23 sierpnia 2010

Najlepszy dzień w życiu pracoholika

Czyli pierwszy dzień w pracy. Weekendu wam nie będę opisywał, bo leniłem się niemiłosiernie. Tak niemiłosiernie jak deszcz lał. Pożyczyliśmy 3 filmy, z czego 2 okazały się mega wtopami a jeden już oglądałem. I tak po kolei "Antichrist" miał być dobrym horrorem - wyłączyliśmy po pół godzinie. Wilkołak miał być fajny, centralnie na nim zasnąłem! Jedynie przyzwoity został "the code", ale po kilku pierwszych minutach okazało się, że oglądałem. I tak weekend minął tak szybko jak puszki piwa przy tych nudnych filmach. Ostatnie w pełni wolne dni.

Zabawa zaczęła się dzisiaj na dobre :) Wstałem o równej 7, zebrałem się z łóżka i pod prysznic. Potem śniadanie, przygotowanie drugiego śniadania (sałatkę przygotowałem sobie wczoraj, dzisiaj dodałem kanapki), pakowanie, ubieranie, golenie... jak baba! Zebrałem się na 8. Wychodzę z domu, idę wzdłuż torów i widzę pociąg w oddali. Lecę więc jak porąbany, na łeb na szyję, wskakuje na schody nad torami, zeskakuję z torów i w ostatniej chwili wpadam do pociągu pełnego ludzi. Wspomnę tylko, że o poranku pociągi jeżdżą co 10 minut. Tym samym zostałem ukarany za własną głupotę, bo w pociągu porannym, pełnym ludzi i jadącym w deszczu, nikt nie odważył się uchylić okna. I tak wysiadłem z pociągu zlany potem... Świetny początek. Już nie mówiąc o tej ulewie porannej, która spowodowała, że pierwszy dzień rozpocząłem z przemoczonymi butami...

Wpadam do pracy o 8.45, 15 minut przed czasem. Wita mnie Greg, drugi właściciel. Jest mały problem z przygotowaniem mi stanowiska pracy, ale po pół godziny leży laptop, siedzonko i biurko. I nawet nie siedzę tak daleko od okna :) Konkretnie okno mam za plecami, więc wystarczy się odwrócić i widzę zatokę i wysepkę na przeciwko :) mmm!
Praca rozpoczyna się od totalnych podstaw. Oni naprawdę niczego nie mają. Dzięki uprzejmości firmy, która mieści się w budynku, dostajemy wirtualny serwer do dyspozycji. Pierwsze kilkadziesiąt minut mija na instalowaniu swoich rzeczy, wiadomo - początki. O 10 operatywka. Spotkanie najważniejszych osób w firmie w tym... mnie?! I tak spotkanie dyrektora kreatywnego, dyrektora marketingowego, właścicieli, głównego grafika itd. Nie jest to korporacja, ale obstawiam, że pracowników wszystkich jest ze 20. Spotkanie było w gronie... niech pomyślę... 6 osób. Zostałem od razu zasypany pytaniami i propozycjami. Dostałem na stół "plan pracy" na następny tydzień, gdzie już widnieje moje imię przy niektórych zadaniach :) Zaczyna mi się podobać! Na koniec zostaję jeszcze chwilę w pokoju z właścicielami, pogadać o naszej własnej stronie i wracam do biurka.
Tutaj mały przerywnik. Wszem i wobec zostałem (również dzięki swojej inicjatywie) przemianowany. Od wczoraj już oficjalnie na imię mam Ralf :) Tak widnieję na firmowej poczcie, tak do mnie wszyscy mówią, tak mam również na umowie. Dla niektórych z was zresztą to żadna zmiana ;)
Ok, zaczynamy jazdę. Instalacja apache2, instalacja mysql, bla, bla, bla nie interesuje was to :) Wybór CMS-a poszedł szybko i powiem wam więcej, na pewno go nie znacie :) Ale wybór podyktowany trochę rynkiem, ze względu na to, że tutaj popularny jest CodeIgniter. Mnie się w sumie on podoba, jest dosyć nowoczesny.

Pierwszy dzień w pracy zwykle jest luźny... NIE MA MOWY! Ani ja (stary pracoholik) ani nikt w tej firmie na to nie pozwoli. Pierwszego dnia dostałem ok 20 maili na skrzynkę :) Zdążyłem zapoznać się z naszym partnerem - dostawcą stron, zdążyliśmy opracować analizę systemu (zaraz wam opowiem), zdążyłem napisać kawałek już naszej strony nowej, zdążyłem zadać pytania klientowi (które oczywiście po mnie poprawiał Danny ;) ehh ten angielski), zdążyłem... no właśnie, cholera wysiedziałem się w pracy prawie 10h :) To jest to co tygryski lubią najbardziej, a przy okazji wszyscy są zadowoleni.

Powiem wam jeszcze troszkę jak bardzo ekscytująca jest ta praca. To, że zaczynam od zera IT w firmie już przyprawia o dopływ świeżej adrenaliny, ale dzisiejszy projekt przerósł moje wszelkie oczekiwania! No bo przecież jakie zlecenia może mieć firma, która nigdy nie miała swojego człowieka od komputerów. Wszystko zlecali na zewnątrz. Tymczasem najnowszy projekt, który będę prowadził (a prawdopodobnie również programował) to niezły orzech do zgryzienia. Otóż firma sprzedająca i instalująca meble kuchenne w NZ (całkiem duża) chce wyprodukować 20 tys. stickerów na nowe kuchnie, następnie chce, żeby z tych stickerów kod rejestrowany był na stronie wraz ze wszelkimi danymi klienta a następnie wygenerowała się gwarancja, która idzie zarówno do klienta jak i odpowiedniego sprzedawcy. Do tego oczywiście system zarządzania gwarancjami i same nalepki też my musimy wyprodukować. Jak dla mnie naprawdę fajna rzecz. Dzisiaj zresztą siedzieliśmy ze 2h i analizowaliśmy co potrzebujemy się dowiedzieć od klienta. Skutkiem był pierwszy use case w historii firmy i diagram stanów :) Ale widać, że i mnie i im podoba się współpraca. Wygląda na to, że każdy nowy dzień to będzie wielka przygoda :)

Więcej jutro!

4 komentarze:

cloo pisze...

noooo Ralf to Ralf!! NIGDY nie bylo inaczej :P
a Antychrysta trzeba bylo obejrzec do konca, najlepsze dopiero sie zaczynalo... chociaz nawet ja mialam w pewnym momencie ochote wyjsc z kina!!

Marcin pisze...

A ja dalej będę pisał i pisał że miałeś ogarnąć temat łososi !! i Co ? tyle wolnego i pewnie złapałeś fileta w sklepie a nie rybę w rzece :D

cloo pisze...

łosoś jak łosoś... ale co z moim KIWI!! pomnikiem zadowoliłam się tylko na chwile :P

Marcin pisze...

kiwi to legenda ;] hehe Ralf jest KIWI :D

Prześlij komentarz