11 sierpnia 2010

Wycieczka na Waiheke Island

Dzisiaj opowieść o wycieczce. Zabrałem się na wyspę. Ekwipunek zabrałem do plecaka, łącznie z jedzeniem (podobno na wyspie jest bardzo drogo, nie sprawdzałem :) ). Podstawą ekwipunku była kurtka zimowa, która przydała się już na promie. Start 8 rano, ponieważ o tej porze otwierają kasy. Odbieram bilet i siadam na promie. Jest opcja wewnątrz (z oknami) lub na zewnątrz. Wybieram na zewnątrz, ponieważ świeci piękne słońce. Jest jeszcze zimno, ale w słonku robi się przyjemnie. Błąd! Prom rusza.. rozpędza się.. rozpędza... i nagle zapiernicza tak, że wiatr dostaje się w każdy zakamarek pod ubraniem. Wiatr o temperaturze może 2 stopni! Szybko ubieram kurtkę, ale nic nie daje. Zapinam rękawy na rzepy, żeby wiatr nie wpadał do środka, związuje wszystkie ściągacze, ale dalej jest zimno! Twardo jednak siedzę, bo z góry najlepsze widoki. I tak telepiąc się, z odważnym drugim turystą przeczekaliśmy podróż, która trwa około 40 minut. Wszyscy inni (najwyraźniej doświadczeni) siedzieli w środku.

Lądujemy na wyspie. Wyspa Waiheke jest duża i zaludniona. Przynajmniej od strony północnej. Dom domek domkiem pogania. W większości jednak to malutkie domki, raczej w naszym wydaniu nazwał bym altankami. Prawdopodobnie JAFA traktują wyspę jako wypoczynkową działkę. Mijam pierwszą wioskę i znajduję się na ogromnej plaży, która przy odpływie odsłania mnóstwo glonów. Bleh, ten zapach...



Z plaży wzdłuż wybrzeża idę piękną szutrową drogą, która jest stworzona do odegrania rajdu. Może problemem było by pomieszczenie publiczności, ale na pewno dało by się to jakoś rozwiązać :) Pomiędzy widzę ścieżkę w górę przez las. A co mi tam, wspinam się, żeby na końcu ujrzeć Panią, która jakby czekała na mnie. "Zgubiłeś się?" "być może, a co tu jest?" "prywatna posiadłość" "aha, to najwyraźniej się zgubiłem :)" I powrót na szutrową drogę :] I tak z plaży na plażę. Na razie bez żadnych problemów. Drugą plażę przecina rzeka, ale na piasku jest dosyć płytko, więc w porządnych butach da się przejść bez problemów. Na drugiej plaży (jeszcze przy cywilizacji) spotykam panią z pieskami. Pytam, czy idąc wzdłuż wybrzeża gdzieś dojdę. Pani po chwili zastanowienia odpowiada, że jeżeli uda mi się przedrzeć przez skały to za tamtym cypelkiem (wskazując palcem) z tyłu powinna być kolejna plaża i wyjście na drogę. Postanawiam zaryzykować. Kolejne kilkaset metrów idzie jak ulał, może poza tym, że czasem trzeba się pobabrać w morskim mule, żeby przejść ze skały na skałę. Potem jednak zaczyna się jazda. Napotykam na nierówną skałę, która porośnięta jest jakimiś resztkami zwierząt muszelkowych. Konkretnie samymi muszelkami. Próbowałem, nie da się ich za cholerę oderwać, więc muszą zalegać tutaj sporo czasu. Wygląda również, że nikt się tędy nie przemieszcza, bo nie ma żadnej utartej drogi. Powoli wdrapuję się na skałę. Muszelki są cholernie ostre, więc staram się ich nie dotykać. Na szczęście skała jest niska, więc przechodzę powoli i zeskakuję po drugiej stronie. Po krzyku. Spojrzenie jednak na buty, które w każdym możliwym miejscu mają zadrapania, a podeszwa wygląda jak pocięta nożem :/ Tej trasy nie polecam!



Wychodzę po drabince na górę i mam drogę. Za drogą zaś pasą się owieczki na łące z pięknym widokiem na zatokę :) Zaraz za owieczkami pasą się lamopodobne zwierzęta. Wyglądają bardzo sympatycznie, ale są bardzo nieśmiałe. Im bardziej ja zbliżam się do ogrodzenia, tym bardziej one się oddalają! Idę dalej, mijam szkołę, przedszkole, ta wyspa jest naprawdę dobrze zorganizowana. Mijam Beach Road, idę Hill Road, wchodzę na Beach Road, mijam Hill Road... zaraz?! Cholera czy ja kręcę się w kółko? Nie! Co druga ulica to Beach Road... a wszystkie ulice, które prowadzą na to wzgórze to Hill Road... Ciekaw jestem jak sobie tutaj poczta radzi?! Koło drogi znak Parku. Skręcam i piękne, tajemnicze wejście do dżungli.



Zastanawialiście się kiedyś idąc przez cichy i ciemny las samemu, co by się stało gdyby nagle wyskoczył jakiś dziwny zwierz, albo jakiś dzikus? Ja się zastanawiałem. Głównie dlatego, że pośrodku tej dżungli była ławeczka, na której postanowiłem odpocząć. I wtedy pomyślałem sobie co by było gdyby... :) Z dżungli wyszedłem na kolejną drogę... Beach Road :] którą trafiłem na Palm Beach. Piękna, szeroka i piaszczysta plaża, z bardzo powoli schodzącym kąpieliskiem. Może gdyby woda nie była mega lodowata, skusiłbym się nawet popływać. Jednak zanurzenie stóp przez może 3 minuty, to wszystko na co było mnie stać. Obstawiam temperaturę w okolicach 3-4 stopni. W międzyczasie z tej plaży za skałami zauważyłem kolejną plażę, która wyglądała uroczo, właśnie przez to, że otoczona była skałami i górami. Decyzja - idziemy. I tak oto zapoczątkowała się wycieczka wzdłuż kolejnego wybrzeża, która dostarczyła wielu emocji.



Początek nie był zły. Skały wulkaniczne mają to do siebie, że są ostre, nierówne i kruche. Za to buty trekingowe trzymają się ich bardzo dobrze, przez co trudno o upadek. Poza tym jednak, wycieczka po takim wybrzeżu wymaga sporo wysiłku. Co chwilę skoki przez małe zatoczki, wspinaczka na 2-3 metrowe skały, skoki z 2-3 metrowych skał... Ogólnie pokaleczone ręce, potłuczone nogi i adrenalina - tak, tego było mi trzeba. Nie będę wklejał każdego zdjęcia, zobaczcie w albumie. W każdym układzie wspomnienia na całe życie :)
W jednej z zatoczek postanawiam zakończyć wyprawę brzeżną i siadam odpocząć na trawie. Trawa bardzo miękka, jakby materac. Od razu zachciało mi się spać :) Tym bardziej, że było już popołudniu i w słońcu było naprawdę przyjemnie. Wyciągam jedzenie i niespodzianka. Jedzonko rozkwaszone. Chwila konsternacji i... no tak, przecież w pewnych momentach przeprawy skalnej plecak leciał pierwszy, a za nim ja :) To wiele wyjaśnia. Cóż, pogniecione nie pogniecione zostało zjedzone. Rzut oka w górę. Góra jak góra, trzeba na nią wyjść, zobaczyć co po drugiej stronie i znaleźć cywilizację. No więc idziemy.
Pierwsza przeszkoda. Płot i napis "teren prywatny, wstęp wzbroniony". Jasne, może mam się wrócić przez te skały?! Przeskakujemy, żeby po kilkuset metrach napotkać kolejny płot z tym samym napisem + dodatkiem "uwaga na byki". No super. Nie dość, że teren prywatny w terenie prywatnym, to zamiast psów używają byki... Hop i "nie ważne". Idę dalej. Spotkałem bitą drogę, więc hop za płot i już jestem w domu :) Prawie, bo za kilkaset metrów na tej drodze brama i ten sam napis. Co jest kurna?! Poszaleli? W międzyczasie spotkało mnie przerażająco zabawne wydarzenie. Otóż była sobie "stodoła" a w koło kury.




Kury jak kury, rozochocone biegną do mnie, to strzelimy im fotkę co? Wyciągam ospale aparat. Kury się zbliżają. Ustawiam wszystko. Kury się zbliżają. Powoli się cofając, żeby je wszystkie objąć, robię im zdjęcie. Kury jednak ciągle się zbliżają i powoli mnie otaczają... Co jest kurna?! Zaczynam się cofać, a kury za mną! Więc przyspieszam kroku, a kury zaczynają biec!!! Kur(n)a no! A w zasięgu wzroku tylko pola i żywej duszy! Spieprzam! Biegnę a kury za mną!!! Przechodzę więc do szybkiego marszu, wyciągam telefon komórkowy i włączam dzwonek Nokia (nawet mnie on wkurza :) ). Kury zwalniają i zaczynają się rozglądać. Ja się powoli wycofuję, a kury dalej myślą, co to za wkurzający dźwięk. Odchodzę więc na kilkanaście kroków i wyłączam dzwonek. Kury pojedynczo zaczynają się wracać. Idę dalej, a kury już zdecydowanie wracają. Idę jeszcze parę kroków i sam się do siebie szeroko uśmiecham. No bo jak to musiało wyglądać z zewnątrz. Jaki musicie mieć ubaw czytając to teraz, a wierzcie mi, w pewnym momencie byłem przerażony. No bo przecież takich kilkadziesiąt kur a ja jeden! I pewnie dawno nie jadły :] No więc jeśli na tym "terenie prywatnym" była kamera, to w Nowozelandzkim wydaniu "śmiechu warte" na pewno wystąpię w filmie "pościg kur za turystą", albo "kury obronne atakują".

Idę więc drogą w górę... i w górę... odpoczynek... i w górę... Aż otrzymuję taki widok. Doszedłem tutaj od samego morza, tam, tam na samym dole



Przeskok przez ostatni płot z napisem "prywatny teren" i znajduję się na głównej drodze, a w koło kilka domków. Cywilizacja! Po drugiej stronie drogi widok na wzgórza pełne winorośli. Bo otóż wyspa Waiheke słynie z produkcji win, które są wyśmienite i w większości sprzedaje się je tylko na wyspie. Najpopularniejszym zresztą kursem na wyspę jest pakiet "prom + podróż po winiarniach" połączony oczywiście z testami win :) Powrót zajmuje mi sporo czasu. Mijam przez ten czas stadninę koni (można pożyczyć konika i pojeździć po wyspie), mijam hotel w którym można się zatrzymać, mijam coś w stylu naszego gospodarstwa agroturystycznego. Dochodzę do kolejnej głównej drogi a na niej przystanek autobusowy. Zerkam na rozkład jazdy - autobus powinien pojawić się za 10 minut. Pierniczę, czekam, już dalej nie dojdę :) Wsiadam w autobus, który jedzie przez kolejne 30 minut do portu. Kurcze, kawałek przeszedłem. Wysiadam z autobusu i cały mokry, zmęczony ale szczęśliwy ląduję na promie.

Na wyspie byłem ok 7 godzin. Przez ten czas udało mi się obejść mniej więcej całą północną jej część (około połowę całości). Niezawodnym urządzeniem przy podróżowaniu po "nieoficjalnych" ścieżkach (czytaj na oślep) jest kompas :) Przy okazji zorientowałem się, że na południowej półkuli kompas południe wskazuje na naszej północy :) Nigdy się na tym nie zastanawiałem. Podsumowując, żeby zobaczyć całą wyspę potrzeba przynajmniej 3 dni. Wiem, że są na niej jakieś sławne jaskinie, niestety nigdy nie udało mi się do nich dotrzeć. Nie skorzystałem również z winiarni, które są bardzo polecane. Jest wiele rzeczy do zrobienia, jednak czasu brakło :) O cenach się nie wypowiadam, ponieważ poza promem nie zapłaciłem zupełnie za nic.
Zapraszam do obejrzenia całego albumu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz