14 lutego 2012

Wycieczki po Nowej Zelandii - Lake Waikaremoana

Mam trochę zaległości, co? Ponieważ jest ich tak dużo, postanowiłem trochę przerzucić się na opowiadania wycieczkowe, ponieważ te bardziej będą dla was ciekawe niż moje rozterki życiowe i psioczenie na rzeczywistość. A przynajmniej tymczasowo, bo pewnie przyjdzie czas, że i ponarzekać publicznie będzie mi się chciało :) W końcu jestem Polakiem z krwi i kości, a co!



Lake Waikaremoana nie jest najpopularniejszym miejscem turystycznym z kilku powodów. Główny jest taki, że należy przejechać przez około 60-80km szutrową, wąską, bardzo krętą i górską drogę aby do niego dotrzeć. Plusy i minusy oczywiście, bo droga jest przepiękna i można poszaleć na zakrętach, jednak w upalne dni jest bardzo ślisko (dużo kurzu) i nie wolno zapominać o włączeniu wewnętrznego obiegu klimatyzacji! Pół dnia później czyściłem samochód a taki kurz dostaje się w najmniejsze zakamarki skubany. Warto też na pewno (o ile to możliwe) wybrać się samochodem z napędem na 4 koła, ponieważ droga jest mocno wyboista i łatwo stracić kontrolę.

Najlepszym miejscem wypadowym nad jezioro (najbliższą porządną cywilizacją) jest Rotorua. Stamtąd czeka nas ok 2h jazdy do kempingu (jeśli nocujemy), przy czym ok 30 minut prostą drogą asfaltową a potem ok 1.5h szutrem. W górach oprócz przepięknych widoków możemy zobaczyć zupełnie odciętą od świata społeczność. Głównie maori i mniejsi farmerzy, jednak krajobrazy wiosek jak z westernów są warte choćby przejechania obok. Bo gdzie jeszcze na świecie zobaczycie taką stację benzynową:

Niestety za dużo zdjęć nie ma, ponieważ droga była bardzo, bardzo kręta, ja musiałem prowadzić a pasażerowi było niedobrze kiedy tylko odrywał oczy od drogi :) Poza tym, naszym celem nie było zwiedzanie - zwiedzanie było celem ubocznym. To dlatego, że do Urewera National Park jeździ się w 3 celach: łowienie pstrągów, polowanie i tramping. Sławny (podobno :) track wokół jeziora zajmuje około 4 dni i jest dosyć dobrze wyposażony w lecie. Do 4 czy 5 chatek na trasie można nawet zamówić dowóz jedzenia, żeby nie trzeba było go nosić w plecaku. Najważniejszym jednak elementem drogi nad jezioro jest sama droga oraz widok jeziora. Jedynie ułamek wrażenia możecie obejrzeć na tym krótkim filmiku:



Dojechaliśmy na miejsce około południa tak, żeby się rozpakować w domku i od razu ruszyć na polowanie. Na pstrągi oczywiście :) Ważna informacja dla chętnych - na łowienie ryb w słodkich wodach trzeba mieć zezwolenie. Opłatę uiszcza się online i w zamian dostaje się numer zezwolenia, który obowiązuje na wszystkie wody słodkowodne z wyjątkiem Lake Taupo. Opłata taka wynosi około $25 za dzień bądź około $180 za cały sezon. Trzeba pamiętać o wymiarach ochronnych oraz regułach dotyczących łowienia na danym jeziorze/rzece. Wszystko można znaleźć w sieci.
Wczesnym popołudniem zabieramy tylko ponton, wędki i ruszamy na spinning i trolling.

Po około pół godziny kolejnej jazdy nad przepaściami i wodospadami lądujemy nad brzegiem i wskakujemy do przerażająco zimnej wody. Trzeba pamiętać, że była wczesna wiosna :)

Kilka godzin łowienia nie przyniosło żadnych skutków, jednak cisza, spokój oraz otaczająca zewsząd natura powalają. Można zobaczyć wszelkiego rodzaju zwierzęta w tym np. dziką świnię która uwaga... pływa! I to całkiem dobrze. sporo się zastanawialiśmy co "ten pies" robi płynąc po jeziorze. Po wyjściu z wody okazało się że to dorodny dzik.

Po długim dniu lądujemy na kempingu. Kemping z tego co wiem jest jeden lub maksymalnie 2 na jeziorze. Ceny poza sezonem są bardzo przyzwoite. Za noc zapłaciliśmy $35 od osoby, przy czym w domku mamy i pełną łazienkę i małą kuchnię z lodówką, płytami grzewczymi i wszelkimi przyborami do gotowania. W tej cenie i w zupełnej dziczy to naprawdę nieźle.

Noc mija szybko, ponieważ już przed 6 wstajemy. Rybaki wiedzą, że najlepsze branie przecież rano. Przy wschodzie słońca pakujemy się, porzucamy klucz pod drzwiami recepcji i ruszamy tym razem na rzekę. Droga wciąż kręta i bardzo nierówna, ale przynajmniej już szersza, ponieważ mijamy kolejną małą wioskę w dodatku ze szkołą. 2-3 godziny na rzece nie przyniosły skutku pomimo częstego przemieszczania się, więc wracamy do miejsca gdzie spodziewaliśmy się pstrągów. Wracając zahaczamy jeszcze o kemping żeby dotankować potwora, wolna jazda, napęd 4wd non stop włączony powoduje, że duży samochód... dużo pali :) Trzeba o tym pamiętać ponieważ w takich miejscach odległość do następnej stacji benzynowej może oscylować wokół 100km.

Lądujemy na rzece Hopuruahine. Kilka rzutów błyskiem i widzimy pierwsze pstrągi płynące w jedną bądź drugą. Pełno ekscytacji, dużo emocji, adrenalina ale... jak nie brały tak nie biorą. Zmieniamy przynęty, twistery, woblery, błyski, wszystko i... nic. Mało tego, idziemy w górę rzeki i napotykamy płytki odcinek na którym pstrągi się... opalają. Jak na filmach z National Geographic. Nie było ich 2 czy 10, było ich dziesiątki, setki, czołgające się po kamieniach rozleniwione. Już tu planujemy jak je popakujemy do lodówki przenośnej ale... one jak nie brały tak nie biorą! I tak przez najbliższe jakieś 2 godziny aż do momentu kiedy zaskoczyło! Wziął jeden na pozłazany błysk, bardzo jaskrawy. Bartek wyciągnął około pół metrowego na oko 1,5kg pięknego pstrąga tęczowego. Zadowoleni polujemy dalej, ale już po 2-3 rzutach szczęśliwy błysk ląduje na drzewie po drugiej stronie... Tyle było by z przyjemności. Ważne, że nie wracamy z pustymi rękami! Przez kolejne jakieś 2 godziny ciągle próbujemy pstrągi zdenerwować błyskami, ale nic to nie daje, więc z jednym olbrzymem (jak na moje pamiętne Polskie połowy pstrągów) wracamy do domu. W pewnym momencie nawet rozważaliśmy wejście do wody i łapanie ich rękami, tyle ich było. Jednak temperatura wody wcale do tego nie zachęcała...

Powrót do domu to już tylko formalność. W przenośnej lodówce mamy dużo lodu żeby rybka nie śmierdziała po drodze i sennie, zmęczeni, ale bardzo zadowoleni wracamy do domu.
Zdjęć za dużo nie ma, ponieważ ciężko nosi się aparat, wędki i plecak, więc z tych emocji nawet nie zrobiliśmy zdjęcia zdobyczy. Będzie jednak na pewno okazja, bo licencja na cały rok jest kupiona.
Na koniec, po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się od znajomego, że sezon w NZ zaczyna się właśnie wtedy kiedy my pojechaliśmy dlatego, że pstrągi są zaraz po okresie godowym, jeszcze są ospałe i najedzone po tarle i najlepszy miesiąc w NZ na połowy to maj-lipiec, zaraz przed tarłem kiedy pstrągi są głodne i żerują :) Może dlatego minęliśmy może 4 innych wędkarzy podczas całej wyprawy :)

Zdjęcia tutaj.

3 komentarze:

Marcin pisze...

gratuluje Ci rybki, 50+ to porządna zdobycz :)

Ralf pisze...

Wiem wlasnie, jak na Polskie warunki to bylem pod wrazeniem. Wogole pysk mial jak maly szczupak! Problem w tym, ze one wszystkie tu takie sa! Niezliczone hektary dziczy i nikt im nie przeszkadza rosnac w takich wymiarach :)

pawel607 pisze...

tak wyglądał cpn koło mojego domu ale na początku lat 80-tych XD

Prześlij komentarz