29 listopada 2010

FAQ - czyli odpowiadamy na pytania

Tak sobie pomyślałem, że mam ostatnio mniej czasu na pisanie (ale o tym zaraz), a jednocześnie staram się być pomocny i odpowiadać ludziom o życiu tutaj... Czemu by pytań i odpowiedzi nie wklejać tutaj? W końcu czasem się wiele razy powtarzam. Pytania obiecuję zamieszczać anonimowo :)

I jeszcze krótki dodatek. Jutro przeprowadzam się ze stolikiem na drugą stronę biura :) Nowe stanowisko pracy, lepszy widok itd ale o tym jutro. Będę mógł wam też więcej napisać z prostego powodu. Nie będę miał 2 szefów za plecami, a całe biuro na przeciwko siebie, więc pomimo, że czasem się nudzę, to w obecnej chwili nie zawsze mam okazję napisać coś, bo co chwilę ktoś przychodzi pytać... szczególnie zza pleców ;)

Dzisiejsze 2 dawki z ostatniego tygodnia:
czesc Rafal

poniewaz moj wyjazd robi sie coraz bardziej klarowny, postanowilem zadac jeszcze dwa pytania:

- wiesz cos moze o Hamilton? jakie to jest miasto, jak wyglada rynek pracy, itp
- czy wynagrodzenie roczne ok 70k nzd rocznie pozwoli na utrzymanie sie 2 osobom, bez jakiegos zaciskania pasa? czy z tej kwoty, znajac realia NZ mozna jeszcze cos zaoszczedzic?

pozdrawiam i dzieki z gory za odpowiedz

(CIACH!)

ODP:
Cześć,

Powiem tak, jak na Hamilton to całkiem nieźle. Wynika to z tego, że Hamilton jest małą miejscowością a przez to dużo tańszą od takiego Auckland. Przy okazji jest do Auckland stosunkowo blisko, bo niewiele ponad 100km. Problem jednak z tym, że jakkolwiek dla informatyka jest łatwo o pracę wszędzie, tak zwykle dla drugiej połówki w mniejszych miejscowościach możliwości maleją.

70k brutto (bo oczywiście zawsze takie stawki dostaje się u pracodawców), to około 1000$ tygodniowo + kilka dolarów. Powiem tak, jeśli Twoja partnerka zostanie w domu, powinniście sobie całkiem nieźle poradzić. To efekt gotowania i jedzenia po domowemu. W przeciwnym wypadku jedzenie na mieście jest stosunkowo drogie. Sama kanapka w subway-u to 10$, obiad to ok 20$ (w zależności co jemy oczywiście, może być i 10$ i może być 40$ :) ).
Moja dziewczyna jeszcze czeka na partnerskie pozwolenie o pracę (czeka się na to wieki, wg immigration około 60 dni), więc na razie żywimy się tym co ona przygotuje w domu. Koszt wyżywienia więc to około 200$ tygodniowo dla dwójki. Do tego w Hamilton koszt wynajęcia kawalerki to około 200$ + oczywiście opłaty. Do tego standardowe wydatki, wiadomo transport, jakieś dodatkowe jedzenie, czy wypad gdzieś i zostaje parę stówek :)

Sam sobie możesz policzyć wchodząc na różne strony internetowe :) Dodam tylko, że poziom oszczędzania zawsze zależy od poziomu życia. Musisz zdać sobie sprawę z jednej podstawowej rzeczy. Startujesz tutaj od zera, więc na dzień dobry przytłoczą Cię tak podstawowe wydatki, że nie zdajesz sobie nawet sprawy. Zakup łóżka, materaca, pościeli (chyba, że wynajmiesz w pełni umeblowane mieszkanie), samochodu, telewizora, komputera.... bla, bla, bla zbiera się tak, że te ostatnie kilka stówek spokojnie przez rok/dwa zeżrą Ci raty :) Chyba, że jesteście tu tylko na "chwilę", wtedy można wprowadzić się do w pełni umeblowanego domu, kupić samochód już od 1000$ i podróżować, zwiedzać, czy po prostu oszczędzać. Jednak jeśli pytasz wprost, czy Nowa Zelandia to dobry kraj na dorobienie się? Odpowiem bez namysłu: nie! Zarobki są nawet dwukrotnie niższe niż w rozwiniętych krajach (nawet w sąsiedniej Australii, przez co NZ ma wielki problem z emigracją wykwalifikowanej kadry do Australii), a ceny są takie same (przy czym ceny nieruchomości i wynajmu należą do najwyższych na świecie).

Wszystko da się obliczyć i trzeba sobie postawić pytanie po co tu przyjeżdżam :) Strony sklepów spożywczych, czy samochodów spokojnie można znaleźć w sieci, głównie trademe lub jeśli chodzi o sklep czy wyposażenie szukaj countdown NZ i warehouse NZ.

pozdrawiam i powodzenia,
R.

Cześć mam na imię (CIACH!), piszę do Ciebie z ojczyzny a moje zapytanie jest takie:
czy osoba w wieku 37 lat żonata z dwóją dzieci, ma szansę na nowy start w NZ?
Pytanie banalne ale musiałem je zadać, jednak jest też inne, czy poznałeś w NZ osoby z Stowarzyszenia Polaków? Jeśli tak to może wiesz czy wśród nich znajdują się którzy są w stanie pomóc komuś z Polski w procesie emigracji?
Jeśli dopowiesz na maila, będę wdzięczy.

Pozdrawiam
(CIACH!)

Witaj,

Odpowiedź być może będzie banalna, ale mając takie dane tylko taką jesteś w stanie uzyskać.
Jakie są szanse? Szanse są takie, na ile jesteś (jesteście) dla Nowej Zelandii warci. Zależy co robisz, co robi Twoja żona, jak długo jesteście w danym zawodzie, na ile on jest potrzebny tutaj w Nowej Zelandii, jak dobrze mówicie po angielsku... pytań jest setki, które dokładnie Ci zada immigration.

Jeśli chcesz przyjeżdżać w ciemno licząc na pomoc Polaków odpowiedź zabrzmi brutalnie, ale nie masz szans. Tutaj nikt Ci nie pomoże, ponieważ prawnie nie ma takiej możliwości. Nikt nie może Ci zasponsorować wizy czy nawet pomóc Ci w jej załatwieniu, bo na to nie pozwalają przepisy (aby pomóc w załatwianiu wizy, trzeba mieć certyfikat wydawany przez immigration).

Jeśli chodzi o związek polaków? Wiele o nim słyszałem, wiele również o parafii i tutejszym księdzu. Powiem tylko, że wiele nieprzyjemnych i złych rzeczy (również od Polaków tutaj), jednak nie zamierzam ich powtarzać, ponieważ sam nigdy nie miałem z nimi styczności. Wystarczy jednak wygooglać i dowiedzieć się więcej.

pozdrawiam,
R.

Tyle na dziś. Ciocia Rafał wraca do pracy ;)

22 listopada 2010

Krypro - reklama :)

No więc oficjalnie wystawiam się na krytykę. Pracuję firmy BallantyneTaylor Ltd. a to jest strona, którą wspólnymi siłami ostatnio uruchomiliśmy BallantyneTylor.
Pozwalam wyżyć się zawodowo, szczególnie projektantom i grafikom ;) Każdą sugestię przekażę mojemu design studio :)

A już niedługo kolejne posty... Uzbierało mi się znów w cholerę co mam napisać, ale jakoś okazji ku temu nie było, za co wszystkich stałych czytelników przepraszam :)

18 listopada 2010

Spostrzeżenia

Szukamy pokoju. W centrum. Mamy dosyć duże wymagania, więc pewnie jeszcze nam zejdzie zanim znajdziemy coś odpowiedniego. Duże wymagania to ni mniej ni więcej odległość od centrum pozwalająca na codzienny spacer.
I tak zauważyłem kilka rzeczy podczas szukania takiego pokoju. Kiedyś czytałem na Onecie taki artykuł, że teraz nie szuka się współlokatora, tylko teraz urządza się castingi na współlokatora. I coś w tym jest. Jakie ogłoszenie nie oglądam, ma setki wymagań od przyszłego współmieszkańca. A jak już palisz, masz zwierzaka i jesteście parą, to nie ma szans na znalezienie czegokolwiek :) Co chwilę jest no pets, no smokers albo no couples.
Z tymi parami znowu, to kolejne spostrzeżenie. Otóż właściciele (bądź wynajmujący) mieszkania często zamieniają ogłoszenia o współlokatora w ogłoszenia... matrymonialne! Wchodzisz na takie ogłoszenie i czytasz "25 letnia dziewczyna szuka współlokatora, ma być zabawny, wyluzowany, chcieć się socjalizować i ma utrzymywać porządek" i do tego taki mały dopisik "tylko mężczyźni w wieku 25-30 lat". Mieszkanie oczywiście 2 pokojowe, tak żeby nikt nie przeszkadzał ;)

Ważne jednak jest to, że ogłoszeń są setki. Tutaj tak naprawdę dzielenie mieszkania to codzienność. U nas w Polsce zarezerwowane jest to raczej dla studentów, lub młodych ludzi. Tymczasem tutaj można znaleźć ogłoszenie 50 latków.
Mieszkanie z kimś ma plusy i minusy. Osobiście pierwszy raz spróbowałem w Auckland, więc nie miałem takich doświadczeń. Wielkim minusem jest znikanie Twojego jedzenia z lodówki. Wielkim plusem oczywiście dzielenie kosztów i towarzystwo. Czy jednak wolałbym mieszkać z kimś na dłużej? Sam nie wiem. Na razie zmierzamy do tego, aby mieć dużą grupę znajomych, mówić bardzo dobrze po angielsku i ustawić się z kosztami. Wtedy prawdopodobnie przejdziemy na swoje, co i tak zajmie prawdopodobnie około roku. Do tego czasu pewnie się przeprowadzimy jeszcze ze 2 razy, co pozwoli również zakręcić się wokół większej ilości ludzi.

Tyle na dzisiaj. Krótko z pracy. Pracy robi się coraz więcej. Wiadomo, zbliżają się święta, a my jesteśmy agencją reklamową :)

Jutro postaram się więcej.

P.S. Nie czepiajcie się moich błędów, ponieważ w pracy nie zawsze mam dostęp do słownika w przeglądarce (zależy z jakiego systemu piszę ;) ), a problemy z ortografią miałem zawsze... Ba! Kto ich nie ma? :)

15 listopada 2010

Weekend na plaży

Wiecie co jest cudownego w mieszkaniu w Auckland? A to, że w piękną pogodę można wybrać się na spacer i wylądować na przepięknej plazy! I tak oto spędziliśmy calutki weekend.

Sobota zaczęła się dosyć wcześniej, bo wyruszyliśmy już około 11. Zabraliśmy średniej wielkości plecak turystyczny, który pomieścił 2 ręczniki, butelkę wody i kilka niezbędnych akcesoriów, wśród których oczywiście był krem do opalania. Kierunek wybraliśmy na Bucklands Beach i rozmawiając o różnych tematach tam zmierzaliśmy. Jak ładnie i blisko wszystko wygląda na Google maps, przekonaliśmy się, kiedy dotarliśmy do plaży po (sic!) ponad 3 godzinach spaceru. Nie zrażeni niczym rozłożyliśmy się na plaży i „leżakowaliśmy”. Nawet pokusiłem się o pierwsze nowozelandzkie zanurzenie. Woda była obrzydliwie zimna, ale uparcie chciałem odhaczyć pływanie w oceanie i zanurzyłem się cały! Julia nie odważyła się i na pierwsze Nowozelandzkie zanurzenie będzie musiała poczekać przynajmniej tydzień. W wodzie wytrzymałem może 5 minut i przemarznięty wyleciałem na powierzchnię, żeby zagrzać się w słonku. Pogoda dopisała, w sobotę było około 20 stopni w cieniu i prawie cały dzień bezchmurnie (z wyjątkiem kilku godzin popołudniu), w niedzielę około 22 stopni, ale za to dużo baranków przysłaniających słońce (temperatura z internetowych danych pogodowych, termometru nie mamy :p ). Po około godzinie, półtorej opalania zdecydowaliśmy przejść jeszcze raz tą samą trasę, tak żeby utrzymywać formę. Problem w tym, że trochę się pogubiliśmy, byliśmy zmęczeni już poprzednim spacerem oraz słońcem i tym sposobem dotarliśmy do domu po 6 skrajnie wyczerpani. Ale oczywiście zadowoleni :) I opaleni!

Niedziela zapowiadała się podobnie, z tym, że zorganizowaliśmy większą grupę znajomych, która miała uderzyć na plażę już sporo odległą od Auckland (wyszło coś ok. 30km na północ) o znajomo brzmiącej nazwie Long Bay. Umówieni byliśmy na 2 popołudniu na miejscu. Po nas miał przyjechać Bartek samochodem. Bartek oczywiście umowy dotrzymał, zjawił się nawet przed czasem. Pozostały team jednak, na który składało się bodajże 6 osób, z różnych powodów (typu paluszek i główka) się wykruszył. I tak wylądowaliśmy na plaży we 3, ale za to wspomagani kartonem (czyt. 12 butelek) Corony. Ze względu na zachmurzenie i moim skromnym zdaniem zimniejszą niż na Bucklands Beach wodę, pływanie zostało odwołane i tylko zajadając chipsy i krakersy, popijając piwem spędziliśmy kilka godzin na plaży. Czas mijał bardzo szybko i bardzo miło na pogaduszkach, ale słońce, pomimo, że grające w chowanego z chmurami, bardzo nas zmęczyło. Tym sposobem, kiedy wylądowaliśmy w domu około 5.30, ja zasnąłem od razu i obudziłem się o 7. Julia o 7 stwierdziła, że jest wykończona i że sama idzie spać. I tak wymieniliśmy się, bo ja do północy znów zasnąć nie mogłem.

W międzyczasie szukałem nowych ofert pokoi w centrum Auckland. Niby ofert jest dużo, ale zawsze coś. A to 3 tygodniowy bond chcą (3 tygodniowy zastaw w wysokości 3 krotnego czynszu, który zwraca się w trakcie przeprowadzki), który nam zupełnie nie pasuje, bo potem będzie oznaczało, że 3 tygodnie wcześniej będziemy musieli wiedzieć, że się wyprowadzamy. W dodatku zamrażamy ładną sumkę pieniędzy. A to nie chcą par w pokoju (nie mam pojęcia skąd to się bierze). A to warunki nie te, a to kasa za duża… Zawsze coś. Znaleźliśmy jedno bardzo fajne ogłoszenie, w centrum, z drugą parą, ale czekamy na odpowiedź na naszego maila. Na razie cisza i mamy tylko nadzieję, że to cisza spowodowana wyjazdem w weekend bardziej niż niechęcią do nas. No i szukamy dalej. Mamy zamiar w przyszły weekend zrobić maraton po pokojach, obejrzeć kilka i na jakiś się zdecydować tak, żeby maksymalnie za 2 tygodnie się wyprowadzić. Tak więc trzymajcie kciuki i czekajcie na najnowsze wieści z frontu :)

11 listopada 2010

Weekend i zbliżająca się przeprowadzka

Weekend minął bardzo przyjemnie. Sobota na leżeniu w łóżku i wstępnej pracy nad nową stroną (poza pracą), co zdażyło mi się ostatnio chyba 100 lat temu, oraz na leniuchowaniu.
Niedziela zaś minęła na spacerze. Spacerze nie byle jakim, bo prawie 6 godzinnym. Google podpowiada, że powinniśmy iść niecałe 4, ale nie liczył postojów i przerw na podziwianie pięknej trasy. Problem w tym, że wybierając się w drogę, było pochmurno. Nawet rzekłbym, że zapowiadał się deszcz. Pogodzie tutaj jednak nigdy nie można ufać i ku naszej uciesze, po około 2 godzinach spaceru wyszło słońce. Radość nasza jednak została szybko skarcona w domu. Jakkolwiek zabezpieczyliśmy ramiona długimi rękawami (nie posmarowaliśmy się, bo przecież pogoda była niepewna), tak twarze mieliśmy cały czas odsłonięte. I tak głównym żartem w poniedziałek w pracy było, czy Rafał to teraz Rudolf (od czerwonego nosa), czy może pomalował sobie twarz we flagę austriacką (biały pasek od okularów). Na szczęście nikt nam nie zrobił zdjęcia, a opalenizna po kilku dniach zchodzi! Nauczka na przyszłość - w Nowej Zelandii należy smarować się filtrem nawet w pochmurną pogodę!

Natomiast zbliża się teraz długo oczekiwana przeprowadzka. Przeprowadzka, która jednak inaczej wyszła, niż miała wyjść. Zaczęło się wszystko w piątek, kiedy Nick i Evan zaprosili nas na świetnego grilla. Grill przepyszny, były kawałki baraniny, kurczak, kiełbaski i przeróżne mięsko wspomagane piwkiem i sałatkami :) Spędziliśmy przemiły wieczór, który jednak spędziliśmy z chłopakami i Kitty tylko, ponieważ po kłutni Linda nie miała ochoty przyjechać. Nadmienię tylko, że ostatnie 2 tygodnie kłucą się co chwilę.
No i powstał problem, bo Linda ma nam za złe, że pojechaliśmy bez niej (wszystkim), pomimo, że to ona zdecydowała się nie jechać. Jakkolwiek z Kitty niech się kłuci i ma jakieś wątpliwości (masakra jak para homoseksualna potrafi się kłucić. Kłutnie tej samej płci są 2 razy gorsze!), tak odkąd zaczęła nas wplątywać w tą ogólną chorą atmosferę, zdecydowaliśmy się wyprowadzić. Ale to tylko jeden z powodów, bo wiadomo, że przeprowadzić mieliśmy się już dawno, ponieważ nadchodzą urodziny dziecka najstarszej córki Lindy, co oznacza, że będzie kolejny lokator i do tego wrzeszczący. Mieliśmy nadzieję, że do tego czasu (zgodnie z obietnicami) przeprowadzamy się do dużego domu, gdzie dzieci będą na parterze, my na piętrze, ale ich poprostu nie stać na przeprowadzkę. Ze względu na ich kłopoty finansowe (a konkretnie brak wpływów) ostatnio podnieśli nam czynsz i (sic!) zakazali kąpania się bo "ciepła woda zużywa za dużo prądu". I tak cały ciąg wraz z chorą sytuacją, kiedy podczas kłutni jedna dziewczyna starała się przed drugą zasłaniać nami, spowodowało, że bardzo intensywnie poszukujemy nowego lokum :)
W ten weekend chcemy obejrzeć przynajmniej dwa miejsca, ale zdecydowaliśmy się przeprowadzić do samego centrum, co zaoszczędzi przynajmniej na tą chwilę ok. 40$ za moje dojazdy (mój skuter dalej naprawiają, nie wspomnę o laptopie, który naprawiają ponad miesiąc. Pozdrowienia dla wschodnich serwisów). Tymsamym możemy te 40$ spokojnie wliczyć w opłaty czynszu i przeprowadzić się do droższego pomieszczenia. Póki co nie chcemy mieszkać sami z prostego powodu - narazie jesteśmy sami i każda żywa dusza do towarzystwa jest mile widziana, w zwykły tygodniowy wieczór :)

I to by było na tyle. Praca wróciła do normy, właśnie piszę wam z pracy, dorobiliśmy się nowej strony, którą jak google trochę po niej poszpera pewnie i tutaj zareklamuję, ale narazie nie chcę, żeby w analytics Polska była na pierwszym miejscu pod względem odwiedzin :))
I tyle. Więcej czasu, będzie okazja dokończyć wyjazdowe opowiadanie :))

7 listopada 2010

Rasizm czy trzeźwe spojrzenie?

Przerwy na pisanie stają się coraz dłuższe. W tym tygodniu wyjątkowo było dużo pracy w pracy i nie miałem czasu wam nic napisać. Ale wdrożyłem naszą nową firmową stronę, nad którą pracowaliśmy 2 miesiące (sic!) i powinno być znów lżej. Żebyście mieli wyobrażenie, strona nie jest tak wypasiona. Po prostu połączenie tempa pracy z tysiącami nowych pomysłów i zmian + jednej zmianie całkowitego wizerunku w połowie pracy, daje czas 2 miesięcy na produkcję strony, która nie powinna zająć dłużej niż 2-3 tygodnie. Jak w przyszłym tygodniu pójdą poprawki, których mam dużą listę, to może się pochwalę :) Tymczasem na dzień wdrożenia (czwartek) serwer przez naszą partnerską firmę, obsługującą nas administracyjnie, był ledwo co ustawiony, a wczoraj (sobota) odkryłem, że można sobie chodzić przez sieć po katalogach serwisu i patrzyć na listę plików! Same pliki bibliotek na szczęście są zabezpieczone frameworkiem przed podglądaniem.

Żebym mógł do was łatwiej pisać, mógłbym mieć laptopa w domu. Problem w tym, że mija już ile? Miesiąc? Ponad miesiąc, odkąd laptop jest w serwisie u chińczyków? I dalej zero efektu. Dzwonili natomiast i powiedzieli, że naprawią w koszcie pierwotnej naprawy, czyli wymienią płytę główną w cenie wymiany karty graficznej. No ja myślę! Spierniczyliście, to powinniście nawet za darmo naprawić. Ale doszliśmy do ugody tą pierwotną ceną, która jest ponad 2 razy niższa od wymiany całej płyty, więc dzielimy się kosztami na pół.
Natomiast nauczka na przyszłość. Jesteście w Nowej Zelandii. Jak zresztą w większości krajów, najprostszymi pracami trudnią się emigranci. Tym samym w 90% serwisów pracują chińczycy i hindusi. I jeśli taki zauważycie to nogi zapas i uciekajcie na odległość wybuchu granatu, który wcześniej w takim serwisie zostawicie.
Zacznijmy od początku. Chińczycy i Hindusi strasznie narzekają na to, że ich kwalifikacje w Nowej Zelandii są nieważne. W ogóle. Jeśli taki Hindus jest magistrem mechaniki, to tutaj najwyżej może pracować w serwisie samochodowym. Jeśli jest magistrem logistyki, to może pracować jako taksówkarz. Bo jego papier jest po prostu nie uznawany. O Nowej Zelandii zresztą mówi się, że ma najlepiej wykształconych taksówkarzy na świecie.
Sprawa ta krąży po telewizji, po wiadomościach i różnych programach. Ze względu na to, że tych grup imigracyjnych jest strasznie dużo, po prostu protestują, nachodzą premiera w domu itd. Ja natomiast będę dzisiaj podły i z rządem się zgodzę. Wykształcenie Chińskie i Hinduskie w żadnym wypadku nie powinno być uznawane! Bo przecież widzimy jakiej jakości produkty i usługi robią w danych krajach, i taką jakość przynoszą do krajów rozwiniętych. Tym bardziej, że oni się zupełnie nie integrują. O tym, że trzymają się w swoich grupach i jeżdżą fatalnie, to już wam mówiłem. Ale żeby spotkać w immigration faceta - chińczyka, który chce wizę rodzinną, ale przytachał ze sobą tłumacza, bo nie potrafi słowa po angielsku?! Albo jeżdżąc pociągiem, patrzy się przez ramię chińczykom a Ci czytają chińskie gazety i chińskie książki! Hindusi słuchają hinduskiej muzyki a na małych odtwarzaczach DVD w pociągach oglądają filmy z Bollywood?! No to po kiego grzyba jeden z drugim tu przyjechałeś, jeśli cały dom przywozisz ze sobą? Przyjechałeś poznawać nową kulturę i zaprzyjaźniać się z nią, czy przyjechałeś kolonizować kraj kurna chata?! Bo tak to wygląda. Coraz więcej jednych i drugich przyjeżdża i robią się całe dzielnice ich. A tak naprawdę nikt ich tu nie chce.
Nie będę może aż tak uogólniał, bo może 1 czy 2 chińczyków na tysiąc jest wyjątkiem od reguły, ale zasada jest zawsze ta sama i powtarzalna. Chińczycy i Hindusi mają swoje osobne sklepy w których tylko oni kupują, mają swoich fryzjerów itd. A najlepszy numer jaki spotkałem, to zaczepić chińczyka pytając o drogę, który wysiada z luksusowego mercedesa pod domem, jest ubrany w garnitur, ewidentnie wraca z pracy i pytam jak gdzieś trafić a on na to "no, no, no speak english!". No do jasnej cholery jak już tu jesteś, to byś się przynajmniej to jedno zdanie nauczył poprawnie wymawiać!

Skąd moje frustracje? Otóż nadchodzi kolejna historia! Serwis komputerowy made in china już znacie. Poznajcie wszem i wobec serwis skuterów made in china mać! Skuter oczywiście chińskiej produkcji, no ba! Popularny również u nas Arrow 50. Jadę sobie do pracy, wjechałem w studzienkę kanalizacyjną, która była trochę zapadnięta. Bum pierwszym kołem, bum drugim kołem i trach! Odpadło mi tylne światło!!! No to zjechałem na bok, stanąłem i myślę, że podniosę i posklejam, bo wygląda, że jest w jednym kawałku. Tymczasem nadjeżdża autobus (jechałem po pasie dla autobusów) i jakby specjalnie oboma kołami na moje światło, z którego zostały oczywiście drzazgi. No to super, dobra. Przychodzę do pracy, otwieram google i szukam serwisów. Obdzwoniłem chyba z 4 i w żadnym nie mają części do tego skutera. W końcu wybucham: jak do cholery nie macie części, jak tych skuterów jest ponad połowa jeżdżących?!. W odpowiedzi usłyszałem, że części do nich można sprowadzić tylko z chin... Cholerne chińczyki. Nic to, dzwonię do 5 serwisu, Scootling (kolejna antyreklama), który z miłą chęcią sprowadzi mi tylne światło z Chin. Po ponad tygodniu oczekiwania, dostaję telefon - światło jest, przyjeżdżać, zamontujemy. Ok. Jadę bez światła w przerwie na lunch, modląc się, żeby mnie policja nie zatrzymała. Dojechałem, wjeżdżam do garażu i co? NIESPODZIANKA! Wszyscy pracownicy są skośnoocy!!! Ciekawe, że w mailu wszyscy podpisują się John, Robert, Danny albo jakoś angielsko brzmiąco, żeby się nie kapnąć... Dla złośliwych ja się podpisuję Ralf, co wymawiając brzmi angielsko, ale pisownia jest niemiecko-pochodna. Poprawnie, żeby udawać angielsko pochodzącego człowieka powinienem podpisywać się Ralph.
Wracając. Dojeżdżam, cholerny chinol przynosi paczuszkę i nożyk, otwiera przy mnie paczkę i co? NIESPODZIANKA! Światło zostało uszkodzone w trakcie transportu! No do #^%@#% nędzy mały bezmózgowy chińczyku, czemu nie otwarłeś tego przy kurierze, zanim do mnie zadzwoniłeś?!?!?! Pytam się go co teraz? On na to "zamówimy drugie". SUPER! To co ja mam zrobić? Nie będę przecież po mieście jeździł w jedną i drugą bez świateł. On na to, że mogę zostawić skuter. SUPER! Tylko jestem w dupie, jak ja dojadę do pracy spowrotem, kiedy mam tylko godzinę przerwy na lunch! On nie wie i przeprasza. OK! Wybaczamy małemu żółtemu bezmózgiemu człowieczkowi. Dzwonię po kolegę z pracy, żeby po mnie przyjechał. W międzyczasie proszę żółtków, żeby wymienili olej i sprawdzili skuter, bo są certyfikowanymi serwisantami, a ja odkąd go kupiłem, nie wiem w jakim jest stanie.
Nastaje piątek. Dostaję telefon, że skuter jest do odebrania. W sobotę wstaję o 8 rano, żeby dwoma pociągami dojechać tam. Dojeżdżam i dowiaduje się, że cała zabawa kosztuje mnie 240 dolarów. Dobra, super. Mam światło, mam wymieniony olej, na fakturze listę rzeczy które sprawdzili. Skuter w świetnym stanie. Bajka! Trochę zdegustowany ceną siadam i odjeżdżam. Jadę sobie wzdłuż oceanu, żeby się troszkę uspokoić. Piękne widoki, ludzie zaczynają się rozkładać na plaży, bo zbliża się południe a pogoda piękna. Kolor oceanu również przepiękny. I jadę sobie tak piękną drogą, aż muszę skręcić w stronę swojego domu. Skręcam, jadę dalej, przyjemny powiew wiatru na twarzy w piekącym słońcu. W oddali pali się światło. Pomarańczowe... czerwone. Zwalniam, skuter zwalnia obroty... staję skuter zwalnia obroty... i gaśnie. Chwila konsternacji, ale dobra. Może się zmęczył. Zapalam... Nic. Zjeżdżam na chodnik, powoli robię się już czerwony. Próbuję odpalić z kopa. Nic. Próbuję tak przez 15 minut na zmianę aż wyczerpałem akumulator i samego siebie. W życiu, przysięgam, w życiu nie słyszeliście takiej serii brzydkich, obraźliwych i rasistowskich słów jakie wypowiedziałem w tamtym momencie o chińczykach!!! No k* mać! Nie dość, że wszystko psujecie, to odbieram skuter od was "w świetnym stanie", przejeżdżam 5 kilometrów i skuter jakby nie żył! Jakby umarł zupełnie. Zero reakcji, nawet się nie dławi. I to powiedziałem im przez telefon, ale oni powiedzieli, że im przykro, ale w soboty nie ma samochodu, który podwozi zepsute skutery i mogą go odebrać dopiero w poniedziałek. EKSTRA. Tylko ja znów jestem w dupie! I jak niby mam wrócić do domu??? I gdzie mam zostawić skuter?! Na środku chodnika nie wiadomo gdzie?! Pan przeprasza i mówi, że to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Zbieg okoliczności? To ja grzebałem w skuterze przez ostatnich kilka dni, czy wy? Bo jak nim przyjechałem do was to było z nim wszystko w porządku!!! Jak wyjeżdżałem, to według was również było wszystko w porządku! AAAAaaaaa.... szkoda gadać!
Następnym razem, przysięgam! zaraz po tym, jak wybiorę numer gdziekolwiek! nawet do banku, zapytam rozmówcy "jakiej narodowości jesteś". Jeśli usłyszę chińskiej, odkładam słuchawkę!

I tak cała sobota minęła pod znakiem frustracji przeciwko chińczykom. Swoją drogą, w ubiegłym tygodniu czytałem raport ONZ o krajach, w których najlepiej się żyje i takich, które najczęściej uciekają. I tutaj żadnej niespodzianki - Nowa Zelandia była na trzecim miejscu pod względem najlepszej jakości życia (wyprzedzała ją Australia i Norwegia, Polska była w okolicach 40 miejsca). Chiny były jakoś w pierwszej setce, czyli dolnej połowie listy. Tymczasem kraje, z których się najczęściej ucieka - Chiny zajmowały drugie miejsce. Polski nie było w pierwszej 10, a tylko taka była opublikowana w raporcie. Niespodzianką dla mnie natomiast było pierwsze miejsce na liście najczęściej uciekających krajów - Oman. No bo gdzie do cholery jest Oman i dlaczego uciekają? I tak mała reklama Omanu spowodowała, że zapewne nie tylko ja ale i tysiące innych osób odwiedziło stronę Omanu na wikipedii :)

I na koniec chwila refleksji. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, ale domyślam się, że jeszcze 10 lat temu tak samo w Anglii i USA psioczyli na polaków. No bo 80% emigracji od nas do Anglii to ludzie, którzy podejmowali się najprostszych prac, lub nawet tacy, którzy uciekali przed prawem. Wiem, że sami nie jesteśmy święci, sami robimy grupki w Anglii, czy całe kolonie jak Chicago w USA. Problem w tym, że ja się pod tym nie podpisuję i gdziekolwiek w przyszłości nie pojadę (a nikt przecież nie powiedział, że do końca życia będę w Nowej Zelandii. Co myślicie o Wietnamie? :) ) chcę się integrować z miejscowymi ludźmi, chcę się uczyć ich języka i kultury. I jeśli w przyszłości spotkam polski serwis, który mi coś spieprzy, w kraju, w którym mamy całe polskie kolonie, nie integrujemy się z miejscowymi i jesteśmy źle postrzegani, wierzcie mi, będę również narzekał i krytykował polaków.

p.s. ciągle pamiętam o zaległym opisie wycieczki :)

1 listopada 2010

unbelievable 2!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Czy istnieje bezpieczniejsze miejsce niż bank?
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy idę do mojego banku (antyreklama ASB), odbieram moją nową kartę VISA, koleś podaje ją mi do ręki, następnie każe wpisać kod PIN do niej, następnie każe się przy nim na niej podpisać. Potem dziękuje i mnie puszcza... BEZ OKAZANIA DOWODU TOŻSAMOŚCI!!! MOGŁEM ZABRAĆ DOWOLNĄ KARTĘ I KAŻDY MÓGŁ ZABRAĆ MOJĄ!!! CO ZA MASAKRA.
Podążając za white chicks "l want to speak to your supervisor. Better yet, l'm going to write a letter."

Halloween

Opowiadanie o wycieczce jeszcze czeka. Będzie długie i profesjonalne, więc musicie być jeszcze cierpliwi. Tymczasem opowiem wam o święcie zmarłych w Nowej Zelandii.
Halloween w zasadzie nie jest świętem NZ a Amerykańskim i wiele wagi tutaj do niego się nie przykłada. Ot, kilka programów w telewizji i imprezy w mieście. Natomiast (niestety) nie widzi się, lub bardzo rzadko widzi się dzieciaki latające z koszykiem i krzyczące "słodycze albo psikus".

Halloween obchodzone jest w weekend najbliższy 1 Listopada, z prostego i zrozumiałego powodu :) Sobota więc przebiegła nam dosyć leniwie, nie licząc lekkiego joggingu popołudniu. Wieczorem natomiast wybraliśmy się na miasto ze znajomymi. Mieliśmy spotkać się w mieście, ale w rezultacie wylądowaliśmy u koleżanki Natalii w domu. Tam, zupełnie nie przygotowania na prawdziwe Halloween zostaliśmy uzbrojeni odpowiednio w czapkę i nos klauna oraz perukę z różowymi włosami. Kto co miał ubrane, musicie sobie dopisać :p
O 11 wieczór wyszliśmy z domu na pociąg. Standardowo na niego spóźniliśmy się. Dochodząc do stacji widzieliśmy nadjeżdżającą "ciufcię", więc najszybsi zaczęli sprint (pociągi o tej porze jeżdżą raz na godzinę). Pierwsze osoby wpadły zaraz po przyjeździe pociągu, jednak sekundę potem konduktor zamknął wszystkie drzwi. Myśleliśmy, że odjedziemy bez reszty, ale konduktor był na tyle uprzejmy, że jedne drzwi zostawił otwarte dla spóźnialskich i tych na szpilkach ;)
Pociąg oczywiście pełny był przebierańców, więc i my bez obciachu zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową. Przy okazji kilka zdjęć cyknął nam sąsiadujący na siedzeniu meksykanin.

Dojechaliśmy na miejsce i jeszcze zanim wpadliśmy do klubu dziewczyny wystraszył koleś głośno sapiący w masce przeciw gazowej i czający się za każdą dziewczyną, właśnie po to, żeby ją wystraszyć :) Było zabawnie. W klubie jak to w klubie. Kupa ludzi, alkohol i parkiet. Było super, natomiast kilka spostrzeżeń:
W klubie jak to w klubie są bramkarze. W przeciwieństwie do naszych (albo podobnie do naszych - patrz krakowska Afera) sprawdzają dowód każdemu, nie ważne na jaki wiek wyglądasz. W przypadku gdy nie masz NZ prawa jazdy, musisz mieć paszport.
Kolejne spostrzeżenie - dryblasy takie jak ja mają ciężko, ponieważ te kluby są w takich jakby podpiwniczeniach. Ale nie są to nasze wielkie piwnice, co oznacza, że skacząc wysoko prawdopodobnie przysolił bym w sufit.
No i na koniec. W NZ rządzi clubbing. Ludzie wchodzą i wychodzą z klubów z prędkością światła i szacunkowo co godzinę zmieniają się wszyscy ludzie w klubie, co zresztą ma swoje zalety, bo niosą ze sobą świeże powietrze :D
Około 2 w nocy zmieniliśmy klub na inny, w porcie. Tam posiedzieliśmy jeszcze około godziny i wybraliśmy się do domu. Najtwardsi jednak zostali podobno do 5!

Wycieczka do domu to kolejne wyzwanie. Otóż w Auckland nie ma komunikacji nocnej! To dlatego limit alkoholu we krwi jest tutaj 4 promile! W przeliczeniu na faceta jak ja, czyli ponad 190cm + ponad 90kg wystarczy na wypicie prawie 10 małych piwek! Sprawdzone w programie TV (ale chyba już o tym pisałem). I tak pomiędzy około 0.30 a 7 rano nie jeździ zupełnie nic. Interes za to robią taksówkarze, którzy w 99% są imigrantami. O tym jest osobna historia, bo ponoć Auckland to miasto, gdzie są najlepiej wykształceni na świecie taksówkarze ;)
Podróż do domu (bez licznika) kosztuje nas 35$ co w przeliczeniu na kilometry daje ok 14km (według google maps). W domu lądujemy około 3.

Na koniec subiektywne podsumowanie. Nasze święto zmarłych to dzień smutny, wręcz przygnębiający. A przecież z jakiejkolwiek religii byś się nie wywodził śmierć ma prowadzić do lepszego świata, prawda? To czemu by się z okazji święta zmarłych nie cieszyć i nie bawić?! Mnie się takie podejście podoba i nie mówię tu, żeby zapominać o zmarłych czy o cmentarzach. Tylko dlaczego właśnie w ten dzień mamy chodzić, a nie w każdy inny?! A Polska płacząca, zakorkowana na cmentarzach - to nie dla mnie.

I jeszcze o tempie pracy. Jeśli ktoś jeszcze waha się, czy w Nowej Zelandii naprawdę tempo pracy jest niższe, mogę rozwiać wszelkie wątpliwości. Ten wpis piszę sobie z pracy. Zajmuje mi ponad pół godziny, a pewnie mógłbym dłuższy, gdyby nie to, że co chwilę ktoś przychodzi mnie dopytać o coś i ziora mi w komputer :) Ogólnie pracuję dziennie sumarycznie około 5 godzin na 8 przeznaczonych. Pozostałe się nudzę, ponieważ robię wszystko szybciej, niż nadąża środowisko. I to nie są przechwałki jaki to jestem dobry. Domyślam się, że wiele szpeców od IT zrobiło by to co ja w 5 godzin w 3 godziny. Sęk w tym, że tutaj nikomu się nie spieszy. Nie wierzycie? Countdown, duży supermarket pod moim domem. Trwa remanent, czyli znane nam przekładanie z półek na półki, żeby klientów powkur... zdezorientować. Ile taki remanent trwa w Twoim supermarkecie? W Krakowskim Tesco zwykle jedną noc. Tutaj trwa już... drugi miesiąc!!! I ciągle nie jest skończony!
Dla mnie problem jest tylko jeden. Jak się odzwyczaić od tego polskiego speedu i w pracy nie nudzić?!