29 maja 2010

welcome to New Zealand

No i doleciałem :) Wszystkim, którzy trzymali kciuki, coby mnie nie wpuszczono dziękuję, bo zwykle jest tak, że jak stawiamy na coś to wychodzi na odwrót :p

Od początku. W Hong Kongu zaraz po ostatnim wpisie przywitało mnie 40 minutowe opóźnienie... Cóż wysiedziałem się, to się jeszcze wysiedzę. Zapakowaliśmy się do Airbusa i pierwsze wrażenie - airbus jest mniejszy od boeinga. Mniej miejsca na nogi, mniej siedzeń, ale za to w ostatnim rzędzie bliżej z siedzenia do ściany, co można wykorzystać opierając się poduszką i śpiąc :) Samolot był w połowie pusty (albo w połowie pełny?), więc stewardessa sama zaproponowała, żebym przesiadł się gdzie chce, ale mnie tam było dobrze.Start spokojny, bez przeszkód i co najważniejsze tym pasem, który jest wzdłuż prawdziwego Hong Kongu. Pomimo, że było ciemno, krótki filmik również jest.

No i lot. Zasnąłem zaraz po wylocie, ale po 2 godzinach coś mnie obudziło (może znów to cholerne oparcie między siedzeniami). No i klops, bo za cholerę nie mogę zasnąć... No i nie zasnąłem już do końca... W trakcie obejrzałem film "I love you, man!", rewelacyjna komedia :) polecam. Obejrzałem też awatara, przejrzałem wszystkie zestawy płyt i wszystkie chyba gry... Dla nieświadomych, na długich trasach w fotelu przed tobą wbudowany jest monitorek z pilotem. Każdy ogląda co chce. I jeszcze - na długich trasach wieczornych zamyka się okna, tak że startując o 22 można przespać 8h, nawet jeśli zmiana czasu powoduje, że noc trwa 3h, bo w środku jest totalnie ciemno prawie cały lot.
Nad ranem wyjrzałem za okno i co? I lecimy wzdłuż wybrzeża Australii. Piękne widoki, kolejne piękne wysepki i kolor morza... nie na darmo nazywa się morze koralowe :) W sumie to chyba mógłbym być pilotem :p
Do jedzenia na obiadek znów wołowinka tym razem z zapiekanymi ziemniaczkami, a śniadanie... no właśnie - nie bierzcie angielskiego śniadania. Mój błąd. Niby lubię jajecznicę z kiełbaską i fasolką (takie typowe angielskie), ale przecież trzeba było pomyśleć, że oni to wszystko mają odgrzewane... bleh, ohyda.

Pod sam koniec lotu okazało się, że jak na złość lecę ze złej strony, a jak się kapnąłem to już było trzeba siedzieć na d. więc widoki mnie ominęły (lądowaliśmy od wschodu). Dziwnie te samoloty latają. W Hong Kongu też lądowaliśmy od południa, czyli nijak do tego skąd lecieliśmy... Filmik oczywiście jest i kilka zdjęć, które się udało pstryknąć z tej złej strony.

No i pewnie to co was najbardziej interesuje, czyli "trzepanko" lotniskowe. Jeśli ktoś wam mówił, że jest ciężko... potwierdzam. Jest. Zaczyna się od wyjścia z samolotu do korytarza, w którym stoją w szachownicę celnicy i trzeba ich omijać. Nie wiem czego szukają, ale wyglądają jakby szukali zaczepki ;) potem korytarzem do stanowiska immigration. Tam trzeba dostarczyć papierek przygotowany w samolocie, pokazać paszport i uciąć sobie pogawędkę z oficerem. Bardzo przyjemną, ale bardzo szczegółową (problem dla nie mówiących po angielsku - generowali kolejki): "Po co Pan przyjechał? Jakie kraje Pan mijał? Gdzie się Pan zatrzymywał? Jak długo Pan zostanie? Czy ma Pan tu jakiś znajomych? Gdzie Pan potem leci? Czym się Pan zajmuje w rodzimym kraju? itd itd" Na koniec uśmiech, ciach pieczątka wizy do paszportu i zapraszamy dalej. Koniec? Chcielibyście. Teraz odbieramy bagaż i (o ile nie zaczepi nas Pan z pieskiem, który sobie chodzi i wącha turystów) idziemy do gate B (taką dostałem pieczątkę na świstku, który uzupełniałem w samolocie). W sumie nie wiem co to oznacza, ale są jeszcze A i C. I znów kolejka i kolejna Pani, która odbiera karteczkę i jedziemy: "Czy przewozi Pan jedzenie? Czy przewozi Pan niebezpieczne substancje? Alkohol? Papierosy? Czy zamierza Pan polować?" nie, nie i jeszcze raz nie. Uff jedziemy dalej... Kontrola bagażu :| wrzucamy wszystko co mamy na taśmę, która ma rentgen i jakieś czujki substancji organicznych. Wychodzę bez szwanku, zabierają mi karteczkę z samolotu i zapraszają do wyjścia... Uff w końcu. Przechodzę rozsuwane drzwi i witamy w Auckland! :)

Pogoda typowo wyspiarska :) Jak lądowaliśmy - prażyło słońce. Jak wyszedłem z lotniska - ulewa... Wychodzę z autobusu, znów słońce... Doszedłem do hostelu, siąpi deszcz. Zdecydowało by się :) Ogólnie po tych 3 godzinach spędzonych w tym kraju już muszę powiedzieć, że go lubię. Spytałem kierowcę autobusu, czy jedzie przez Mt Eden? Powiedział, że tak, ale że tam jest kilka przystanków i na który jadę. Pokazałem mu opis "jak trafić do nas" hostelu a on powiedział, że mnie tam zabierze i że mnie wysadzi gdzie trzeba :) Jak się już zatrzymał, powiedział mi gdzie skręcić i gdzie dalej. Dodam tylko, że z mapki wyglądało, że jedzie do centrum, ale że mija bokiem to cholerne Mt Eden... Czyżby nadrobił specjalnie?
Wpadłem do hostelu tuż przed deszczem. No i kolejny plus - przerwa obiadowa, recepcja zamknięta, ale jest nr na komórkę i darmowy telefon. Dzwonię i po 5 minutach jest facet z obsługi... W Europie musiałbym odczekać przerwę :p
Standardowe formalności, pytam gdzie prysznic, bo w sumie po tej podróży zaczyna mnie być czuć... tak dosłownie. No i mówię, że jestem od 3 dni w drodze i że miałem opóźnienie i w ogóle jestem padnięty, a Pan na to ze szczerym uśmiechem: "but hey! You're there! Welcome to New Zealand!"

No więc jestem. Ogarnąłem się trochę i idę na pierwszy spacer. Chce mi się spać jak cholera, ale jak zasnę teraz to się nie przestawię. Pójdę spać grzecznie ok 9 może 10 wieczór i tym sposobem wstanę rano z Nowozelandczykami :) A już jutro pierwsze spotkanie z potencjalnymi współlokatorkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz