26 lutego 2011

One day out czyli wycieczka do Waipoua Forest

Wróciliśmy cali i zdrowi. Chociaż niewiele brakowało :) Kobieta za kierownicą nie wróży nic dobrego, chociaż w NZ kobiety za kierownicą przebijają azjaci za kierownicą. To jest dopiero kamikaze! Kulminacją już jest kobieta azjatka - wtedy syreny wyją a ludzie chowają się do bunkrów!



Wracając do wyjazdu - Celem był Waipoua Forest, czyli las olbrzymich, bardzo starych drzew, oraz pierwsza wycieczka na północ od Auckland.
Wyjechaliśmy o 9 rano, próbując wyjechać z centrum. Skutkiem tego, oraz wielopiętrowego węzła autostradowego, zostaliśmy w tym centrum na najbliższe pół godziny, aby w końcu cudem znaleźć wjazd na autostradę. Potem było już z górki. Wyjechaliśmy "jedynką" na północ przez North Shore. Zaraz za Auckland znajduje się mały płatny odcinek autostrady. Jest wyraźnie oznaczony. Można zapłacić na najbliższej stacji benzynowej bądź przez internet do 5 dni po przejeździe. Bardzo dobrze oznaczone są również objazdy bezpłatne, ale zważając na to, że przejazd w jedną stronę kosztuje 2$, chyba się nie opłaca.
Płacimy za przejazd od razu w obie strony wpisując nr. rejestracyjny samochodu do systemu. Później okazuje się, że wszystko za co płacimy, to ok. 100-200 metrowy tunel pod górą. Tak czy owak zaoszczędzamy czasu. Zaraz za górą autostrada zwęża się do 1 pasa i tak już pozostaje. Kierujemy się na chyba jedyne duże miasto na północy, czyli Whangarei aż do miejscowości Brynderwyn. Po drodze mijamy piękne krajobrazy, ale nie umywają się one do tego co nas dopiero czeka. W małej miejscowości Brynderwyn odbijamy na krajową 12 i jedziemy w stronę wybrzeża. Julia całkiem nieźle radzi sobie za kierownicą jak na pierwszy raz po lewej stronie i pierwszy raz na automacie. Kolejne kilometry mijają leniwie, wręcz nudnie. Mijamy setki wielkich farm i małych, składających się z kilkudziesięciu domów wsi. Po pewnym czasie jednak docieramy do pierwszych śladów oceanu, czyli do zatoki. Piękne miejsce na odpoczynek i sesję zdjęciową:


Kolejne kilometry jeszcze bardziej się dłużą. Droga jest prosta i pusta. Po drodze mijamy pana radarowca, który chyba z nudów spał, ale na szczęście nasza prędkość go nie obudziła :) W jednej z mijanych miejscowości zauważyliśmy toaletę. Julia chciała skorzystać, więc postanowiła zaparkować :)))) W tym momencie ukazała się w niej dusza rajdowcy, ponieważ odruchowo wcisnęła sprzęgło. Ponieważ w automacie sprzęgła brak, sprzęgłem okazał się hamulec a samochód jadący za nami musiał ćwiczyć awaryjne hamowanie połączone ze zjechaniem na boczny pas :)) Jeśli ten Pan za nami przysypiał tak jak my, to na pewno zadziałało na niego lepiej niż 4 kawy espresso :p
Po odwiedzinach toalety, Julia jeszcze prowadziła przez kilkadziesiąt kilometrów i poddała się. Zresztą szczerze jej się nie dziwię, jazda automatem jest taaaak nudna, że aż dziw, że ludzie nie zasypiają prowadząc takie samochody.

Już przed samym lasem zjeżdżamy z trasy. Na mapie jest oznaczone ładne jeziorko. Jak ładne jeszcze nie wiemy, ale warto czasem zboczyć z wyznaczonej trasy prawda? Może jeziorko nie przytłaczało, owszem było ładne a obok był darmowy (sic!) kemping, daleko od cywilizacji, na którym rozłożonych było kilka rodzin z dziećmi, ale za to widoki po drodze... PRAWDZIWA NOWA ZELANDIA!


Po takiej uczcie widokowej dojeżdżamy do jeziorka. Droga jednak okazuje się ślepa i musimy zawrócić. Jedziemy dalej, przejechaliśmy już około 300km i tracimy powoli nadzieję na zobaczenie wielkich drzew. Tymczasem zmęczeni długa podróżą, wjeżdżamy na wysoką górę i jesteśmy bombardowani kolejnymi widokami, dla których te 300km po prostu robi się mało ważne:


Okazuje się, że z góry już widać las docelowy. Jeszcze o tym nie wiemy, ale zjeżdżamy w dół bardzo krętą drogą. Była by wielka frajda poszalenia sobie po takiej drodze, jednak jest jeden minus - zakręty są tak wąskie, że jeśli spotykają się 2 samochody, muszą zwalniać prawie do stopu, żeby się wyminąć. Wjeżdżamy do lasu i widzimy pierwszy znak. Nie wiem czy już o tym pisałem, ale w Nowej Zelandii każde miejsce warte zobaczenia jest oznakowane brązowym znakiem. Jest to bardzo przydatne w sytuacji, jeśli jedzie się tak jak my - zobaczyć jeden punkt, a resztę jak wyjdzie. W ten sam sposób zboczyliśmy do wspomnianego jeziorka. Wjeżdżamy na górę żwirową drogą. Pierwsza niespodzianka - ziemia tutaj jest czerwona! Nie ciemnobrązowa, nie jest po prostu czerwona! Wyjeżdżamy na samą górę wytelepotani drogą żwirową i coraz bardziej przekonani, że zakup pierwszego samochodu będzie skierowany w stronę suv-a lub jeepa. Na samej górze wita nas wierza obserwacyjna a z samej wierzy przepiękny widok na rozległe lasy.


Wciąż jednak nie widzieliśmy żadnego drzewa, które by się aż tak odróżniało. Zjeżdżamy na dół i zauważamy zjazd do punktu informacyjnego. Kolejna żwirowa, dziurawa droga i kolejne darmowe wstrząsy. Na miejscu dowiadujemy się, że wszystkie wielkie drzewa, szczególnie te największe, dopiero przed nami. Dowiadujemy się też z malutkiego muzeum, że większość drzew kauri zostało wykarczowanych przez Europejczyków. Zostały wybrane akurat te drzewa ze względu na ich wielkość. Ze zdjęć wyglądają imponująco, ale jak duże może być w końcu drzewo? Siadamy w samochód i jedziemy zobaczyć. Pierwszy zjazd jest do zobaczenia 3 różnych drzew. Okazuje się jednak, że to nie tak iż zostało ich tylko kilkanaście. Zostało ich dużo, jednak oznaczone są tylko te największe i najstarsze. Jak wielkie są? Mówiono nam, że olbrzymie. Ja wam mówię, że olbrzymie, ale nie przekonacie się, dopóki nie zobaczycie porównania z punktem odniesienia. W dodatku jest to zdjęcie z wcale nie największymi drzewami, bo te największe są ogrodzone.


I tak robimy sobie wycieczkę po kilku oznaczonych egzemplarzach, aż docieramy do króla lasu, czyli największego drzewa w Nowej Zelandii, oraz jednego z największych na świecie. Szacuje się, że powstał z nasiona mniej więcej za życia Chrystusa. Oznacza to, że ma około 2000 lat! I wierzcie mi, jest olbrzymie! Może na zdjęciach tego nie widać, ale to tylko dlatego, że na kilkanaście metrów nie wolno się do niego zbliżać, ponieważ deptanie jego korzeni może doprowadzić do trwałych uszkodzeń jego ekosystemu.

Wracając Julia postanowiła odespać na tylnym siedzeniu a ja postanowiłem się pobawić pożyczonym Nissanem Skyline. Okazało się, że może i automat jest cholernie nudny, ale za to tiptronic to jest zabawka nie z tej ziemi! I tak całą drogę powrotną przejechałem na tiptronicu a wrażenia lepsze niż w NFS! Do tego 6 biegowa skrzynia biegów, 2 litrowy silnik :) Bajka!
W trakcie jak Julka spała, zauważyłem w okolicy Dargaville zjazd na plażę. Ponieważ te okolice słyną z przepięknych plaż, postanowiłem zjechać i obudzić Julkę, która wcale z tego powodu nie była zadowolona, ale kto ją zna ten wie :p W każdym układzie jak tylko przetarła oczy i zobaczyła z czym mamy do czynienia, od razu zmieniła zdanie :) Oczom naszym ukazał się taki oto widok:


Plaża sięgała horyzontu, była prawie bezludna a w dodatku jeśli już ktoś się na niej pojawiał, nie zostawał przy jej wjeździe lecz... jechał nią dalej! Tak, tutaj można jeździć po plaży! Oczywiście pod warunkiem, że ma się samochód z napędem na 4 koła, w przeciwnym wypadku można pojechać tylko w jedną stronę ;) Na plaży spędziliśmy dobrą godzinę maczając zmęczone nogi.
Potem zabraliśmy się w drogę i już bez przystanków dojechaliśmy do domu.
Efekt? Mnóstwo zrobionych zdjęć, niezapomniane przeżycia i około 700 km przejechanych! I to wszystko w jeden dzień! Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że Nowa Zelandia jest pięknym krajem, to dodam tylko, że powszechnie uważa się, że wyspa północna jest brzydsza od południowej. Już nie mogę się doczekać wycieczki na południową wyspę!

Wszystkie zdjęcia można zobaczyć tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz