21 grudnia 2010

Wypadki chodzą po ludziach

Mieliśmy wczoraj wieczorem siąść i opisać wycieczkę do muzeum ale się popsuło. Najstarsza córka Lindy (ta w 9 miesiącu ciąży) miała wczoraj wypadek i wylądowała w szpitalu. Na razie nic nie wiem, bo dziewczyny wróciły do domu jakoś nad ranem jak je słyszałem a teraz jestem w pracy.

Z najświeższych informacji - wczoraj koleś odwołał spotkanie, ponieważ kogoś znalazł na miejsce, więc jesteśmy zawiedzeni i dzisiaj umawiamy się o 13 z drugim kolesiem. Co i jak damy znać wieczorem.

20 grudnia 2010

Ciągle pada

Dosłownie. Od 3, może 4 dni pada bez przerwy. W dodatku wcale nie jest zimno, bo utrzymuje się temperatura w okolicach 22 stopni. Powoduje to, że żyjemy w darmowej saunie. Nie zraziło to nas jednak do kolejnej sobotniej przygody.

Zacznę jednak od imprezy świątecznej. Impreza zaczęła się od przemówienia szefostwa, które uznało rok za całkiem niezły jak na kryzys światowy i jedną z najbardziej dotkniętych dziedzin - reklamę. Mimo wszystko wyszliśmy na plus i z optymizmem patrzymy w przyszłość. Gadka jaką każdy szef w każdej firmie zapewne wygłasza ;) Potem mały poczęstunek i... wódka! :) Przyniosłem obiecaną wódkę, na wszelki wypadek również sok i colę, coby niektórzy nie pomdleli i rozlałem butelkę wśród ludzi. Jedynie 3 osoby odważyły napić się "po polsku" czyli czystą przegryzając ogóreczkiem, który również zapewniłem :) Niestety nikomu nie przypadło do gustu i zostałem określony jako "nienormalny" i "szalony" po tym jak wypiłem 2 setki na ich oczach i stałem dalej na nogach. I byłem w stanie jeszcze pójść na lunch świąteczny. Cóż, pić wódki z kiwusami się nie da :)
Wyszliśmy (w deszczu oczywiście) o 1.30 z pracy. W restauracji "Euro" w porcie mieliśmy zarezerwowany stolik. Każdy dostał menu i mógł zamawiać co chciał i jak chciał bez oporów. Zamówienia były różne, ale wszyscy zgodnie zamknęli się w trzech... kursach? (jak to się mówi po polsku?), czyli entre, głównym daniu i deserze. W moim przypadku więc na entre był mały kawałek pieczonej kaczki wraz z malutkimi naleśnikami, warzywami i 4 sosami, z których robiło się malutkie naleśniki, takie dosłownie na 2 gryzy. Gdyby zresztą nie kolega, nie wiedziałbym jak się za to zabrać, tak często goszczę w luksusowych restauracjach ;). Na główne danie dostałem gruby i soczysty stek, zaś na stole pojawiły się przeróżne warzywa grillowane oraz gotowane, w tym papryczki, ziemniaki, frytki, pomidorki itd. Na deser na koniec ciasto czekoladowe z lodami, które po przecięciu rozpływało się... MNIAM! Wszystko przepyszne, popijane dużą ilością piw i drinków. Mógłbym tak codziennie. Jest tylko jeden szkopuł. Otóż tak na oko koszt na jedną osobę takiego "skromnego" posiłku w luksusowej restauracji to bagatela ok 150$! Ile trzeba zarabiać, żeby wyskakiwać do Euro na lunch he?
Oprócz jedzonka było mnóstwo rozmów, dyskusji i historii. Było bardzo zabawnie i muszę przyznać, że taka "wigilia firmowa" jest dużo przyjemniejsza od korporacyjnej. Z prostego powodu - każdy czuje się częścią imprezy, każdy z każdym rozmawia i jakoś tak jest rodzinnie, kiedy przy stole jest 12 osób. W przypadku korpo, jakoś tak niknie się w tłumie. Owszem, zamieni się zdanie z 40 osobami, ale mimo wszystko jakoś tak dziko... Dlatego lepiej od korporacyjnych wigilii wspominam korporacyjne powigilie w krakowskiej Pozytywce, którą serdecznie polecam do odwiedzenia każdemu turyście i nieturyście :) (miało być naturyście, ale się poprawiłem).

Piątek minął w pracy na pałętaniu się w jedną i drugą stronę, dokańczaniu historii dnia poprzedniego i robieniu wszystkiego byle nie pracowaniu, czyli trzeźwiejemy w pracy :)
Przyszła sobota i przyszedł wypad do muzeum. Wypad do muzeum opiszemy wspólnie wieczorem, ponieważ jest dużo zdjęć do opisania. Muzeum rewelacyjne, miejsce którego nie powinien ominąć żaden turysta odwiedzający Auckland. Żeby było zabawnie dla miejscowych (czyt. płacących podatki :) ) muzeum jest za darmo. Mimo wszystko zapłaciliśmy 20$ darowizny na rzecz muzeum, które jest olbrzymie i nieporównywalne do żadnego z Polskich muzeów, które widziałem.
Po muzeum odwiedziliśmy restaurację bardziej nam bliską ;) czyli chińskie BBQ. Na kolację była kopa pieczonych żeberek i świnka z grzybkami. Ciekawostka natomiast (coś nowego!) o samych chińczykach. Wchodzimy do restauracji, siadamy, przychodzi do nas pani zapytać o zamówienie. Pytam, czy mają skrzydełka kurczaka? Pani robi wielkie oczy i woła koleżankę. Koleżanka pyta jeszcze raz, więc ponawiam "czy macie skrzydełka kurczaka?". Pani odpowiada, że nie a następnie po chińsku tłumaczy koleżance. Wyobrażacie sobie? Ta kelnerka po prostu nie rozumiała na tyle po angielsku, żeby zrozumieć "chicken wings"! To już przekracza jakiekolwiek granice... DRAMAT!

A dzisiaj? Dzisiaj idziemy na piwo. Idziemy na piwo z potencjalnym przyszłym współlokatorem. Nie jest może to najtańsza opcja, bo podniesie nam tygodniowe opłaty (nawet odliczając dojazd), za to "troszkę" podniesie nam komfort, bo oto z południowych przedmieść zamierzamy wprowadzić się do samego centrum, do bloku około 500 metrów od mojej pracy, który ma wliczone w cenę wejście do osiedlowego basenu, siłowni, sauny i kortu tenisowego :) Nasz potencjalny przyszły współlokator jest również człowiekiem od IT i sam wprowadza się tam dopiero 8 stycznia. Na razie jednak się poznajemy i zobaczymy, czy przypadniemy sobie do gustu. Trzymajcie kciuki i do wieczora.

16 grudnia 2010

Oszustwa i potwór!

Jak ma być sensacyjnie to dzisiaj będzie :)
Otóż zostałem oszukany! Jestem ofiarą wielkiego spisku na moją osobę! Julia właśnie dostała wizę. Nie zezwolenie na pracę a wizę pracowniczą! Ale od początku.
Z różnych powodów, dopiero około 16 listopada mogliśmy złożyć papiery na jej zezwolenie na pracę. Oddaliśmy całą teczkę dokumentów i cierpliwie czekamy. Według informacji, sprawa miała zająć tyle samo co moja, czyli około 60 dni. Kilka dni temu przychodzi przesyłka do domu. Julia otwiera i drżącymi rękami przewraca kartki, bo nie może znaleźć nic odróżniającego się od reszty. Dochodzi do ostatniej strony i jest! Wiza pracownicza! Dzwoni do mnie, cieszy się i jest super.
Przychodzę do domu, zaglądam do tej wizy i co? I czuję się oszukany!!! Jeśli ja biedny, dostałem zezwolenie na pracę na 3 lata, które wygasa z momentem przekroczenia granicy (czyli notabene nigdzie nie mogę wyjeżdżać bez pytania immigration), dostałem na jednego pracodawcę na te 3 lata, to kurde powinna dostać coś podobnego nie??? DUPA! Dostała "multiple entry visa", czyli może sobie wyjeżdżać ile chce i gdzie chce, dostała "open visa", czyli może sobie pracować gdzie chce i kiedy chce i przede wszystkim dostała ją w 4 tygodnie!!! No kurde i gdzie tu jest sprawiedliwość?! To ja się męczę z tymi papierami a jej tak łatwo poszło??? Czuję się zazdrosny i uważam, że jestem ofiarą wielkiego spisku w immigration przeciwko mnie! GRRRR!

Z tych nerwów zamieniłem się w potwora :) Tzn, nie dokładnie z nerwów, chociaż to też. Otóż pamiętacie moje opalanie w weekend? Opalałem się jak dziki, nawet się smarując na twarzy, żeby więcej flagi austriackiej nie przypominać. I co? I grrr znów! Posmarowałem całą twarz, tylko nie dokładnie! Efektem tego schodzi mi skóra z twarzy tylko w prawym górnym rogu czoła... Wyglądam co najmniej dziwnie, bo całą twarz mam taką lekko brązową a w prawym górnym rogu przy włosach mam coraz większą białą plamę. Myślicie, że gdybym się pokazał w przedszkolu to dzieci by uciekły?

Dzisiaj za to jest dzień picia i jedzenia. Mamy firmowy iksmas lancz, czyli świąteczne jedzenie i picie po nowozelandzku. Jak to wygląda, opowiem wam zapewne w weekend, bo nie przewiduję, że do jutra wytrzeźwieję na tyle, żeby pracować i jednocześnie mieć wenę twórczą :) W każdym układzie, aby przynieść trochę polskiej tradycji do Nowej Zelandii, przytachałem do pracy wódkę :) I ogórki. Co prawda korniszony, ale lepszy rydz niż nic... O kurcze, a taki rydz marynowany... mmm...
W każdym układzie każdy w firmie już wie, że nie wypuszczę go na lunch świąteczny bez napicia się jednego kielonka po polsku. Bo tutaj nikt nigdy nie słyszał i nie próbował picia wódki czystej! Zobaczymy jakie będą efekty, ale na pewno zabawne :)

Na koniec najnowsze odkrycie, po części za pomocą polskiego kolegi, po części później za pomocą googla. Od wczoraj Polska stała się "troszkę" bliższa.

AAAaaa i jeszcze dowcip z dowcipu! :) Wczoraj w TV na kabarecie nowozelandzkim, koleś opowiedział dowcip:
A wiecie, że Nowa Zelandia, w trakcie II wojny światowej, wypowiedziała jako pierwsza na świecie wojnę Niemcom?
...
Bo jesteśmy 12 godzin do przodu!

Wszyscy się śmiali, tylko jest jeden szkopuł. Kto wie jaki? :)

14 grudnia 2010

Nędzne życie programisty

Programowanie w firmie, w której nikt się nie zna na tym co robisz, ma ogromną zaletę i ogromną wadę.
Zaletą jest to, że nikt Ci nie przeszkadza i ufa, że cokolwiek zrobisz, zrobisz to najlepiej.
Wadą natomiast to, że jeśli coś się spier... to zawsze jesteś winien, bez względu na okoliczności.

Jakkolwiek praca w Nowej Zelandii więc jest strasznie relaksująca i wyluzowana, tak dzisiaj zaliczyłem pierwszego stresa, spowodowanego tym, że coś się spierniczyło. Otóż, ze względu na nawał przedświątecznej pracy, nie przyłożyłem uwagi do wysyłanych kartek świątecznych klienta. Poniekąd również dlatego, że dostarczyli dane w przedziwnym formacie, z którym pół dnia walczyłem, żeby załadować do bazy danych. Tak czy siak, głowa przemęczona, chwila mniejszego skupienia i bah. Wysłałem do 1/3 ludzi maila bez podpisu, tzn wyszło z domyślnym podpisem, czyli moim. Nie jest to wielka afera, bo ten podpis na tle całego maila jest niewidoczny a i cała kartka jest ok. Ale Ci zauważyli i "trochę" się wkurzyli.
Problem w tym, że potem zaczęły się wynajdowania kolejnych problemów z kapelusza, część taka, która wynika z ich błędu i wszystko zwala się na mnie. No bo przecież przedtem też był błąd serwera, to teraz zapewne też jest błąd serwera.
Ogólnie od dłuższego czasu zauważyłem, że wszystkim bardzo łatwo zwalać winę na "komputery", "serwery" itp. No bo przecież to teoretycznie bezosobowo, a komputery zawsze są winne.

Cóż, dzisiaj na pewno, pomimo bardzo niepewnej pogody, będzie jogging dla odstresowania się :)

13 grudnia 2010

Opalanie szkodzi

Po weekendzie mogę jasno powiedzieć. Opalanie w Nowej Zelandii szkodzi :) Cały swędzę. Nie inaczej, swędzi mnie każdy element ciała. Pewnie powiecie - sam sobie winien. Otóż nie! Zjarałem się jak jajko sadzone, smarując się kremem 30! Dobrze, przyznam się, że może niedokładnie się spryskałem, ale mimo wszystko się spryskałem. Niestety nasze Polskie słoneczko to przy tym jest farelką ;)
Dodatkowo muszę powiedzieć, że opalanie w Nowej Zelandii po prostu boli! I to nie jest śmieszne. Nawet posmarowany kremem wystawiasz się na słońce i skóra po chwili pobytu na świetle zaczyna szczypać. Ja wiem, że mieszkam dokładnie pod dziurą ozonową, ale bez przesady! Nie mieszkam w piekarniku! A przynajmniej tak myślałem.
I tak jestem brązowo/biało/czerwony. Brązowe to stare, czerwone to świeże, białe to plamki bo grubszej warstwie kremu, ewentualnie po spodenkach.
Zastanawiam się również, czy można zmienić karnację? No bo pomyślmy sobie, że zamieszkuję w Australii, gdzie słońce świeci ogromną większość w ciągu roku. Osobiście opalam się ładnie na brązowo, ale jak długo nie wychodzę na pole (sorry Warszawiacy, NA POLE! :) ) czytaj w zimie, to robię się biały. No ale zakładamy, że zamieszkuję Australię, opalam się na brązowo i utrzymuję tą opaleniznę cały rok. I tak dajmy na to przez 5 lat. Czy jak wyjadę z powrotem do Polski i będzie zima to zrobię się biały? Pytanie za 100 punktów :)
A i ciekawostka! Z rozmów w pracy - jak działa opalenizna :) Możecie przeczytać sobie na Wikipedii, natomiast ciekawostka, która mnie zafascynowała to taka, że prawdziwa opalenizna wychodzi dopiero po 72 godzinach. Do tego czasu ma się opaleniznę "tymczasową" :) polegającą na uszkodzeniu komórek przez słońce.

Jak już wiecie weekend minął na opalaniu. I na grillu. Byliśmy z naszymi znajomymi na grillu. Oczywiście super imprezka, oczywiście kupa jedzonka i świetna atmosfera. Natomiast chciałem wam opowiedzieć o ciekawej grze. Graliśmy w grę (podobno szwajcarska), polegającą na strącaniu patykami inne patyki :) Brzmi to prześmiesznie i wierzcie mi, jak mi tłumaczyli zasady, też nie mogłem się nadziwić jak można w to grać. A jednak grałem, wciąga cholernie i zagrałbym jeszcze :)
Wygląda to tak, że układa się 6 klocków po swojej stronie a przeciwnik ustawia 6 klocków po swojej. W ręce mamy 6 około 30cm grubych patyków, którymi rzucamy do klocków, żeby je przewrócić. Te które przewrócimy, przeciwnik rzuca na naszą stronę i musi sam przewrócić, zanim zacznie zbijać moje klocki. Potem ja muszę przerzucić wszystkie przewrócone na jego stronę, potem... Wygląda to skomplikowanie ale w rzeczywistości nie jest. Jest bardzo zabawnie i świetnie nadaje się do gry w grupie (2 vs 2). Jak się tylko dowiem jak to się nazywa, to wam powiem.

Na koniec dowcip tygodnia :) Dzwonię do cioci i wujka (pozdrowienia) i pytam czy głosowali w wyborach na prezydenta Krakowa. Powiedzieli, że tak. Pytam na kogo? Odpowiadają "na Majchrowskiego". Pytam dlaczego akurat na niego? "A bo jeden drugiego wart. Majchrowski co się miał nakraść, to nakradł. Przyjdzie nowy i zacznie kraść na nowo, więc Majchrowski to mniejsze zło" :) Coś w tym jest, tylko dlaczego ta historia nie ma końca, ktokolwiek byłby na liście wyborczej?

Kontrowersyjnie

Dziś podburzymy tłumy, bo będę wyrażał swoje bardzo kontrowersyjne zdanie :)
Czytam dużo o tym kolesiu z Wikileaks. Nawet nie wiem jak on się nazywa i nie bardzo mnie to interesuje. Pytanie - czy ten człowiek robi dobrze?
No bo tak. Niby internet to otwarte medium i wolno wyrażać dowolne zdanie na dowolny temat. Internet nie ma ograniczeń i nikogo (teoretycznie) nie da się zablokować. I znajduje się taki jeden człek, który umieszcza tam tajne informacje wyciekające głównie z rządu amerykańskiego.
Zamieszcza on na tych swoich stronach przeróżne notki dyplomatyczne. Podobno wszystkie z dopiskiem tajne, ale żadna z dopiskiem ściśle tajne. Część z nich zawiera tylko głupie określenia na innych rządzących, część mniejsze lub większe kontrowersje. I tu oficjalnie orzekam: mam to w d. jak kto kogo nazywa i jak się o kim wyraża.
Problem w tym, że w tych samych notkach jest lista strategicznych celów USA, które to stany zjednoczone uważają za kluczowe w bezpieczeństwie swojego kraju. Ja bym dodał, (po liście wymienionych), że jest to lista celów kluczowych dla bezpieczeństwa większości świata. I teraz ujawniając taką listę, zaznaczamy krzyżyki na mapie terrorystom. Bo co im więcej potrzeba? Materiałów wybuchowych zapewne mają dużo a mając tak ogromną listę są w stanie uderzyć gdzie chcą.
Przesadzam? Może, ale zapewne z niejednego się śmiano, kiedy ostrzegał przed atakami 11 września. Nie chcę prorokować ani złowieszczyć, ale ten człowiek z Wikileaks po prostu przekroczył pewną granicę, która powoduje, że następni po nim nie będą mieli skrupułów. I dlatego moim zdaniem człowiek ten powinien zostać ukarany. Jak? Przykładnie, na równi z osądzaniem szpiegów w USA, w co wlicza się dożywocie.
Drastycznie? Nie! Bo taki koleś będzie chodził sobie po świecie i zachęcał do przecieków coraz więcej żołnierzy. A wiemy, że w wojsku zawsze znajdzie się czarna owca, która dla sławy i (nie oszukujmy się) pieniędzy dorzuci parę notatek. I co jeśli w jednej z nich będzie lokalizacja amerykańskich instalacji nuklearnych? A co jeśli w jednej z nich będzie ujawniony plan ataku na Koreę Północną na dzień przed atakiem? Dla mnie taki portal jak Wikileaks powinien zostać międzynarodowo zakazany i potępiony na równi ze stronami pedofilskimi. I możecie krzyczeć w komentarzach, wstawiać się za tym kolesiem, ale dla mnie (kontrowersyjnie) jest on psycholem zagrażającym światu.

7 grudnia 2010

Idą święta, więc będzie bałagan we wpisie

Chociaż w ogóle tego nie widać. Że idą święta oczywiście! Wchodzę na Facebooka a tam co drugi komentarz "zasypało mnie", albo "tkwię w korku bo pługi nie nadążają". A u mnie obecnie jest prawie 25 stopni. Ciekawe doświadczenie. Na pewno będzie brakowało 2 rzeczy - śniegu oraz pierwszej gwiazdki! No tak, przecież mamy środek lata, więc wigilijnej kolacji raczej nie będziemy zaczynali o 11 w nocy, żeby tą pierwszą gwiazdkę dojrzeć :)
W każdym układzie dzisiaj poleciała dawka kartek świątecznych. Zapewne gdyby poczta Nowozelandzka sprzedawała wysyłki kartek na wagę, było by taniej. Niestety te kilkanaście (czy nawet kilkadziesiąt?! przyznam, że nie ja wysyłałem, więc nie wiem ile dokładnie ich było) trzeba było wysłać jedna po drugiej. Trzeba było je też wszystkie napisać. Zabawne, że w Polsce jakoś ciężko mi przychodziło wysyłanie kartek z jakiejkolwiek okazji.

Dzisiaj przy tej okazji kilka ciekawostek. W przeciwieństwie do naszych świąt tutaj (co oczywiste) wyprzedaże dotyczą wszelkiego sprzętu letniego. I tak zapewne w najbliższym czasie zakupimy na promocji namiot na zbliżającą się wycieczkę noworoczną i kilka przydatnych akcesoriów. Z ciekawostek cenowych warto również dodać, że chleb warto kupować wieczorami. Nowozelandczycy zapewne wyjeżdżają o 6 rano do sklepu po śniadanie (już to widzę LOL!) i kupują świeży chleb, bo inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tej zależności. Otóż chleb ok 6 wieczorem można kupić za połowę taniej niż rano. Ale tylko ten nie foliowany. Tamten uznajemy za wiecznie świeży, bo przecież w folii prawda?

Chwaliłem się też, że dostałem pierwszy Nowozelandzki mandat. Ci co mnie znają zapewne się nie dziwią, bo należę do tych szurniętych ludzi, którzy są chorzy jak sobie nie docisną. No i nie mam samochodu, a mam już mandat za przekroczenie... uwaga... 8km/h! Zostałem sfotografowany przy szalonej prędkości 58km/h jadąc campervanem przez miasto. Dostałem również szalony mandat w wysokości 30$ - to mniej niż w Polsce wynosi najniższy mandat...

Ogólnie przepisy tutaj są szurnięte. Nie wiem czy wam mówiłem, ale jest tutaj taki przepis (pamiętajcie, że jeździmy po drugiej stronie), że skręcający w prawo mają pierwszeństwo przed tymi skręcającymi w lewo. Jest to zupełnie bez sensu i z tego co sami Nowozelandczycy mówią, to jest jedyny kraj na świecie z takim przepisem. Po co? Niby nie blokujesz ruchu jak Cię przepuści ten, którego pas przecinasz, ale z drugiej strony to tamten blokuje ruch, więc gdzie sens i logika?
I jeszcze ponarzekam na ruch pieszy. Ja wiem, że Nowozelandczycy strasznie lubują się w jeździe samochodem i są chorzy jak muszą pójść do sklepu na nogach 50m (szczerze powiedziawszy nie poznałem tu jeszcze takiego człowieka, który by tyle przeszedł do sklepu!). Wiem też, że wszystkie przepisy są skierowane przeciw ruchowi pieszemu (np światło zielone dla pieszych które pali się około 2-3 sekund). Ale ostatnio wszystko przekroczyło swoje granice, kiedy w Henderson wyszedłem ze stacji i na pasach mam ogromny znak "pieszy! przepuść ruch samochodowy!". Wyobrażacie sobie? Jeśli wcześniejsze uwagi można nazwać szczytem, to to nawet nie jest szczyt szczytów, to jest kosmos! No i Nowa Zelandia to ten kraj, który dba o środowisko tak? Jaaaasne...

Złośliwość pogody nie pozwoliła nigdzie się ruszyć w weekend, więc podróżniczych wpisów nie będzie tymczasowo, chociaż ciągle gryzie mnie sumienie, że nie dokończyłem nigdy tego wpisu o 5 dniowej wycieczce. Kiedyś to zrobię i mnie rozgrzeszycie na pewno prawda? Są za to zdjęcia z nowego aparatu testujące możliwości, bo był czas i były okoliczności. Więc sobie poklikałem kilka roślinek. Muszę przyznać, że całkiem niezłe te zdjęcia wyszły. To jeszcze nie to co lustrzanka z filmem (tak, tak jestem psychopatycznym tradycjonalistą fotograficznym), ale jakość powoli się zbliża.

Na koniec POZDROWIENIA DLA POLSKICH URZĘDNIKÓW! A szczególnie jednej urzędniczki w Skale (woj. małopolskie). Otóż szanowna pani (jak to urzędnicy Polscy), mądrzejsza od notariusza, nie uznaje "pełnego pełnomocnictwa" jakie ma mój tata na mnie i postanowiła, że mnie nie wymelduje z kraju. Tak więc ciałem jestem w Nowej Zelandii, jednak papierkowo mieszkam wciąż w Polsce. Kocham takie biurwy. Jeszcze dodała "może jakąś pieczątkę od pracodawcy w Nowej Zelandii, to wymeldujemy". Tylko ja się pytam w firmie a moja księgowa na to "a po co mi pieczątka? U nas w firmie nie ma pieczątek". No i ma rację, bo co to za zaświadczenie "pieczątka"? Mogłem sobie ziemniakiem przybić... Cóż, czekamy na wynik odwołania do starosty i na pewno poinformuję was o postępie!

4 grudnia 2010

Odpowiadamy cd.

Pytanie
Czy od maja coś się zmieniło? :) Cały czas jesteś pozytywnie nastawiony i wszystko widzisz w różowych kolorach? ;)

Z jednej strony piszesz że bardzo ciężko znaleźć prace z Polski a z drugiej strony piszesz, że czasem pierwszy kontakt z pracodawcą odbywa się poprzez skype. Nie próbowałeś szukać pracy już z PL? Rozumiem że przed zatrudnieniem pracodawca chciałby z Tobą porozmawiać w realu ale na podstawie rozmowy przez skype też można ocenić potencjalnego pracownika.

Czy rzeczywiście trzeba mieć IELTS? Nie wystarczy, że ktoś mówi na tyle dobrze, że potrafi się bez problemów porozumieć w tym języku?

Czy od maja sie zmienilo? Jesli chodzi o pracodawcow, to nie sadze. Jesli chodzi o mnie? Powoli zaczynam wtapiac sie w klimat. Powoli zaczynam czuc sie u siebie. Zaczynam miec podstawowe zyciowe dylematy, jaki kupic samochod, jak poklucic sie z serwisem, zeby mi naprawil skuter i oddal, jak zaplacic mandat za przekroczenie predkosci... Czy dalej w rozowych barwach? Mysle ze tak. To znaczy mnie osobiscie nie zaskakuje zycie na "zachodzie", poniewaz juz kilka razy zaliczylem wakacyjne wypady do Francji. I od dawna ciagnelo mnie gdziekolwiek poza nasza szara rzeczywistosc. Do tego czasu jednak przesiedzialem troche w Polskich (ha! z duzej, zauwazyliscie ;) ) firmach, wiec mam porownanie. W Polsce jest typowy wyscig szczurow, byle po trupach na szczyt piramidy. Tutaj? Tutaj zycie i praca jest spokojna. Jesli pociag sie spozni 20 minut to ja kurwuje i krew naplywa mi do glowy zeby tylko kogos opie**lic. Tutaj? Wszyscy spokojnie czekaja i jak te zolwie wchodza do opoznionego juz pociagu. Nowa Zelandia jest krajem wyluzowanych ludzi, czasem mam wrazenie, ze zbyt wyluzowanych. W Australii kiedys krazyl w gazecie dowcip:
-Co potrzeba, zeby podbic Nowa Zelandie?
-Wystarczy gang motocyklistow z Sydney!
Cos w tym jest. Ludzie sa przyjazni i zyja na codzien, jakby codziennie byly dla nich wakacje. Po 3 miesiacach pracy wiaz jest mi ciezko sie przestawic, ze np ktos przyjdzie do mnie do biurka, siadzie na mojej "nowej" kanapie, ktora sobie zorganizowalem, i bedzie pitolil o niczym przez godzine! Poprostu przyjdzie sobie pogadac w trakcie pracy! Albo ze wyciagamy piwko i pijemy w pracy w piatek popoludniu. Obawiam sie, ze gdybym mial sie przestawic znow na Polski stres, to moglbym tego psychicznie nie wytrzymac. Ale z drugiej strony czegos w tym brakuje. Takich emocji, takiego lekkiego cisnienia w pracy. No bo za luzno, to robi sie zbyt nudno prawda?
Poza praca? Zycie jak w kazdym innym kraju. Ludzie sa przyjazni, ale nie oszukujmy sie, sa zlodzieje mieszkan, kradna samochody, oszukuja w serwisach chinskich. Kraj jak kazdy inny. Ma plusy i minusy. Ogromny plus? Pieknie! Za 15 minut moge byc na przeslicznej plazy a za 2h jazdy samochodem w gorach pokrytych sniegiem, czy za godzine lotu na lodowcu (na poludniowej wyspie). Minusy? Wszedzie daleko! Zapomnij o swietach z rodzina, czy wypadow do Europy. Najkrotszy lot to 28h (z przesiadka) w jedna strone. I to do Rzymu lub Londynu. Stamtad jeszcze trzeba do siebie.

Szukanie pracy pracy - owszem, pisze ze mozna przez skype. I ja osobiscie szukalem pracy zanim tu przyjechalem, ale sprowadzalo sie do tego, ze dostawalem odpowiedzi "nie ma Cie tutaj? to daj znac jak bedziesz". Rozmowy przez skype, owszem sa. Odbylem ich sporo. Sek w tym, ze to byl zawsze pierwszy etap. Po pierwszym ZAWSZE jest drugi, juz osobiscie, ktory rowniez nie gwarantuje Ci pracy. Bo zanim zaczalem jeszcze rozmawiac na skype, wczesniej dostawalem pytania "a czy jestes w stanie przyjechac na drugi etap do Christchurch/Wellington/Dunedin...?". Tak wiec szanse znalezienia pracy na odleglosc ocenial bym w dziesiatych czesciach promila. Wyjatkiem oczywiscie jest przeniesienie od obecnego pracodawcy, co jest najprostszym sposobem na znalezienie pracy tutaj, bardzo czesto praktykowanym, ze wzgledu na to, ze Nowa Zelandia ma deficyt specjalistow i sciaga ich z calego swiata, gdzie sie gorzej zarabia. Jednoczesnie Nowa Zelandia to kraj, w ktorym jak na warunki zachodnie zarabia sie poprostu malo.

Znajomosc jezyka? IELTS jest obowiazkowy do Skilled Migrant Visa, czyli wizy rezydenckiej dla uzdolnionych ludzi. Dla pozostalych nie jest wymagana zadna znajomosc angielskiego. W immigration spotykalem chinczykow, ktorzy nie mowili slowa po angielsku i przyprowadzali sobie tlumacza, ktory im tlumaczyl rozmowe z oficerem migracyjnym. Sek w tym, zeby pracodawca Cie rozumial i zeby satysfakcjonowal go Twoj poziom komunikacji. Natomiast nie ukrywam, ze Ci chinczycy to dla mnie zenada i gdyby przyjechal tu polak z calkowitym brakiem znajomosci angielskiego i szukal pracy - bylo by mi poprostu wstyd!

3 grudnia 2010

Merry Xmas

Pierwszy co? :) Mój najnowszy twór:
Wesolych Swiat!

Byle do przeprowadzki

Mieszkamy z psychopatami :) Jeśli jeszcze nie dawno wydawało mi się, że dziewczyny są fajne, i tylko im odbija czasem, tak teraz zaczęło im odbijać częściej. Do skrajności.

To, że wplątują nas w swoje gierki to jedno. Zawsze można się schować w pokoju i po prostu nie uczestniczyć w ich wzajemnych bitwach. Ale to jakie sceny odprawiają, to zaczyna przerażać. Dlatego coraz intensywniej szukamy jakiegoś innego wolnego pokoju. Myślimy też o wynajęciu czegoś tylko dla nas, ewentualnie wynajęciu i samemu szukanie sobie współlokatorów, ale na to chyba jeszcze za wcześnie. Na pewno trzeba by dużo własnych rzeczy - mebli, elektroniki. Zobaczymy, przyszłość pokaże.

Zbieramy się też powoli do zakupu samochodu. Zdecydowaliśmy kupić jednak tani samochód na czas przyzwyczajania się do zupełnie innych przepisów (dylemat był pomiędzy samochodem do 5k$ a samochodem ok 15k$ na dłużej). Jak się przyzwyczaimy, przyjdzie czas na coś nowszego. Pojawił się za to kolejny dylemat. Czy kupić samochód oszczędny, czy uniwersalny? Krótko mówiąc, czy kupić małego hatchbag-a czy 4x4. Osobiście coraz bardziej skłaniam się do 4x4. Owszem, pali to trochę więcej benzyny od hatchbag-a (przypomnę, że nawet małe samochody mają tutaj 2l silniki - amerykańska moda). Dylemat się poszerza o marki - czy może CRV, może Vitarę? Zobaczymy. Chcemy kupić to coś zaraz na początku roku, po powrocie z wakacji. Plus jest taki, że bardzo nam się nie spieszy z zakupem, więc będzie można pogrzebać za czymś konkretnym.

Zbliżają się też święta. Nie wiemy jeszcze jak je spędzimy, ale kilka planów mamy. Co ciekawe natomiast, w Auckland podobno panuje tradycja spędzania świąt w parku :) Dlaczego? Otóż w Auckland tysiące ludzi jest bez rodziny - na kontraktach, na emigracji itp. Ci ludzie spotykają się w święta w parku i spędzają wspólnie święta, z obcymi sobie ludźmi :) Prawdopodobnie na takie coś też się wybierzemy ze względu na to, że sami jesteśmy obcy :)
Zaraz po świętach natomiast zmykamy na wyjazd tygodniowy do Coromandel, czyli wakacje. Tam też spędzimy sylwestra na plaży, ale o tym będziecie mieli jeszcze okazję poczytać.

A na koniec dzisiejszego szybkiego wpisu - śmiechu warte, czyli jak mieszkać z psychopatami! Zwykły dzień, wracamy z joggingu i spotykamy naszych ulubionych chłopaków, czyli Nicka i Evana. Wracają z naszego domu ze swoimi pieskami - huskym i mieszańcem. Miny mają jakby wracali z pogrzebu. Pytamy co się stało? Okazało się, że podczas gdy popijali piwko, husky przewrócił klatkę z królikiem i dorwał białego królika (znanego także pod pseudonimem killer rabbit :) ). Tak więc zakończył się żywot białego królika, który prawdopodobnie dostał zawału. Cóż zdarza się, zwierzęta to zwierzęta i nie można ich winić. A królik to królik, można kupić następnego za 20$. Zresztą i tak większość swojego życia spędzał w klatce i nikt się nim za bardzo nie interesował. Może ze 2 razy widziałem jak ktoś go miał na rękach. Wchodzimy do domu i co?
Szok! Lesbijki ryczą. Nie płaczą. Ryczą wniebogłosy przytulając zdechłego królika! I tak przez cały wieczór. Na koniec wieczoru wzięły go do pokoju i prawdopodobnie z nim spały! Mało! Rano na ścianach pojawiły się kartki "żegnaj mały kolego, wszyscy Cię kochamy" i tym podobne. Jednocześnie dziewczyny zabrały królika samochodem, żeby go pogrzebać... Na pogrzeb królika... wzięły też inne zwierzęta, bo to ich kolega!!! Po prostu brak mi słów, myślałem, że takie rzeczy ogląda się tylko w telewizji. Jeszcze gdyby ten królik był ich ulubionym zwierzęciem?! Ale gdzie tam, on po prostu był i tyle.

Lepiej więc wziąć nogi zapas i zmyć się stamtąd najszybciej jak się da, w przeciwnym wypadku te tabletki, których zapominają od jakiegoś miesiąca brać, przestaną zupełnie działać... Niesamowite, jak ludzie potrafią zmienić swój wizerunek w ciągu tak krótkiego czasu. Byle do przeprowadzki.

1 grudnia 2010

Drugi post gratis

A co, dawno nie mieliście co czytać, a ja mam chwilę wolną w pracy.

No to jedziemy. Obcięto mnie. Tzn ostrzyżono? Nie! Obcięto. W planach weekendowych była impreza, więc postanowiłem odwiedzić zakład fryzjerski. Ten co zawsze. Różnica polegała na tym, że "moja" fryzjerka była zajęta. W zamian dostałem propozycję zniżki. Ponad 50% jeśli pozwolę się obstrzyc stażystce. Nigdy, przenigdy na świecie nie gódźcie się na to! To co dostałem za 15$ to był luksus - mycie głowy, masaż głowy, szampon, odżywka, strzyżenie... To co zostało mi na głowie? Bezcenne. Gdyby mnie ktoś sfotografował w tamtym momencie, zabiłbym żeby zlikwidować to zdjęcie. Z każdej strony inna długość, z przodu taka ukośna linia jak emo, ogólnie dramat! W domu poprosiłem Julkę, żeby w miarę mnie wyprostowała, bo to co mam na głowie woła o pomstę do nieba. Domowym sposobem zostałem poprawiony i wygląda "przyzwoicie", ale w przyszłym tygodniu bądź w kolejnym, jak mi troszkę tylko włosy odrosną, muszę iść się poprawić, bo jest dramat.

Jeśli chodzi o weekendową imprezę, czyli wieczór kawalerski Jasona - było świetnie :) Dużo alkoholu, wizyta w showgirls, striptease, wszystko czego trzeba. Trochę ponarzekałbym na ilość atrakcji za taką cenę, ale dobre i tyle :) W showgirls spodziewałem się więcej niż jednej striptizerki, ale mieliśmy wynajętą i opłaconą salę, więc tylko jedną w tej cenie nam wpuścili. A poza tym, alkohol, zabawa, wcześniej grill i szalona jazda wielkim wesołym busem z hindusem za kierownicą :)

W związku z przeprowadzką urządziłem sobie ekstra miejsce pracy. Z wielkim wysiłkiem przytachałem kanapę, wyczyściłem całe biurko, z drugiej strony uporządkowałem okno i teraz mam miejsce pracy jak dyrektor :) Mam dużą kanapę, mnóstwo miejsca i wszystkich na widoku! Brakuje ekspresu do kawy ;) Trzeba podróżować do kuchni.

Jutro napiszę wam o przeprowadzce i planach przeprowadzkowych, bo dziś się już spieszę na pociąg, bo znów mnie ktoś zagadał i zamiast wam pisać to godzina minęła :p

Na koniec z wielkim smutkiem podsumowanie kariery Leslie-go Nielsen-a, który jest jednym z moich ulubionych aktorów komediowych. Leslie zmarł wczoraj.

Odkopujemy się... powoli :)

Z zaległych postów. A jest ich pewnie tysiące!
Na początek oczywiście przeprowadziłem się. Nie, nie z domu - w pracy. Siedzę sobie teraz na końcu pokoju, mam widok na zatokę i blok na przeciwko w którym według różnych plotek pokazuje się w oknie naga dziewczyna oraz nagi... staruszek! Mam również widok na wszystkich współpracowników, bo po małym przemeblowaniu siedzę przodem do wszystkich. Za mną jest już tylko stół pracowniczy dla grafików. Taki duży z podkładką, nożami do cięcia papieru, linijkami, flamastrami i setką takich pierdółek. Przez to jak się będę nudził, będzie okazja wam coś napisać. Do tej pory zależało to od ruchu za moimi plecami :)

Praca jak to praca. Szczególnie w agencji reklamowej. Zbliżają się święta, więc jest jej coraz więcej. I tak do świąt. Robię między innymi kartkę świąteczną, więc każdy z was dostanie :) (taką elektroniczną, żeby nie było!). Ale nie ma pośpiechu. Tzn. jest więcej pracy niż zwykle, ale nigdy jeszcze na tyle, żebym musiał zostawać po.

Najważniejsza jednak wiadomość dnia to chwalenie się! Otóż schudłem! Nie wiem jak to będzie wagowo, ale wiem jak to wygląda paskowo :) Cały czas was zanudzam o tym chudnięciu, ale przyjeżdżając tutaj miałem pasek zapięty na przedostatnią dziurkę. W ostatnim tygodniu oficjalnie ogłaszam, że mój pasek został powiększony o jedną dziurkę, bo po prostu ich zabrakło :) Tutaj pojawia się Polskie kombinatorstwo. W Polsce dodatkowe dziurki robił mi zawsze wujek taką specjalną rurką, którą ma w piwnicznym warsztaciku. Tutaj wszystkie moje narzędzia sprowadzają się do scyzoryka szwajcarskiego, który dostałem na pożegnanie od kolegów i koleżanek z firmy. Tak więc nowa dziurka została najpierw wydłubana scyzorykiem, a potem powiększona korkociągiem :) Proszę się nie śmiać! Dziurka wcale nie odstaje od innych, wyszła całkiem okrągło! Powiem wam coś jeszcze w tajemnicy ;) I ta dziurka powoli zaczyna brakować. Ale to już inna bajka.
Jaka jest najlepsza dieta? Żadna! Złośliwi będą mówili o głodzeniu się, inni o siódmych potach wyciskanych. Jaka jest prawda? Ja się nie odchudzam! Ani nie jem zdrowo. Jem normalnie, do czego mój organizm nie może przywyknąć! Biegam 2-3 razy w tygodniu i to nie tak do ostatniego oddechu, a lekkim truchcikiem. Mniej się stresuję, nigdzie się nie spieszę. Szok dla organizmu, naprawdę! Dlaczego? Otóż dlatego, że jako 25 letni manager w dużej firmie, dzień zaczynałem od biegu na tramwaj, czy odstaniu w korku samochodem, śniadaniu w pracy w biegu, stresu, stresu, stresu, olbrzymiego obiadu, bo nie wiadomo kiedy się z pracy wyjdzie i na koniec późnej kolacji. Jak wygląda moja "dieta"? Jem śniadanie przed wyjściem, o 13 jem obiadek przygotowany przez Julię, wracam do domu ok 18, idziemy potruchtać albo na spacer, o 19 jem kolację. I tyle! Żadnych zmian w żywieniu. Zmiana tylko i wyłącznie w kulturze jedzenia. No może poza jednym małym szczegółem. Dwoma :)
Dziedzicznie (pozdrowienia dla całej linii genealogicznej :) ) prawdopodobnie mam nadciśnienie, co już w przypadku stresu się objawia. Dlatego postanowiłem przestać solić. Nie wiem na ile to ma wpływ na gubienie wagi, ale na pewno zły nie ma. Co prawda jedzenie dużo gorzej smakuje, ale to kwestia przyzwyczajenia. Do tej pory nie odróżniałem smaków, poza tym, że coś było dosolone, albo mało słone.
Druga rzecz to woda. Wyczytałem gdzieś, że na nadciśnienie dobrze jest pić dużo wody. Ogólnie dobrze jest pić dużo wody, więc codziennie dbam o to, żeby wypijać przynajmniej 2,5 litra czystej, niegazowanej wody :)

Jeśli ktoś mnie nie zna pomyśli "on jest pewnie suchy jak patyk". Otóż nie. Przyjeżdżając tutaj ważyłem około 102kg przy 192cm wzrostu. Ile teraz ważę? Nie wiem, ale obstawiam, że nie mniej niż 95kg. Za to dużo lepiej się czuję, na pewno zupełnie inaczej wyglądam niż pół roku temu a zamierzam na tygodniowym sylwestrowym wypadzie nad ocean porobić zdjęcia, więc będziecie mogli porównać, jak tylko pokażę jakąś fotę sprzed roku bez koszulki.

O laptopie i skuterze nic nie powiem. No może poza jednym słowem: chińczycy. Ze skuterem sprawa prawdopodobnie wyląduje w sądzie (nie chcą naprawić skutera - tylko za dodatkową opłatą, nie chcą też skutera zwrócić), laptop po 2 miesiącach nam oddali z "wymienioną płytą główną". Działał 2 godziny. Potrzeba więcej komentarza?

Na koniec krótka piłka - narzekacie na swój transport publiczny? Zapraszam do Auckland - przestaniecie! Transport publiczny w Auckland jest najgorszy na świecie. Ogłaszam to wszem i wobec będąc świadkiem transportu publicznego w wielu krajach.
Pociągi się spóźniają, autobusy czasem w ogóle nie przyjeżdżają, pociągi potrafią... stać w korku pociągów!
Mało? Koncert U2, 50 tys. fanów, a transport publiczny dorzucił bodajrze 5 dodatkowych pociągów... Efekt? Ochrona blokująca wejście na dworzec, bo na peronach i w pociągach nie mieścili się ludzie...
Mało? Koncer U2, 5 pociągów się spóźniło o kilkadziesiąt minut przez co ludzie... nie zdążyli na koncert!
Takich historii jest więcej i osobiście jeżdżąc pociągami mam ich codziennie kilka.

Tyle na dzisiaj. Obiecuję pisać częściej, choć było by to na pewno ułatwione, gdybym miał laptopa w domu... Chińczycy.