26 lutego 2011

Steskniliscie sie?

Zrobiłem sobie małą przerwę od bloga. Taki mały urlop :) Jak zobaczyłem te statystyki jak często piszę to aż mnie głowa rozbolała :) Swoją drogą pewnie częściej się zdarzy tak, że będę pisał rzadziej ale za to więcej. Dzisiaj i jutro postaram się sporo nadrobić, ale tyle rzeczy na głowie, że nigdy nie wiadomo kiedy następny wpis :) Pracy przede wszystkim więcej, przez co już nie mogę sobie godzinki uciąć na napisanie wpisu. A i pomysły kolejne na rozwój mojego jednoosobowego działu, więc zapowiada się ciekawie.



Zacznijmy od najważniejszych i najsmutniejszych rzeczy. We wtorek w Christchurch było kolejne trzęsienie ziemi. Było co prawda dużo mniejsze niż wrześniowe, jednak było dużo płycej oraz dużo bliżej miasta. Skutek? Większość centrum zniszczona, zabytkowa katedra zniszczona, kilka biurowców się zapadło w tym lokalna telewizja. Do dziś ogłoszono ponad 120 zabitych oraz ponad 200 osób wciąż jest zaginionych. W mieście zabrakło karetek, policji oraz miejsc w szpitalach. Ściągnięto posiłki z kilku krajów. Ogólnie wielka tragedia dla całej Nowej Zelandii.
W tej tragedii jednak można dostrzec piękne rzeczy: tysiące ludzi zostało pozbawionych dachu nad głową, jednak setki, tysiące rodzin zaoferowały dla "bezdomnych" miejsce w swoich domach. Pewna pani cały dzień gotowała zupę i ogłosiła przez radio "jeśli jesteś głodny, mieszkam tu i tu, zapraszam na pyszną zupę". W mieście brakuje wody, więc pewien pan, który (co już rzadko spotykane) ma swoją studnię, ogłosił przez radio, że można się do niego zgłaszać po wodę. Inna rodzina przez radio ogłosiła, że przerobiła cały dom na noclegownię, dostarcza koców, śpiworów i prowiant. Cały ten humanitaryzm ludzi naprawdę jest niesamowity. Ludzie wspierają się nawzajem i pocieszają. Nie zmienia to jednak faktu, że ponad 300 tysięczne miasto jest ruiną i być może już nigdy nie odzyska swojej świetności.
Nas na szczęście trzęsienie ziemi nie dotknęło, jesteśmy wystarczająco daleko, żeby nawet go nie poczuć (w Wellington - stolicy - np. było odczuwalne). Mimo wszystko wszyscy tutaj są poruszeni, żeby nawet nie powiedzieć przestraszeni. Może i Christchurch jest położone na aktywnym tektonicznie terenie, ale my stoimy na ponad 50 wulkanach. Tutaj wszyscy są przygotowani w każdej chwili do ewakuacji. Żeby było zabawnie, w pracy słuchamy radio na głos, kiedy przerwano audycję, żeby podać informację o trzęsieniu ziemi, po jakiś 10 minutach w całym centrum miasta zgasł prąd. Zgasł na 4-5 sekund, ale wystarczyło, żeby większość ludzi w firmie wstała z krzeseł, bo podświadomie jakoś dochodziło do głowy "kolej na nas". Okazało się, że prąd wyłączono jeszcze raz w ciągu dnia. Kraj jest na tyle mały, że prawdopodobnie odczuliśmy skutki trzęsienia właśnie w taki sposób. Cóż, pocieszające jest to, że zarówno biurowiec firmy jak i nasz apartamentowiec zbudowane są po latach 90, kiedy już obowiązkiem w projektach było uodpornienie budynków na trzęsienia ziemi.

Dość smutnych informacji. Byliśmy na wycieczce, która okazała się fantastyczna. Opis będzie powyżej. Byliśmy też na lantern festiwal, które słynie z jedzenia i fajerwerkow :) Opis jego też będzie osobno. Tutaj dodam jeszcze tylko 2 rzeczy. Po pierwsze musimy się pochwalić, że zamówiliśmy już łóżko, przez co przestajemy spać na dmuchanych materacach :) Może wydaje się to śmieszne, ale wprowadzając się do mieszkania spłukaliśmy się na kaucję, potem był ślub, a na koniec Nowa Zelandia słynie z tego, że meble są chorobliwie drogie! I tak kanapę rozkładaną w łóżko, która notabene jest z BRW (ma rozrzut firma co?) kupujemy za 1250$! A to i tak nie jest wygórowana cena. Jasne, można kupić jakiś chiński szajs za 400$, ale na łóżku się oszczędzać nie powinno, bo przecież na tym się odpoczywa. Nie zmienia faktu, że ceny są chore, bo są i kanapy za 3000$, które wcale nie są ozdabiane złotem. W każdym układzie łóżko przychodzi za tydzień (nie, nie z Polski, ono już tu jest :p ).
Wracając do mebli to jest pewna anegdota o Nowej Zelandii. Do Nowej Zelandii wpadła Ikea, żeby się rozgościć. Kupili tereny pod budowę sklepu, jednak nie dostali zezwolenia na budowę. Powód? Miasto Auckland stwierdziło, że wokół sklepu powstaną wielkie korki i utrudni to komunikację! Dowcip roku, jeśli nie kilku lat. Wiadomo, że powodem była ochrona lokalnego biznesu, który wyginąłby od tanich mebli (ze względu na ich horrendalne ceny), ale tłumaczenie się korkami to przerasta rządy Kaczko/Leppero/Giertycha w Polsce ;)

Powoli się więc urządzamy. Julka pracuje weekendami, więc ja mam trochę czasu dla siebie, żeby pomyśleć o nowych pomysłach ;) Swoja drogą niesamowity postęp w angielskim zrobiła, ale to raczej nie wynika z 2 tygodni pracy i nauki, a raczej z 2 tygodni pracy i bycia zmuszonym do mówienia i przyzwyczajania się i oswajania z tym co już tak naprawdę wiedziała. Idzie jej dużo lepiej i prosta praca przynosi założony skutek. Powoli nadchodzi czas kiedy zacznę ją cisnąć o szukanie pracy w Chemii, czyli jej właściwym wyższym wykształceniu.

Drugą rzeczą, którą wam miałem powiedzieć na koniec, to że ubezpieczyliśmy się zdrowotnie. Otóż okazuje się, że w Nowej Zelandii działa system zdrowotny bardzo podobny do naszego. Mianowicie (o ile jesteś rezydentem lub obywatelem, więc my i tak musieliśmy się ubezpieczyć), jeśli coś Ci się stanie, a nie będzie to skutkiem wypadku, które pokrywa ACC (o którym już pisałem), czyli np. dostaniesz ostrego bólu brzucha, następnie wylądujesz w szpitalu - za wizytę będziesz musiał zapłacić. To jeszcze nowość. Natomiast to co jest podobne do naszego systemu to to, że jeśli nie jesteś ubezpieczony, to np. za operację czy poważne leczenie Państwo Ci zapłaci, owszem, ale musisz odczekać swoją kolejkę, która czasami bywa na tyle długa, że czas oczekiwania przeradza się w długie miesiące. I tak za około 100 dolarów miesięcznie jesteśmy oboje ubezpieczeni od wszelkich operacji, wypadków bla bla bla + od wszelkich wizyt u specjalisty. Ze specjalistami zasada jest dokładnie taka sama. Chcesz iść do chirurga/ortopedy czy innego specjalisty, musisz się zarejestrować i odczekać. Jeśli jesteś ubezpieczony, idziesz gdzie chcesz i pokrywa Ci to ubezpieczenie. Natomiast wszystko wzięło się z tego, że nasza koleżanka źle się poczuła i wylądowała w szpitalu. Przeleżała tam około 24 godzin po czym po kilku tygodniach dostała rachunek na ponad 3k $! W takim przypadku długo się nie zastanawialiśmy, bo co to jest ten 1000 $ w roku za ubezpieczenie jeśli za dzień można być 3k w plecy? Lepiej dmuchać na zimne.

A na marginesie, dobrze że udało nam się ubezpieczyć teraz, bo co to się stanie z wszelkimi stawkami ubezpieczeniowymi po trzęsieniu? Nie chcę wiedzieć i może odłożymy plany zakupu samochodu, bo w końcu trzeba go będzie ubezpieczyć...

1 komentarz:

Justyna pisze...

ten jak sie rozpisał

Prześlij komentarz