony, kilka moich pomysłów mu przedstawiam i na koniec pytam podstawowe rzeczy. Tak więc dress code nie ma, ale należy się ubierać na tyle przyzwoicie, żeby można było się spotkać z klientem (dresy i bluza z kapturem odpada... cholera, jak ja nie mam nic więcej w walizce hehe ). Obiad organizuje sobie każdy, raczej nie wybierają się na wspólne przekąski, co najwyżej małymi grupami, ze względu na różne pory jedzenia i różne gusta. Ale jak pozbieram ekipę to miło będzie wypadać. Dlatego zamierzam onetowe zwyczaje przenieść do CBD i nauczyć kiwusów wspólnych wypadów na obiadek :) Praca codziennie od 9 do 18 z godzinną przerwą na lunch. Godziny nie są stałe, jeśli wolę przychodzić na 8, nie ma problemu, jeśli chcę wyjść na pół dnia, również nie ma problemu, muszę tylko odrobić.

Pracę mam bardzo swobodną. Nikt nie będzie sterczał mi nad głową, traktowany jestem jako konsultant i specjalista. Oczekuje się po kilku miesiącach widocznych efektów. Dodatkowo po założeniu naszej strony i przejścia naszej agencji w bardziej "digital" agency (co powinno zająć do roku według Steve-a), będę miał do dyspozycji kontraktorów, którzy będą robili za mnie IT, ja mam ich tylko pilnować i wyznaczać zadania. Kontraktorzy Ci (SIC!!!!!!) są w Chinach i Indiach... FFS!!! Trudno, może nauczę się przy okazji chińskiego :] A może uda się namówić na kontrakty z polskimi firmami, tylko czy mi jesteśmy aż tak tani?

Po wizycie u Steve-a i uzupełnieniu jego papierów wizowych + kontraktu - wizyta w immigration. Tam uzupełniam do końca swoje papiery o dane Steve-a i pakuję całą książkę w kopertę z suwakiem. Do koperty wrzucam również paszport (tak, tak zostałem bez paszportu!!) i wrzucam do dużej skrzyni w biurze Immigration. Tym samym zostałem ubezwłasnowolniony, bo bez paszportu mogę tutaj dokładnie NIC! Chwila rozmowy w informacji w immigration i krótkie pytanie "a co jak zgubicie mój paszport?". Starsza Pani się uśmiecha i mówi "zawstydzeni będziemy musieli postarać się na własny koszt wyrobić Ci nowy" :)
Dowiedziałem się również, że obecnie okres wyrabiania wizy pracowniczej to czas około 60 dni! Ale tutaj haczyk, bo mogłem się nie dogadać z Panią, ponieważ ja nie jestem zwykły work permit, a skilled work permit (a zapytałem tylko ogólnie ile zajmuje wyrobienie wizy pracowniczej). To powinno oszczędzić sporo czasu, ponieważ w zwykłej wizie pracowniczej pracodawca musi udowodnić, że nie znalazł Nowozelandczyka o takich samych kwalifikacjach, czyli musi dać ogłoszenie do gazety, musi przedstawić kandydatury, pierdoły. W moim przypadku, ponieważ zawód "programista" jest na liście poszukiwanych zawodów w Nowej Zelandii i Australii, takiego dowodu nie trzeba przedstawiać. Przedstawić za to muszę ja swoje kwalifikacje. Dołączyłem kopię mojego dyplomu po angielsku i modlę się, żeby to wystarczyło. W przeciwnym wypadku, będę musiał telepatycznie (przez rodziców) w jakiś sposób odnaleźć w moich paczuszkach świadectwa pracy albo Bóg wie co jeszcze. Zobaczymy, na razie się nie martwię i czuję się jakby kamień spadł mi z serca w momencie wrzucania tej koperty do skrzyni.

Na pewno pierwsi dowiecie się o postępach. Proces wygląda tak, że wysyła się papiery i jeśli wszystko jest glanc cacy, odsyłają Ci wszystkie kopie + paszport z wbitą wizą na adres kurierem. Jeśli jest coś nie tak, zapraszają na rozmowę. Tak więc zapewne dosyć szybko dowiemy się co i jak.

19 sierpnia 2010

Mały update

Specjalnie dla Rosułka :D Po prawej pojawiły się feedy. Spadnie mi oglądalność, ale trudno ;)

Wkurzony

Tzn. dzisiaj już mniej, ale wczoraj to mnie krew zalewała. Czy ja mam na czole napisane IDIOTA? Zawsze muszę w jakieś g. wdepnąć... GRRR!!!

Kojarzycie tą sytuację Pana doktora? Przybliżę jeszcze raz: mierzy mi ciśnienie i mówi, że mam za wysokie, ale wpisze mi niższe, pod warunkiem, że będę do niego chodził. Luz, mnie tam rybka. Mówię tylko, że wolałbym schudnąć jeszcze trochę i może jakieś ćwiczenia, byle nie chemikalia, nie cierpię tabletek. On na to "to się świetnie składa, dzisiaj jest takie seminarium, gdzie będziesz mógł porozmawiać z dietetykiem, lekarzem od serca itd, ogólnie będzie grupowa prezentacja a potem będzie można porozmawiać". Super, będę!

Zebraliśmy się we 4 Kitty, Linda, Hailee i ja. Trochę nam zeszło szukanie miejsca, bo ulica długa, ale w końcu odnaleźliśmy właściwy adres. Linda poszła mnie odprowadzić pod drzwi a potem miały gdzieś pojeździć do czasu, aż się skończy. Tymczasem ten "pan doktor" wszystkie wyciągnął z samochodu i zaprosił na spotkanie. Do sali wszedłem tylko ja i Hailee, a Linda i Kitty zostały gadać z tym kolesiem. Okazało się, że to spotkanie to jedno wielkie zbieranie frajerów do piramidy finansowej. "Za jedyne 65 dolarów zakładasz własną firmę sprzedającą "zdrowe leki", a po kilku latach zarabiasz miliony", "możesz pracować z domu, kiedy chcesz, ile chcesz", "możesz jeździć po świecie i mieć międzynarodowych współpracowników", "zapraszasz kolejne osoby a one zarabiają dla Ciebie". W połowie wkurwiłem się i jawnie przepraszając osoby po drodze, zabierając ze sobą Hailee wyszedłem. Koleś nas dogonił i pyta się, czy nam się nie podobało czy coś. Dziewczyny zjechały go z góry na dół za wykorzystywanie imigrantów do zarabiania, pytają ile tak naprawdę na sali jest imigrantów, którym podpisuje papiery (90% było skośnookich, więc obstawiam, że wszyscy). Zabraliśmy się i pojechaliśmy.

UPDATE! Koleś wpadł nam na chatę!!! Po chwili pogadanki doszliśmy do wniosku z dziewczynami, że narobił w gacie po tym jak dziewczyny go zjechały i bał się, że doniesiemy gdzieś na niego. Wpadł do nas do domu (adres jest na formularzu) i uzupełnił mi do końca papiery, bo nie mógł się ze mną skontaktować przez komórkę (rzeczywiście niewyraźnie napisałem 9 i wyglądała jak 8) a jutro go nie ma, więc chciał jak najszybciej, żebym miał pełne papiery. Wyobrażacie sobie? Masakra...
Dzisiaj nic więcej nie napiszę, bo jestem po prostu w szoku. Nowozelandzki oszust chciał naciągnąć biednego polaka! GRRR!

18 sierpnia 2010

busy, busy

Dzisiejszy dzień zaczął się od ostrego bólu głowy... I pobudki godzinę przed budzikiem, co zdarza mi się niezwykle rzadko. Nie najlepszy start w dzień, kiedy mam załatwić certyfikat medyczny do wizy?!

Zacznę od wczorajszej wtopy :) Dzwonię do przychodni w pobliżu (z książki telefonicznej... tak, tak, ludzie jeszcze jej używają :p ) i pytam o badania do wizy. Pani mówi, że nie robią, ale ma numer przychodni, która jest w Panmure i robi. Dzwonię więc tam i umawiam się na 10:10 rano, pytam o koszty, co potrzebuję wziąć, co zrobić itd. Sęk w tym, że po całości... nie spytałem gdzie oni są! :D Więc telefon jeszcze raz i zapewne z czerwonymi wypiekami pytam "a przepraszam, gdzie państwo się mieścicie" :p.
Dla potomnych - badania do wizy pracowniczej wymagają wszelkich malutkich szczególików. Krótko mówiąc, jeśli nie jesteś z pokolenia Schwarzeneggera, mogą być problemy. Przed wizytą u lekarza należy wypełnić część formularza INZ 1007. Na pierwszej stronie jest wylistowane, które części trzeba uzupełnić, jednak na miejscu proszą o uzupełnienie więcej. Dodatkowo potrzebne są 3 zdjęcia paszportowe (tylko do certyfikatu medycznego!), paszport, głodówka danego dnia i zero alkoholu przez 48 godzin przed badaniem... Trochę późno powiedzieli :p

Wyzbierałem się ok 9, i poszedłem spacerkiem do Panmure, czyli sąsiedniego osiedla. Spacerek standardowo ok 40 minut i wpadam do przychodni. Pani na dzień dobry prosi o uzupełnienie kilku stron, które powinna uzupełnić pielęgniarka. Są to typowo pytania zdrowotne, czy byłeś kiedyś w szpitalu, czy miałeś takie i takie choroby, pytań jest mnóstwo. Musiałem nawet odnotować swoje blizny, w tym pamiętną butelkową z Francji :p
Następnie idziemy oddać mocz. Powiem wam, że patent jest niezły w porównaniu do naszych polskich "słoików" :) Sika się do takiego dużego pudełeczka, które w każdym rogu ma mały lejek. Potem przelewa się do próbówki, zamyka i oddaje. Kubełek zostawia się w toalecie i prawdopodobnie po odkażeniu jest używany ponownie. Następnie wizyta u pielęgniarki i jedziemy, wzrost, waga, szerokość klatki piersiowej, obwód w pasie, wzrok, słuch... jak na olimpiadę :p Pani wszystko skrupulatnie zapisuje. Przechodzimy do mierzenia ciśnienia... Ups... Nadciśnienie... Cholera, stąd poranny ból głowy. Mierzymy jeszcze raz, to samo. Nie ukrywam, że miałem już problemy z ciśnieniem, ale były sporadyczne. Obawiam się, że dzisiejszy również wynikał z pogody (rano przywitała mnie ulewa, ok 11 już prażyło ostre słońce). W każdym układzie od pielęgniarki lądujemy u lekarza, który dostaje informację o ciśnieniu. Rozmawiamy chwilę, obstukuje mnie, obpukuje, pyta o stan zdrowia, dietę, bla bla bla, ściąga okulary i mówi: "w obecnej chwili masz za wysokie ciśnienie. Może być wiele przyczyn. Powinienem napisać to na Twoim certyfikacie, ale możesz mieć problemy wizowe. Dlatego umówmy się tak: ja wpiszę tutaj standardowe ciśnienie dla Twojego wieku, Ty natomiast jeszcze dzisiaj pojawisz się na mojej grupie w centrum leczenia, gdzie będziemy rozmawiali o zdrowym trybie życia, czyli o diecie, witaminach, ruchu itd. Będziemy starali się zbić Ci ciśnienie bez leków i będziesz musiał się u mnie pojawiać". Propozycja nie do odrzucenia, tymbardziej, że w sumie chciałbym zbić to ciśnienie. Gorzej z dietą... jaki facet będzie wpieprzał sałatki?! I tak oto dzisiaj o 7.30 pojawiam się na tych zajęciach. Jeszcze nie wiem czy są płatne, ale nic takiego nie powiedział.

Po badaniach wizyta w laboratorium kilka ulic dalej i pobieranie krwi + rentgen klatki piersiowej. Wyniki za 2-3 dni. Całość zabawy kosztuje około 300NZD i jest jednorazowa na wizę pracowniczą. Jeśli chce się przedłużyć lub przejść na rezydenturę, zabawę trzeba powtórzyć. Za 2-3 dni z wszystkimi badaniami muszę wrócić do pana doktora i uzupełnia mi do końca certyfikat.
Z lekarzami zeszło mi około 2 godzin. Wszystko sprawnie i naprawdę przyjemnie. Po powrocie przerwa na sen. Wróciłem do domu i jak zabity zasnąłem na 2 godziny. Po przebudzeniu się, czułem się jak nowo narodzony. Nie wiem co mi rano było, ale mi przeszło zupełnie. Tak więc podróży c.d.

Wybieram się jeszcze raz do Panmure, tym razem na pierwsze w Nowe Zelandii... strzyżenie :) Siadam na fotelu u Pana hindusa i staram się wytłumaczyć jak mam wyglądać, żeby nie wyglądało to strasznie :p Efekt nie jest może porywający, ale nie jest źle. Koszt - 10NZD, jak na tutejsze warunki podobno tanio. W dobrym salonie można zapłacić do 50$. Po strzyżeniu wizyta u chińczyka i fotki do paszportu (do całego procesu wizowego potrzeba ich aż 5! a przynajmniej tyle do tej pory naliczyłem). Oczekiwanie 15 minutowe na wynik spędzam przy "zdrowym" hamburgerze, bo w końcu od rana nie jadłem. Zdjęcia wyszły jak to zawsze zdjęcia do paszportu... Jak więzień w zakładzie karnym. Trudno, twarzy się nie wybiera hehe :D

Powrót do domu, chwila rozmowy z Kitty i Lindą i jestem właśnie w tym momencie, czyli piszę do was. Za 2 godziny wizyta w centrum medycznym i kazanie od lekarzy, ale o tym powiem wam już jutro. Wieczorem chciałbym zabrać się powoli za pracę, czyli analizę wymagań, które pozbierałem na pierwszej wizycie w pracy, czyli w poniedziałek.

17 sierpnia 2010

Wycieczka nad kitekite

Wycieczka była efektem zbliżającego się lotu, więc trochę już nieaktualna, aczkolwiek opowiedzieć trzeba :)

Tak więc w ubiegły czwartek zabrałem się z Kitty nad wodospad kitekite (zbieżność przypadkowa :P). Wodospad jest w pobliżu plaży Piha. Linda niestety nie mogła pojechać, ponieważ musiała załatwić pewne sprawy z córką przez cały dzień.
Lądujemy na parkingu, który już znacie z darmowego barbeque i krótkiego filmiku o dżungli, około godziny 14. Późno, ale te kobiety pobijają wszelkie rekordy świata w zbieraniu się. Zabieramy psa i wyruszamy w górę.

Po drodze mijamy tylko wracające się osoby :) Las jest przepiękny. Nawet na mapie nazywa się rainforest (las deszczowy). Wysokie palmy, ciemno i podróż wzdłuż rzeczki, która ma przedziwny zielonkawy kolor (pamiętajcie, że faceci rozpoznają tylko 16 kolorów :p).



Spotykamy też zalążek wodospadu. Zastanawiam się, czy to wszystko na co stać Nowozelandzkie góry :P Miał być duży ten wodospad, a tu taki pyrtek, którego na głowę bije Zawojański (cholera jak się odmienia Zawoję) wodospad:



Po pewnym czasie odbiegamy od rzeczki i uciekamy ostro w górę. Droga rozwidla się na dwie gałęzie. Obie prowadzą nad wodospad, więc wybieramy prawą. W międzyczasie podziwiamy różne roślinki. Poza ścieżką jest ostra góra, więc zejście ze szlaku raczek niemożliwe, ale zastanawiam się jak piękny widok musiał by się rozpościerać z samej góry. Spacerek pod górę przez około 20 minut. Jesteśmy już bardzo wysoko. Napotykamy ławeczkę, na której chwila odpoczynku. Po odpoczynku kilka kroków i słychać z daleka szum, a zza drzew wynurza się to:



Dobra, już poważniej wygląda. Jeszcze tylko kilka zakrętów na ścieżce i oczom ukazuje się prawdziwe cudo. Kaskadowy, 41 metrowej wysokości przepiękny wodospad:



Zdjęcia nie oddają ogromu jaki jest. Najpiękniejsze w nim to te jeziorka pomiędzy spadami. Noszą ewidentne ślady skoków (wyrobione są ścieżki). Osobiście bym się chyba bał, co prawda woda za zimna, żeby zanurzyć choćby czubek buta, ale w miarę przezroczysta, więc wygląda mi na głębokość ok 2-3 metrów, a przecież spad z najbliższej skały to dobre 5-6 metrów. Sam nie wiem, czy woda jest w stanie wyhamować taką prędkość. W każdym układzie Kitty powiedziała, że tu na pewno wróci w lecie wykąpać się w tym jeziorze pod wodospadem. Na tamtą chwilę powiedziałem, że też bym chciał i że musi być fajnie. Na tą chwilę, mogę was zapewnić, że jeszcze na blogu usłyszycie jak tam jest głęboko, a może nawet dowód wprost, czy woda wyhamowuje te kilka metrów :)

Spod wodospadu wyruszamy w górę, zobaczyć widok. Jeśli wodospad was przyprawił o "małe" mrowienie, wyobraźcie sobie jakiego cykora się ma podchodząc do jego krawędzi u samej góry!



Od góry też jest ewidentna ścieżka do środkowego jeziorka. Wygląda na to, że z samej góry skoki do środkowego też się odbywają. Na pewno się tam wybiorę to sprawdzić i zobaczyć na własne oczy. Powyżej ścieżka prowadzi już do drogi, do której nie chcieliśmy dojść, ponieważ samochód mieliśmy przy zupełnie innej. W każdym układzie kilka kroków w busz, poza szlak i to czego się spodziewałem, czyli w oddali ocean na tle dżungli:



Jak widać powoli się ściemniało, więc rajd w dół, żeby nas noc nie zastała. W dół jednak idzie się dużo szybciej, więc już po 40 minutach byliśmy przy samochodzie i odgrzewaliśmy pizzę na elektrycznym barbeque. Zmęczeni, upaprani, ale zadowoleni. Niestety pogoda oraz pora roku powoduje, że szlak jest błotną rzeką ;) Ale warto, co jak co, ale widok zapiera dech w piersiach.

Zapraszam do obejrzenia całego albumu. Tyle na dzisiaj, bez odbioru.

Na raty

Dzisiaj będą dwa wpisy, żeby trochę nadrobić. Przepraszam wszystkich za dłuższą przerwę, ale jak niektórzy wiedzą, ostatnie dni były dlamnie niezwykle "emocjonujące". Tak więc już dzisiaj mogę wam na pewno powiedzieć dwie rzeczy - zostaję w Nowej Zelandii i zostaję tutaj sam.

Trochę o procedurach. Do uzupełnienia mam stertę papierów, jeszcze nie wiem jak sobie mam z nimi poradzić, ale dzisiejszy wieczór zamierzamy z Kitty i Lindą przy nich spędzić. Mój nowy pracodawca okazał się bardzo pomocny w załatwianiu wizy i wygląda na to, że bardzo szybko pójdzie. Aczkolwiek na pewno będzie kilka wizyt uzupełniających papiery. Jako "skilled" imigrant muszę przedstawić sporo papierków, w tym moja aplikacja o wizę pracowniczą, aplikacja mojego pracodawcy o moją wizę pracowniczą, rentgen klatki piersiowej, kopia dyplomu ukończenia studiów, badania lekarskie, dokumenty poświadczające pracę w zawodzie przez ostatnie 3 lata, zaświadczenie o niekaralności i pewnie wiele innych pierdół.
Dzisiaj czeka mnie wizyta u Steve-a, któremu muszę zostawić papierki dla niego, wizyta w immigration, bo wygląda na to, że brakuje mi jednej "książeczki" papierów, telefon do lekarza i umówienie się jutro na wizytę. Ciężki tydzień się zapowiada...

Wczoraj natomiast była impreza oblewająca moje zostanie i zalewająca moje zostanie samemu. Na 7 osób dorosłych przypadał 1 litr wódki, 4 wina i 24 małych piw. Możecie sobie wyobrażać w jakim stanie dzisiaj wstałam. Po bożemu dzień zacząłem od modlitewnika... Jest 12 a ja dalej nie czuję się najlepiej. Fakt jest jednak taki, że wszyscy niesamowicie mnie tutaj wspierają, czuję się jakbym mieszkał i znał tych ludzi od lat. Kiedy tylko zniknąłem na chwilę u siebie w pokoju, zaraz ktoś wpadał, żeby mnie wyrwać, bo przecież "nie mogę w takim dniu siedzieć sam". Szczegółów imprezy nie będę opisywał, bo to nieładnie, ale powiem tylko, że było bardzo zabawnie widzieć Kiwi upitych. Pewnie i oni mieli takie same wrażenia "fajnie zobaczyć pijanego polaka".

Dobra, zbieram się do miasta. Wieczorem wam napiszę trochę więcej i przede wszystkim wkleję zaległe zdjęcia z wodospadu kitekite.

14 sierpnia 2010

Trochę info

Dobra, opiłem ze znajomymi, więc mogę wam uchylić rąbka tajemnicy:
We czwartek byłem nad wodospadem kitekite (jeszcze opowiem wam o tym). Wracając dostałem SMSa, że ktoś mi się nagrał na pocztę. Okazało się, że jest to Steve, który pytał czy szukam jeszcze pracy. Pomimo godziny 7 wieczór oddzwoniłem i umówiliśmy się na piątek na 14 na spotkanie, ponieważ wprost mu powiedziałem, że wyjeżdżam.
Okazało się, że zostałem polecony przez firmę, w której brałem udział w rozmowie rekrutacyjnej. Pamiętacie moją rozmowę z Rosjaninem i Austriakiem? Pytania o różnice w InnoDB MyIsam i takie tam? Tamta firma poszukiwała kogoś z doświadczeniem również administracyjnym, ale polecili mnie swojemu partnerowi, agencji reklamowej, czyli właśnie Steve-owi.
Spotkaliśmy się w piątek i jeszcze na żadnej rozmowie nie byłem na takim luzie. Przed rozmową byliśmy z Kitty na japońskim jedzeniu, wypiliśmy sake, po prostu olałem, bo co się może zdarzyć przez jedną rozmowę?! Na spotkaniu żartowaliśmy, opowiadaliśmy sobie historie wakacyjne itd. Powiedziałem wprost, jeśli chcecie się bawić w to dalej, musicie się zdecydować dzisiaj. Poprosili mnie o czas, 1 dzień. Zadzwonią w sobotę. Machnąłem ręką i wyszedłem. Miałem wam nawet napisać, że byłem na rozmowie, która wyglądała bardziej jak spotkanie znajomych niż rozmowa. Zaraz wam napiszę jaka ma być moja rola, w każdym układzie w sobotę około południa przysiadłem na ich stronie i wypunktowałem im z 10 podstawowych problemów jakie mają. Po 2 godzinach zadzwonił do mnie Steve z podziękowaniem za maila i prośbą o spotkanie w poniedziałek. Podpiszemy miesięczny kontrakt, po którym będzie umowa o pracę. Zasponsorują również wszystkie wizowe rzeczy. Chcą, żebym zaczął możliwie jak najszybciej. Nie wiedziałem co powiedzieć. Zacząłem się jąkać... Wygląda na to, że dostałem pracę, na której... najmniej mi zależało!!!

Skrót stanowiska, którym jestem najbardziej podekscytowany! Otóż firma, agencja reklamowa, do tej pory wszelkie swoje rozwiązania IT kupowała. Począwszy od własnej strony skończywszy na mailingu. Teraz natomiast potrzebują osoby, która im to IT założy wewnątrz. Nie to, że jestem taki zajebisty i uniwersalny. Mam sobie ściągać pomoc, ale najważniejsze, że mam cały czas się uczyć i uczyć ich.
Na początek (ok rok) będę jedyną osobą, będzie to organizowanie podstawowych potrzeb - serwer (podstawy, odpalenie apacha, mysqla), własna strona (programowanie), itd + ok 50% czasu pracy innowacyjne rozwiązania związane z marketingiem (w tym mobilnym) oraz konsulting IT dla pracowników. W tym czasie mam się posługiwać freelancerami oraz zewnętrznymi firmami. Mam mieć dużo swobody w decyzjach. Po około roku do dwóch chcieliby zacząć organizować dział IT, czyli zatrudnić programistów, administratorów bla bla, wszystko czego potrzeba w kilkunastoosobowej firmie na początek i chcą, żebym zrobił to ja... Czuję się jak kopciuszek w bajce. Czy ktoś mnie może uszczypnąć???
Więcej opowiem wam na pewno w poniedziałek, kiedy podpiszemy kontrakt i będę wszystko wiedział co i jak. Tymczasem idę spać a całą niedzielę poświęcę prezentację, jak widzę naszą współpracę. BOŻE JAK MI BRAKOWAŁO PRACY!!!

unbelievable

Znacie to uczucie, kiedy wszystko wam się w życiu sypie, kiedy każdy łącznie z najbliższymi rzuca wam kłody pod nogi, i nagle ni stąd ni zowąd macie gigantyczne szczęście? Cokolwiek, niespodziewana premia w pracy, wygrana na loterii, po prostu fuks.
W poniedziałek o 2 rano mam samolot do Londynu. To oznacza dokładnie za 36 godzin. I właśnie przed godziną dostałem telefon, że dostałem pracę. W sobotę! Najpierw miesięczny kontrakt, potem umowa na czas nieokreślony. Jako manager. Za więcej kasy niż chciałem. Fucking unbelievable! Leżę i nie mogę się pozbierać...

13 sierpnia 2010

znów krótko

Dzisiaj trochę mało czasu ze względu na przygotowania do wyjazdu :) Mam wam jednak sporo do powiedzenia, między innymi opisanie wycieczki nad piękny i ogromny wodospad kitekite, wycieczka do japońskiej restauracji (pożegnalna) i ostatnia w NZ rozmowa kwalifikacyjna. Ale to dziś późnym wieczorem (późnym popołudniem dla was).
Tymczasem zabieram się za organizowanie się

11 sierpnia 2010

Wycieczka na Waiheke Island

Dzisiaj opowieść o wycieczce. Zabrałem się na wyspę. Ekwipunek zabrałem do plecaka, łącznie z jedzeniem (podobno na wyspie jest bardzo drogo, nie sprawdzałem :) ). Podstawą ekwipunku była kurtka zimowa, która przydała się już na promie. Start 8 rano, ponieważ o tej porze otwierają kasy. Odbieram bilet i siadam na promie. Jest opcja wewnątrz (z oknami) lub na zewnątrz. Wybieram na zewnątrz, ponieważ świeci piękne słońce. Jest jeszcze zimno, ale w słonku robi się przyjemnie. Błąd! Prom rusza.. rozpędza się.. rozpędza... i nagle zapiernicza tak, że wiatr dostaje się w każdy zakamarek pod ubraniem. Wiatr o temperaturze może 2 stopni! Szybko ubieram kurtkę, ale nic nie daje. Zapinam rękawy na rzepy, żeby wiatr nie wpadał do środka, związuje wszystkie ściągacze, ale dalej jest zimno! Twardo jednak siedzę, bo z góry najlepsze widoki. I tak telepiąc się, z odważnym drugim turystą przeczekaliśmy podróż, która trwa około 40 minut. Wszyscy inni (najwyraźniej doświadczeni) siedzieli w środku.

Lądujemy na wyspie. Wyspa Waiheke jest duża i zaludniona. Przynajmniej od strony północnej. Dom domek domkiem pogania. W większości jednak to malutkie domki, raczej w naszym wydaniu nazwał bym altankami. Prawdopodobnie JAFA traktują wyspę jako wypoczynkową działkę. Mijam pierwszą wioskę i znajduję się na ogromnej plaży, która przy odpływie odsłania mnóstwo glonów. Bleh, ten zapach...



Z plaży wzdłuż wybrzeża idę piękną szutrową drogą, która jest stworzona do odegrania rajdu. Może problemem było by pomieszczenie publiczności, ale na pewno dało by się to jakoś rozwiązać :) Pomiędzy widzę ścieżkę w górę przez las. A co mi tam, wspinam się, żeby na końcu ujrzeć Panią, która jakby czekała na mnie. "Zgubiłeś się?" "być może, a co tu jest?" "prywatna posiadłość" "aha, to najwyraźniej się zgubiłem :)" I powrót na szutrową drogę :] I tak z plaży na plażę. Na razie bez żadnych problemów. Drugą plażę przecina rzeka, ale na piasku jest dosyć płytko, więc w porządnych butach da się przejść bez problemów. Na drugiej plaży (jeszcze przy cywilizacji) spotykam panią z pieskami. Pytam, czy idąc wzdłuż wybrzeża gdzieś dojdę. Pani po chwili zastanowienia odpowiada, że jeżeli uda mi się przedrzeć przez skały to za tamtym cypelkiem (wskazując palcem) z tyłu powinna być kolejna plaża i wyjście na drogę. Postanawiam zaryzykować. Kolejne kilkaset metrów idzie jak ulał, może poza tym, że czasem trzeba się pobabrać w morskim mule, żeby przejść ze skały na skałę. Potem jednak zaczyna się jazda. Napotykam na nierówną skałę, która porośnięta jest jakimiś resztkami zwierząt muszelkowych. Konkretnie samymi muszelkami. Próbowałem, nie da się ich za cholerę oderwać, więc muszą zalegać tutaj sporo czasu. Wygląda również, że nikt się tędy nie przemieszcza, bo nie ma żadnej utartej drogi. Powoli wdrapuję się na skałę. Muszelki są cholernie ostre, więc staram się ich nie dotykać. Na szczęście skała jest niska, więc przechodzę powoli i zeskakuję po drugiej stronie. Po krzyku. Spojrzenie jednak na buty, które w każdym możliwym miejscu mają zadrapania, a podeszwa wygląda jak pocięta nożem :/ Tej trasy nie polecam!



Wychodzę po drabince na górę i mam drogę. Za drogą zaś pasą się owieczki na łące z pięknym widokiem na zatokę :) Zaraz za owieczkami pasą się lamopodobne zwierzęta. Wyglądają bardzo sympatycznie, ale są bardzo nieśmiałe. Im bardziej ja zbliżam się do ogrodzenia, tym bardziej one się oddalają! Idę dalej, mijam szkołę, przedszkole, ta wyspa jest naprawdę dobrze zorganizowana. Mijam Beach Road, idę Hill Road, wchodzę na Beach Road, mijam Hill Road... zaraz?! Cholera czy ja kręcę się w kółko? Nie! Co druga ulica to Beach Road... a wszystkie ulice, które prowadzą na to wzgórze to Hill Road... Ciekaw jestem jak sobie tutaj poczta radzi?! Koło drogi znak Parku. Skręcam i piękne, tajemnicze wejście do dżungli.



Zastanawialiście się kiedyś idąc przez cichy i ciemny las samemu, co by się stało gdyby nagle wyskoczył jakiś dziwny zwierz, albo jakiś dzikus? Ja się zastanawiałem. Głównie dlatego, że pośrodku tej dżungli była ławeczka, na której postanowiłem odpocząć. I wtedy pomyślałem sobie co by było gdyby... :) Z dżungli wyszedłem na kolejną drogę... Beach Road :] którą trafiłem na Palm Beach. Piękna, szeroka i piaszczysta plaża, z bardzo powoli schodzącym kąpieliskiem. Może gdyby woda nie była mega lodowata, skusiłbym się nawet popływać. Jednak zanurzenie stóp przez może 3 minuty, to wszystko na co było mnie stać. Obstawiam temperaturę w okolicach 3-4 stopni. W międzyczasie z tej plaży za skałami zauważyłem kolejną plażę, która wyglądała uroczo, właśnie przez to, że otoczona była skałami i górami. Decyzja - idziemy. I tak oto zapoczątkowała się wycieczka wzdłuż kolejnego wybrzeża, która dostarczyła wielu emocji.



Początek nie był zły. Skały wulkaniczne mają to do siebie, że są ostre, nierówne i kruche. Za to buty trekingowe trzymają się ich bardzo dobrze, przez co trudno o upadek. Poza tym jednak, wycieczka po takim wybrzeżu wymaga sporo wysiłku. Co chwilę skoki przez małe zatoczki, wspinaczka na 2-3 metrowe skały, skoki z 2-3 metrowych skał... Ogólnie pokaleczone ręce, potłuczone nogi i adrenalina - tak, tego było mi trzeba. Nie będę wklejał każdego zdjęcia, zobaczcie w albumie. W każdym układzie wspomnienia na całe życie :)
W jednej z zatoczek postanawiam zakończyć wyprawę brzeżną i siadam odpocząć na trawie. Trawa bardzo miękka, jakby materac. Od razu zachciało mi się spać :) Tym bardziej, że było już popołudniu i w słońcu było naprawdę przyjemnie. Wyciągam jedzenie i niespodzianka. Jedzonko rozkwaszone. Chwila konsternacji i... no tak, przecież w pewnych momentach przeprawy skalnej plecak leciał pierwszy, a za nim ja :) To wiele wyjaśnia. Cóż, pogniecione nie pogniecione zostało zjedzone. Rzut oka w górę. Góra jak góra, trzeba na nią wyjść, zobaczyć co po drugiej stronie i znaleźć cywilizację. No więc idziemy.
Pierwsza przeszkoda. Płot i napis "teren prywatny, wstęp wzbroniony". Jasne, może mam się wrócić przez te skały?! Przeskakujemy, żeby po kilkuset metrach napotkać kolejny płot z tym samym napisem + dodatkiem "uwaga na byki". No super. Nie dość, że teren prywatny w terenie prywatnym, to zamiast psów używają byki... Hop i "nie ważne". Idę dalej. Spotkałem bitą drogę, więc hop za płot i już jestem w domu :) Prawie, bo za kilkaset metrów na tej drodze brama i ten sam napis. Co jest kurna?! Poszaleli? W międzyczasie spotkało mnie przerażająco zabawne wydarzenie. Otóż była sobie "stodoła" a w koło kury.




Kury jak kury, rozochocone biegną do mnie, to strzelimy im fotkę co? Wyciągam ospale aparat. Kury się zbliżają. Ustawiam wszystko. Kury się zbliżają. Powoli się cofając, żeby je wszystkie objąć, robię im zdjęcie. Kury jednak ciągle się zbliżają i powoli mnie otaczają... Co jest kurna?! Zaczynam się cofać, a kury za mną! Więc przyspieszam kroku, a kury zaczynają biec!!! Kur(n)a no! A w zasięgu wzroku tylko pola i żywej duszy! Spieprzam! Biegnę a kury za mną!!! Przechodzę więc do szybkiego marszu, wyciągam telefon komórkowy i włączam dzwonek Nokia (nawet mnie on wkurza :) ). Kury zwalniają i zaczynają się rozglądać. Ja się powoli wycofuję, a kury dalej myślą, co to za wkurzający dźwięk. Odchodzę więc na kilkanaście kroków i wyłączam dzwonek. Kury pojedynczo zaczynają się wracać. Idę dalej, a kury już zdecydowanie wracają. Idę jeszcze parę kroków i sam się do siebie szeroko uśmiecham. No bo jak to musiało wyglądać z zewnątrz. Jaki musicie mieć ubaw czytając to teraz, a wierzcie mi, w pewnym momencie byłem przerażony. No bo przecież takich kilkadziesiąt kur a ja jeden! I pewnie dawno nie jadły :] No więc jeśli na tym "terenie prywatnym" była kamera, to w Nowozelandzkim wydaniu "śmiechu warte" na pewno wystąpię w filmie "pościg kur za turystą", albo "kury obronne atakują".

Idę więc drogą w górę... i w górę... odpoczynek... i w górę... Aż otrzymuję taki widok. Doszedłem tutaj od samego morza, tam, tam na samym dole



Przeskok przez ostatni płot z napisem "prywatny teren" i znajduję się na głównej drodze, a w koło kilka domków. Cywilizacja! Po drugiej stronie drogi widok na wzgórza pełne winorośli. Bo otóż wyspa Waiheke słynie z produkcji win, które są wyśmienite i w większości sprzedaje się je tylko na wyspie. Najpopularniejszym zresztą kursem na wyspę jest pakiet "prom + podróż po winiarniach" połączony oczywiście z testami win :) Powrót zajmuje mi sporo czasu. Mijam przez ten czas stadninę koni (można pożyczyć konika i pojeździć po wyspie), mijam hotel w którym można się zatrzymać, mijam coś w stylu naszego gospodarstwa agroturystycznego. Dochodzę do kolejnej głównej drogi a na niej przystanek autobusowy. Zerkam na rozkład jazdy - autobus powinien pojawić się za 10 minut. Pierniczę, czekam, już dalej nie dojdę :) Wsiadam w autobus, który jedzie przez kolejne 30 minut do portu. Kurcze, kawałek przeszedłem. Wysiadam z autobusu i cały mokry, zmęczony ale szczęśliwy ląduję na promie.

Na wyspie byłem ok 7 godzin. Przez ten czas udało mi się obejść mniej więcej całą północną jej część (około połowę całości). Niezawodnym urządzeniem przy podróżowaniu po "nieoficjalnych" ścieżkach (czytaj na oślep) jest kompas :) Przy okazji zorientowałem się, że na południowej półkuli kompas południe wskazuje na naszej północy :) Nigdy się na tym nie zastanawiałem. Podsumowując, żeby zobaczyć całą wyspę potrzeba przynajmniej 3 dni. Wiem, że są na niej jakieś sławne jaskinie, niestety nigdy nie udało mi się do nich dotrzeć. Nie skorzystałem również z winiarni, które są bardzo polecane. Jest wiele rzeczy do zrobienia, jednak czasu brakło :) O cenach się nie wypowiadam, ponieważ poza promem nie zapłaciłem zupełnie za nic.
Zapraszam do obejrzenia całego albumu.

10 sierpnia 2010

Dzisiaj znów krótko

Jestem wycieńczony. Cały dzień podróżowania po wyspie Waiheke. Nie mam się siły ruszać, pokaleczone ręce, potłuczone nogi od wspinaczki po wulkanicznych skałach. Za to piękne wspomnienia i setki zdjęć. Jak tylko się otrząsnę, wgram i wam pokażę :)I oczywiście dokładnie opiszę.
Wczoraj również, ponieważ jest w czółówce (chyba nawet jest na jedynce), w moim ulubionym radiu, czyli "classic hits" leciała co chwilę piosenka z początku tego roku: http://www.youtube.com/watch?v=886AQqcM8Tk. Trafili jak ulał. Piękna i prawdziwa piosenka :)

9 sierpnia 2010

krótko - załamany

Ok, dostałem info od Alana. Sam musiałem do niego zadzwonić, ponieważ się nie odzywał. Po temacie wiadomo jaki efekt ;) I wiecie co jest najgorsze? To, że poszło mi świetnie, ja to wiem, dodatkowo Alan powiedział, że napisali maila, że technicznie jestem ok, ale poprostu nie będą kontynuowali rekrutacji ze mną... Bez komentarza, nic więcej, poprostu zdałem test, fajnie, ale na tym koniec... Zdaję sobie sprawę, że dla nich pewnie łatwiej zatrudnić studenta z 50% mojej wiedzy, który może zacząć od zaraz i zakochany w firmie posiedzi z nimi kilka dobrych lat. Ale uczucie, że dałeś z siebie wszystko, że poszło Ci świetnie i wyszedłeś przed szereg, a przed tym szeregiem kazano Ci się cofnąć do tyłu jest okropne. I dlatego właśnie zachowaniem firmy digitise jestem załamany.

Ogólnie

Na początku muszę pojechać po Kitty :] Zastanawiacie się skąd biorą się grubasy? Otóż z jedzenia! Wczoraj w nocy obudził mnie jakiś huk. Okazało się, że to huk garnka o ziemię. Kitty przygotowywała sobie jedzenie. Nie, nie jakąś kanapkę, nie przekąskę. Gotowała sobie pełny obiad (dowiedziałem się następnego dnia). I może nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że była… prawie 3 w nocy!!! Obawiam się również, że ją uraziłem bo jakoś dziwnie na mnie popatrzyła jak mi mówiła co robiła o tej porze. Prawdopodobnie nieświadomie miałem otwartą buzię i szeroko otwarte oczy :p Cóż, byłem zszokowany, musi mi wybaczyć. Jakoś do tej pory nocne podżeranie kojarzyło mi się tylko z amerykańskimi filmami…

Trochę też o moich postępach w stronie. Postanowiłem przestać skupiać się na wyglądzie, ponieważ jako amatorowi grafiki i człowiekowi o fatalnych umiejętnościach graficznych, zajmuje mi to strasznie dużo czasu. Jak już strona będzie w pełni funkcjonalna, będę mógł się posłużyć jakimś profesjonalistą, coby to ładnie wyglądało, a dodanie kolorów/zmiana układu jest akurat pryszczem. Szczególnie, że naprawdę nieźle mi poszło robienie silnika frameworka i czasem sam jestem zaskoczony jak łatwo idzie dodać kolejną stronę.
Niestety budowa uniwersalnego systemu ma również swoje wady. Otóż trwa to już pewnie z 2-3 tygodnie odkąd się produkuję po 2-3 godziny dziennie, czasem więcej jak deszcz leje. I oto mam dosyć sporo już do ogarnięcia. I tak dzisiaj wpadłem na kolejne usprawnienie. Otóż w kontrolerze nie zawsze chciałbym wywoływać funkcję/klasę/metodę. Czasem przyda się sam html. Ok – żaden problem. Wpadam do klasy kontroler w usprawnieniami i co? I przez pierwsze pół godziny poprawiałem swój własny kod, bo po tygodniu pracy „zrobiłbym to lepiej”. No i zrobiłem, tylko gdzie ten czas zniknął?! Dążenie do perfekcji to jakaś śmiertelna choroba! Bo sęk w tym, że nie zmieniłem nic w logice, tylko i wyłącznie optymalizowałem i czyściłem kod… Ehh, założenia, że przed wyjazdem będę mógł coś pokazać pewnie się nie powiodą, no chyba że przysiadłbym tak full-time, ale przecież jest tyle innych rzeczy do zrobienia niż siedzenie nad kompem ;)

Wczoraj np. oglądaliśmy 2 filmy. Pierwszy to „Stepford Wifes”, czy jakoś tak. Całkiem fajny film, leciał wczoraj w TV. Później oglądaliśmy pożyczony przez Kitty „Midnight meat train”… Co za masakra :/ Tak głupiego filmu dawno nie oglądałem, nie polecam, odradzam, jak dostaniecie za darmo to żądajcie dodatkowo telewizora do tego zanim przyjmiecie! Potwierdziły się zresztą opinie E i A, które były na tym w kinie :p To chyba najgorsze pieniądze wydane na kino przez was ;)
Poza tym nadszedł czas handlowania moim pokojem ;) Tzn. tak czy siak wyprowadzam się w przyszłą niedzielę (do Christchurch albo do Europy), więc dziewczyny szukają kogoś na zastępstwo, ponieważ ledwo dyszą z kasą. I tak wczoraj wpadł mi do pokoju skośnooki, który wyglądał na całkiem sympatycznego, więc nie zazdroszczę mu mieszkania obok dziwacznego Dimitriusa, który notabene wprowadza się dzisiaj (podobno), więc sam będę musiał mu sprostać przez tydzień.

6 sierpnia 2010

Niecierpliwość

Chciałbym wam dzisiaj przekazać dobre wiadomości, ale niestety. Chciałbym przekazać również złe, jeśli takie są, ale również. Dzisiaj jak kamień w wodę zniknął Alan, czyli osoba odpowiedzialna za moją rekrutację w Christchurch. Nie chcę się jeszcze narzucać, bo przecież został tydzień rezerwy, ale boję się, że teraz znów on się rozchorował i przedłuży się to niebezpiecznie.
Opowiem wam więc szczegóły, żebyście wiedzieli na czym stoję. Otóż jakieś 2 tygodnie temu zainteresowała się mną firma z Christchurch poprzez agenta rekrutacyjnego Alana i umówiła się ze mną na telefoniczną rekrutację. Poszło w miarę szybko, sprawnie i wydaje mi się, że rewelacyjnie jeśli chodzi o samą rekrutację. Tym sposobem zostałem zaproszony na 2-gi etap, czyli test techniczny. Na niego musiałem czekać ponad tydzień, ponieważ kierownik IT się rozchorował i nie mógł przeprowadzić testu. Kiedy w końcu się dogadaliśmy, test minął wczoraj. Podzielony był na 2 części.

Pierwsza część testu to wiedza własna. Polegało na tym, że była godzina, ok. 60 pytań i zakaz korzystania z zewnętrznych materiałów. Tutaj element zaufania, ale również czysta praktyka – 1 pytanie na minutę, nie da rady korzystać z googla. Po prostu nie ma czasu. Pytania były w większości łatwe dla osoby z doświadczeniem programistycznym, ale np. przy zapytaniach SQL trzeba było pomyśleć, a przecież minuta to bardzo mało. Z tego powodu na SQLu wyszedłem najgorzej, ale pozostałe elementy, wydaje mi się, poszły całkiem nieźle. I tak było pytanie co to jest squid, jak zapobiegać SQL injection, znalezienie błędu w kodzie html, w CSS, napisanie pętli, która wyświetli nr 0-100 w różnych kolorach itd… Z głupich rzeczy na których się wywaliłem to np. „do czego służy Tag 'em'?” W życiu o takim nie słyszałem, więc dostałem gratis minutę na inne pytanie ;) Tak czy siak pozostałą większość zrobiłem. I tak minęła pierwsza godzina testu.

Drugi test był praktyczny. Można było korzystać z dowolnych materiałów, jednak czasu było tak niewiele, że raczej było to niemożliwe. Test składał się z 3 części. Pierwsza to html, css i js. Trzeba było napisać formularz rejestracyjny w htmlu (na obrazku był projekt), JS sprawdzić, czy pola są uzupełnione a stylami postarać się uzyskać takie same kształty i kolory jak na obrazku. Czas – 20 minut. Zdążyłem zrobić formularz, JS, nie zdążyłem wszystkiego oscylować, ale byłem bardzo zadowolony z efektu – nie można się było do niczego przyczepić.

Kolejna część to SQL. Był podany opis systemu (którego czytanie samo zajęło dobre 4 minuty!), w którym użytkownik może wynająć pokoje w hotelu, może wyszukać daty, przesuwać daty, anulować rezerwację, bla bla bla, ogólnie system dla hotelu obsługujący rezerwację. Zadaniem było zaprojektować bazę danych, przedstawić proponowane tabele (bez szczegółów) jedynie z PK i FK. Osobiście machnąłem projekt w paincie i znów wydaje mi się, że poszło nieźle. Potem trzeba było wymienić wszystkie proponowane pola dla tabeli „pokój” i „rezerwacja” (przy okazji podpowiedzi dla 2 tabel ;) ). I tutaj też wydaje mi się, poszło świetnie. Problem z ostatnią opcją. Napisz 2 selecty, pierwszy do wyszukiwania pokoju w podanej dacie (ten zdążyłem zrobić), drugi do wyszukiwania ceny dla n osób w różnych datach. Zanim przystąpiłem do drugiego selecta, szybki wgląd na zegarek i okazało się, że już robię zadanie 22 minuty. Czas przeznaczony był na 20, więc odpuściłem.

Ostatnia część, to projekt klas w PHP do powyższego systemu. Napisałem cały, wkleiłem i zacząłem przeglądać poprzednie odpowiedzi i w tej sekundzie zadzwonił Andrew, który powiedział, że czas minął. :] Tak czy siak, wydaje mi się, że poszło mi rewelacyjnie i tak naprawdę najgorzej wyszedłem na SQL-u, ale poza nim nie można się naprawdę do niczego przyczepić. Dla waszej informacji, wszystko było robione na Google doc, co oznacza, że dostęp dostałem w jednej minucie, w 60 minucie dostęp został mi zabrany, więc żadne machlojki nie wchodziły w grę :) Andrew podziękował i spytał, czy mam jeszcze jakieś pytania. Powiedziałem, że tylko jedno. Jak długo zajmie mu sprawdzanie :p On odpowiedział właśnie, że dziś lub jutro powiem Alanowi co dalej. I na tym właśnie stoję. Ponieważ firma opłaca agenta rekrutacyjnego, zarówno pozytywną jak i negatywną odpowiedź przekazuje mi agent, z którym za cholerę nie mogę się dzisiaj skontaktować :( Jeśli by się jednak udało, byłby to prawdziwy rzut na taśmę, ostatnie sekundy. Bo otóż jeszcze nie wiecie, ale jest… 3 etap rekrutacji! Co prawda podobno to już tylko formalność, ale trzeba wybrać się na miejsce (tzn. polecieć do Christchurch) i spotkać się osobiście już z przedstawicielami firmy. Domyślam się, że tam już na miejscu będą tylko negocjacje dotyczące umowy, bo czego jeszcze mogą chcieć po pół godzinnej rozmowie o moich kwalifikacjach i 2,5 godzinnym teście tychże kwalifikacji.

I tak dzisiaj się stresuję cały dzień a wygląda na to, że będę się również stresował cały weekend. Cholera by to… Zauważyłem też, że jak się na coś czeka to czas biegnie cholernie wolno. Zupełne przeciwieństwo tego, kiedy coś się robi i czas wtedy zapieprza jak szalony. Nawet nie wiadomo kiedy mija. Jeśli w poniedziałek się Alan nie odezwie, to sam nie wiem co o tym myśleć. Czas mam do piątku, żeby usłyszeć, że na 100% mam pracę. W przeciwnym wypadku w poniedziałek wczesnym rankiem znikam.

Dobra, rozpisałem się to teraz na koniec obiecanka. Obiecałem wam test techniczny. Zanim podszedłem do swojego, nie wiedziałem czego się spodziewać, więc szperałem w Internecie i przypadkiem natrafiłem na takie coś :) Jest bardzo ciekawe i warto siebie sprawdzić. Nie powiem ile dostałem punktów, ale wpadłem w średnią :p Możecie w komentarzach chwalić się ile dostaliście. Jedna rada natomiast. Ja straciłem 4 ostatnie pytania, bo brakło mi czasu. Brakło mi czasu, bo od początku nie posłuchałem i nie przygotowałem sobie ołówka i zeszytu. Szukanie ich i ustawianie się od nowa to dobre 3-4 minuty, które pewnie mi właśnie brakło. Dlatego rada. Jeśli chcecie dobrze wypaść, ołówek i zeszyt jest po prostu niezbędny. Dodatkowo czas traci się trochę na zrozumienie, tzn upewnienie się, że się poprawnie zrozumiało co oni, w obcym języku, do nas mówią. Tak czy siak, powodzenia i czekam na wyniki :)

5 sierpnia 2010

Zlituję się :)

Napiszę wam dzisiaj ze 2 zdania. No więc tak. Zaczniemy od bardziej pesymistycznych opcji. Pesymistyczna opcja jest taka, że 16 sierpnia mam lot powrotny. Na razie do Polski, a co dalej, zdecyduję na miejscu. Żeby było zabawnie, powrót został zakupiony innymi liniami, liniami noname :) Konkretnie Royal Brunei. Cholera wie co to, ale plus jest taki, że 12 godzinną przesiadkę w Brunei można wykorzystać na zobaczenie tego dziwnego kraju. Bo otóż jeśli jeszcze 2 tygodnie temu nie wiedziałem o istnieniu tego państwa, teraz już wiem, że jest ono... jedno z najbogatszych na świecie! Porównywalne do Luksemburga i Singapuru! Dodatkowo jest dżungla, są małpy i darmowa wiza dla członków EU na 30 dni, więc wpadnę na miasto i zobaczę co się święci w Brunei :) Potem jeszcze międzytankowanie w Dubaju (niestety w nocy, więc niewiele zobaczę) i przesiadka w Londynie.

To jest pesymistyczny scenariusz. Optymistyczny zakłada, że dzisiejszy test techniczny (jako 2-gi etap rozmów kwalifikacyjnych) poszedł mi dobrze (a tak mi się wydaje) i firma z Christchurch zaprosi mnie na 3-ci, ostateczny etap na początku przyszłego tygodnia. Mają dać znać do końca tego tygodnia, czyli dziś albo jutro. Ogólnie natomiast muszę przyznać, że testy rekrutacyjne mają jedną wadę. Ponad wiedzę trzeba wykazać się organizacją. Wynika to z tego, że nawet będąc mega mózgiem + mając 30 letnie doświadczenie w pracy, nie ma szans, żebyś zdążył wszystko zrobić. Dlatego trzeba zrobić na tyle, żeby pokazać się z dobrej strony, a tą niedokończoną część, żeby rekrutujący nie uznał za brak wiedzy co za brak czasu. Doskonale wyszło to dzisiaj, kiedy test był podzielony na kilka części, w każdym układzie była część HTML, SQL i PHP. HTML polegał na zrobieniu przykładu z obrazka i przykro mi, ale zapieprzając bez sekundy przerwy i nie zerkając nawet w googla, zrobiłem w podane 20 minut jakieś 80%. Tak samo z SQL-em. Z PHPem wydaje mi się, że się wyrobiłem, aczkolwiek było opcjonalnie dołączyć diagram klas, na co już na pewno nie miałem czasu.
Tak więc optymistycznie rzecz biorąc, jeśli się zdecydują, w przyszły wtorek/środa będę wiedział na 100% czy dostanę pracę.

O opcjach awaryjnych poinformuję was później. Jeszcze za wcześnie, żeby was znów szokować :p Tymbardziej, że one wciąż są wyjściami awaryjnymi.
Tymczasem do mieszkania wprowadza się nowy człowiek. Dimitrius (amerykanin?!) jest grafikiem. Podobno, bo z wyglądu, z zachowania, prędkości mówienia i przede wszystkim pierwszego wrażenia... jest po prostu narkomanem. Takie jest moje i Lindy zdanie. Tymczasem Kitty twierdzi inaczej i dodaje, że jest zdesperowana, ponieważ ja tak czy inaczej się wyprowadzam niedługo a ona od 1,5 miesiąca nie miała drugiego współlokatora, co oznaczało, że ona musiała płacić za 2. Cóż, sama jest sobie winna :p
A propos dziewczyn, to obie się rozchorowały. Najpierw jedna, potem druga. Sukcesywnie łażą po mieszkaniu i cherlają dookoła :] Na razie nie udało mi się jeszcze zarazić, ale jeśli pogoda się nie zmieni (a od kilku dni wieje i leje), to pewnie dołączę do nich. Z powodu tej typowo zimowej pogody również nie było żadnych wycieczek, a przynajmniej nie dalej niż do supermarketu. Pocieszenie jest takie, że od jutra ma się rozpogodzić :)

Tyle wam napiszę, trochę zostawię na jutro, żebyście nie doznali szoku tak znienacka ilością informacji :p Być może jutro już będę mógł coś powiedzieć o moim teście. Tymczasem jutro przetestuję was. O ile nie zapomnę ;)

4 sierpnia 2010

Nuda co?

Cicho tu jakoś, nikt się nie odzywa, to co się będę wyrywał :p
Jutro coś napiszę. Nie to, że nie mam co, bo wręcz przeciwnie, ale jakoś tak mam wrażenie, że te odsłony od kilku dni sam sobie nabijam :p Trochę odpoczynku, może zatęsknicie ;)

2 sierpnia 2010

Nowozelandzka wyżerka

Weekend minął bardzo przyjemnie. Zaczęły pojawiać się pierwsze małe efekty mojej pracy nad frameworkiem :) Jest dokładnie tak, jak sobie wymarzyłem. Prosto i przyjemnie, każdy laik może zbudować na nim stronę z tygodniowym doświadczeniem w PHP i bladym pojęciem o konstrukcji XML-a. A jak wiadomo, jak coś zaczyna wychodzić, to zaczyna cieszyć i coraz bardziej wciągać. Fajnie, może za jakieś 2 tygodnie będę mógł postawić jakąś pierwszą stronkę w pełni funkcjonalną.

Ok. przerwa w pracy, trochę o weekendzie jeśli ktoś ma ochotę posłuchać :p Cicho tu ostatnio, może powinienem napisać coś kontrowersyjnego?
Całą niedzielę spędziłem z Kitty, Lindą, Nickiem i Evanem na „New Zealand Food Show”. I tym sposobem oszczędziłem na restauracjach, żeby wypróbować przysmaki z każdego zakątka Nowej Zelandii. Food Show to świetna sprawa, zastanawiam się dlaczego jeszcze nikt nie wpadł zrobić czegoś takiego w Polsce. Płaci się za wejście 20$ a na miejscu każde stanowisko oferuje próbkę swoich wyrobów. Zwykle to jakiś kawałek na wykałaczce, czy malutki kieliszek na spróbowanie alkoholu/napoju, ale mnożąc przez około 1000 stanowisk wychodzi się pełnym i ledwo trzeźwym :p I tak do spróbowania była sławetna nowozelandzka baranina, były przeróżne sery, oliwki, zupy, chai (bleh ochyda!), kawy, herbaty, mnóstwo winiarni, drinki, soki i wiele wiele innych. I tak zeszła cała niedziela, bo przyjechaliśmy o 11 a wyjechaliśmy po 5 :) Zresztą cieszyłem się, bo ostatnie 2 godziny, kiedy już wszystko obejrzeliśmy, cholernie mnie nogi bolały i miałem ochotę się już stamtąd zmyć. Problem w tym, że ekipa korzystając z darmowych próbek i postanowiła się po prostu najeść :p Nie powiem, też skorzystałem, ale wyszedłem stamtąd po prostu wycieńczony.
Najgorsze w tym wszystkim, że wziąłem sobie aparat z nadzieją sfotografowania jakiś przysmaków czy ohydnych morskich żyjątek które jedliśmy. Aparat jednak odmówił posłuszeństwa i po jakiś 5 zdjęciach baterie postanowiły zastrajkować. Problem w tym, że nigdzie na terenie hali nie można było dostać baterii a wyjście oznaczało kolejny zakup biletu. I tak zostałem z biednymi 5 zdjęciami. Cóż, zostanie na pamiątkę smak, szczególnie tych setek kieliszków wina :p

Dzisiaj natomiast oczekuję jakiś wieści od agentów rekrutacyjnych odpowiednio z Christchurch i Auckland. Jeśli się nie odezwą, sam do nich napiszę :) Prawda jest taka, że to ostatnie dni, kiedy może się ktoś nowy mną zainteresować. Z dotychczasowych rozmów tak naprawdę otwarta i z nadzieją pozostaje jedna właśnie z Christchurch. Zobaczymy. W każdym układzie, gdybym musiał wrócić, szykuję dla was jeszcze jedną podróżniczą niespodziankę. Ale szczegóły w przyszłym tygodniu ;)