21 grudnia 2010

Wypadki chodzą po ludziach

Mieliśmy wczoraj wieczorem siąść i opisać wycieczkę do muzeum ale się popsuło. Najstarsza córka Lindy (ta w 9 miesiącu ciąży) miała wczoraj wypadek i wylądowała w szpitalu. Na razie nic nie wiem, bo dziewczyny wróciły do domu jakoś nad ranem jak je słyszałem a teraz jestem w pracy.

Z najświeższych informacji - wczoraj koleś odwołał spotkanie, ponieważ kogoś znalazł na miejsce, więc jesteśmy zawiedzeni i dzisiaj umawiamy się o 13 z drugim kolesiem. Co i jak damy znać wieczorem.

20 grudnia 2010

Ciągle pada

Dosłownie. Od 3, może 4 dni pada bez przerwy. W dodatku wcale nie jest zimno, bo utrzymuje się temperatura w okolicach 22 stopni. Powoduje to, że żyjemy w darmowej saunie. Nie zraziło to nas jednak do kolejnej sobotniej przygody.

Zacznę jednak od imprezy świątecznej. Impreza zaczęła się od przemówienia szefostwa, które uznało rok za całkiem niezły jak na kryzys światowy i jedną z najbardziej dotkniętych dziedzin - reklamę. Mimo wszystko wyszliśmy na plus i z optymizmem patrzymy w przyszłość. Gadka jaką każdy szef w każdej firmie zapewne wygłasza ;) Potem mały poczęstunek i... wódka! :) Przyniosłem obiecaną wódkę, na wszelki wypadek również sok i colę, coby niektórzy nie pomdleli i rozlałem butelkę wśród ludzi. Jedynie 3 osoby odważyły napić się "po polsku" czyli czystą przegryzając ogóreczkiem, który również zapewniłem :) Niestety nikomu nie przypadło do gustu i zostałem określony jako "nienormalny" i "szalony" po tym jak wypiłem 2 setki na ich oczach i stałem dalej na nogach. I byłem w stanie jeszcze pójść na lunch świąteczny. Cóż, pić wódki z kiwusami się nie da :)
Wyszliśmy (w deszczu oczywiście) o 1.30 z pracy. W restauracji "Euro" w porcie mieliśmy zarezerwowany stolik. Każdy dostał menu i mógł zamawiać co chciał i jak chciał bez oporów. Zamówienia były różne, ale wszyscy zgodnie zamknęli się w trzech... kursach? (jak to się mówi po polsku?), czyli entre, głównym daniu i deserze. W moim przypadku więc na entre był mały kawałek pieczonej kaczki wraz z malutkimi naleśnikami, warzywami i 4 sosami, z których robiło się malutkie naleśniki, takie dosłownie na 2 gryzy. Gdyby zresztą nie kolega, nie wiedziałbym jak się za to zabrać, tak często goszczę w luksusowych restauracjach ;). Na główne danie dostałem gruby i soczysty stek, zaś na stole pojawiły się przeróżne warzywa grillowane oraz gotowane, w tym papryczki, ziemniaki, frytki, pomidorki itd. Na deser na koniec ciasto czekoladowe z lodami, które po przecięciu rozpływało się... MNIAM! Wszystko przepyszne, popijane dużą ilością piw i drinków. Mógłbym tak codziennie. Jest tylko jeden szkopuł. Otóż tak na oko koszt na jedną osobę takiego "skromnego" posiłku w luksusowej restauracji to bagatela ok 150$! Ile trzeba zarabiać, żeby wyskakiwać do Euro na lunch he?
Oprócz jedzonka było mnóstwo rozmów, dyskusji i historii. Było bardzo zabawnie i muszę przyznać, że taka "wigilia firmowa" jest dużo przyjemniejsza od korporacyjnej. Z prostego powodu - każdy czuje się częścią imprezy, każdy z każdym rozmawia i jakoś tak jest rodzinnie, kiedy przy stole jest 12 osób. W przypadku korpo, jakoś tak niknie się w tłumie. Owszem, zamieni się zdanie z 40 osobami, ale mimo wszystko jakoś tak dziko... Dlatego lepiej od korporacyjnych wigilii wspominam korporacyjne powigilie w krakowskiej Pozytywce, którą serdecznie polecam do odwiedzenia każdemu turyście i nieturyście :) (miało być naturyście, ale się poprawiłem).

Piątek minął w pracy na pałętaniu się w jedną i drugą stronę, dokańczaniu historii dnia poprzedniego i robieniu wszystkiego byle nie pracowaniu, czyli trzeźwiejemy w pracy :)
Przyszła sobota i przyszedł wypad do muzeum. Wypad do muzeum opiszemy wspólnie wieczorem, ponieważ jest dużo zdjęć do opisania. Muzeum rewelacyjne, miejsce którego nie powinien ominąć żaden turysta odwiedzający Auckland. Żeby było zabawnie dla miejscowych (czyt. płacących podatki :) ) muzeum jest za darmo. Mimo wszystko zapłaciliśmy 20$ darowizny na rzecz muzeum, które jest olbrzymie i nieporównywalne do żadnego z Polskich muzeów, które widziałem.
Po muzeum odwiedziliśmy restaurację bardziej nam bliską ;) czyli chińskie BBQ. Na kolację była kopa pieczonych żeberek i świnka z grzybkami. Ciekawostka natomiast (coś nowego!) o samych chińczykach. Wchodzimy do restauracji, siadamy, przychodzi do nas pani zapytać o zamówienie. Pytam, czy mają skrzydełka kurczaka? Pani robi wielkie oczy i woła koleżankę. Koleżanka pyta jeszcze raz, więc ponawiam "czy macie skrzydełka kurczaka?". Pani odpowiada, że nie a następnie po chińsku tłumaczy koleżance. Wyobrażacie sobie? Ta kelnerka po prostu nie rozumiała na tyle po angielsku, żeby zrozumieć "chicken wings"! To już przekracza jakiekolwiek granice... DRAMAT!

A dzisiaj? Dzisiaj idziemy na piwo. Idziemy na piwo z potencjalnym przyszłym współlokatorem. Nie jest może to najtańsza opcja, bo podniesie nam tygodniowe opłaty (nawet odliczając dojazd), za to "troszkę" podniesie nam komfort, bo oto z południowych przedmieść zamierzamy wprowadzić się do samego centrum, do bloku około 500 metrów od mojej pracy, który ma wliczone w cenę wejście do osiedlowego basenu, siłowni, sauny i kortu tenisowego :) Nasz potencjalny przyszły współlokator jest również człowiekiem od IT i sam wprowadza się tam dopiero 8 stycznia. Na razie jednak się poznajemy i zobaczymy, czy przypadniemy sobie do gustu. Trzymajcie kciuki i do wieczora.

16 grudnia 2010

Oszustwa i potwór!

Jak ma być sensacyjnie to dzisiaj będzie :)
Otóż zostałem oszukany! Jestem ofiarą wielkiego spisku na moją osobę! Julia właśnie dostała wizę. Nie zezwolenie na pracę a wizę pracowniczą! Ale od początku.
Z różnych powodów, dopiero około 16 listopada mogliśmy złożyć papiery na jej zezwolenie na pracę. Oddaliśmy całą teczkę dokumentów i cierpliwie czekamy. Według informacji, sprawa miała zająć tyle samo co moja, czyli około 60 dni. Kilka dni temu przychodzi przesyłka do domu. Julia otwiera i drżącymi rękami przewraca kartki, bo nie może znaleźć nic odróżniającego się od reszty. Dochodzi do ostatniej strony i jest! Wiza pracownicza! Dzwoni do mnie, cieszy się i jest super.
Przychodzę do domu, zaglądam do tej wizy i co? I czuję się oszukany!!! Jeśli ja biedny, dostałem zezwolenie na pracę na 3 lata, które wygasa z momentem przekroczenia granicy (czyli notabene nigdzie nie mogę wyjeżdżać bez pytania immigration), dostałem na jednego pracodawcę na te 3 lata, to kurde powinna dostać coś podobnego nie??? DUPA! Dostała "multiple entry visa", czyli może sobie wyjeżdżać ile chce i gdzie chce, dostała "open visa", czyli może sobie pracować gdzie chce i kiedy chce i przede wszystkim dostała ją w 4 tygodnie!!! No kurde i gdzie tu jest sprawiedliwość?! To ja się męczę z tymi papierami a jej tak łatwo poszło??? Czuję się zazdrosny i uważam, że jestem ofiarą wielkiego spisku w immigration przeciwko mnie! GRRRR!

Z tych nerwów zamieniłem się w potwora :) Tzn, nie dokładnie z nerwów, chociaż to też. Otóż pamiętacie moje opalanie w weekend? Opalałem się jak dziki, nawet się smarując na twarzy, żeby więcej flagi austriackiej nie przypominać. I co? I grrr znów! Posmarowałem całą twarz, tylko nie dokładnie! Efektem tego schodzi mi skóra z twarzy tylko w prawym górnym rogu czoła... Wyglądam co najmniej dziwnie, bo całą twarz mam taką lekko brązową a w prawym górnym rogu przy włosach mam coraz większą białą plamę. Myślicie, że gdybym się pokazał w przedszkolu to dzieci by uciekły?

Dzisiaj za to jest dzień picia i jedzenia. Mamy firmowy iksmas lancz, czyli świąteczne jedzenie i picie po nowozelandzku. Jak to wygląda, opowiem wam zapewne w weekend, bo nie przewiduję, że do jutra wytrzeźwieję na tyle, żeby pracować i jednocześnie mieć wenę twórczą :) W każdym układzie, aby przynieść trochę polskiej tradycji do Nowej Zelandii, przytachałem do pracy wódkę :) I ogórki. Co prawda korniszony, ale lepszy rydz niż nic... O kurcze, a taki rydz marynowany... mmm...
W każdym układzie każdy w firmie już wie, że nie wypuszczę go na lunch świąteczny bez napicia się jednego kielonka po polsku. Bo tutaj nikt nigdy nie słyszał i nie próbował picia wódki czystej! Zobaczymy jakie będą efekty, ale na pewno zabawne :)

Na koniec najnowsze odkrycie, po części za pomocą polskiego kolegi, po części później za pomocą googla. Od wczoraj Polska stała się "troszkę" bliższa.

AAAaaa i jeszcze dowcip z dowcipu! :) Wczoraj w TV na kabarecie nowozelandzkim, koleś opowiedział dowcip:
A wiecie, że Nowa Zelandia, w trakcie II wojny światowej, wypowiedziała jako pierwsza na świecie wojnę Niemcom?
...
Bo jesteśmy 12 godzin do przodu!

Wszyscy się śmiali, tylko jest jeden szkopuł. Kto wie jaki? :)

14 grudnia 2010

Nędzne życie programisty

Programowanie w firmie, w której nikt się nie zna na tym co robisz, ma ogromną zaletę i ogromną wadę.
Zaletą jest to, że nikt Ci nie przeszkadza i ufa, że cokolwiek zrobisz, zrobisz to najlepiej.
Wadą natomiast to, że jeśli coś się spier... to zawsze jesteś winien, bez względu na okoliczności.

Jakkolwiek praca w Nowej Zelandii więc jest strasznie relaksująca i wyluzowana, tak dzisiaj zaliczyłem pierwszego stresa, spowodowanego tym, że coś się spierniczyło. Otóż, ze względu na nawał przedświątecznej pracy, nie przyłożyłem uwagi do wysyłanych kartek świątecznych klienta. Poniekąd również dlatego, że dostarczyli dane w przedziwnym formacie, z którym pół dnia walczyłem, żeby załadować do bazy danych. Tak czy siak, głowa przemęczona, chwila mniejszego skupienia i bah. Wysłałem do 1/3 ludzi maila bez podpisu, tzn wyszło z domyślnym podpisem, czyli moim. Nie jest to wielka afera, bo ten podpis na tle całego maila jest niewidoczny a i cała kartka jest ok. Ale Ci zauważyli i "trochę" się wkurzyli.
Problem w tym, że potem zaczęły się wynajdowania kolejnych problemów z kapelusza, część taka, która wynika z ich błędu i wszystko zwala się na mnie. No bo przecież przedtem też był błąd serwera, to teraz zapewne też jest błąd serwera.
Ogólnie od dłuższego czasu zauważyłem, że wszystkim bardzo łatwo zwalać winę na "komputery", "serwery" itp. No bo przecież to teoretycznie bezosobowo, a komputery zawsze są winne.

Cóż, dzisiaj na pewno, pomimo bardzo niepewnej pogody, będzie jogging dla odstresowania się :)

13 grudnia 2010

Opalanie szkodzi

Po weekendzie mogę jasno powiedzieć. Opalanie w Nowej Zelandii szkodzi :) Cały swędzę. Nie inaczej, swędzi mnie każdy element ciała. Pewnie powiecie - sam sobie winien. Otóż nie! Zjarałem się jak jajko sadzone, smarując się kremem 30! Dobrze, przyznam się, że może niedokładnie się spryskałem, ale mimo wszystko się spryskałem. Niestety nasze Polskie słoneczko to przy tym jest farelką ;)
Dodatkowo muszę powiedzieć, że opalanie w Nowej Zelandii po prostu boli! I to nie jest śmieszne. Nawet posmarowany kremem wystawiasz się na słońce i skóra po chwili pobytu na świetle zaczyna szczypać. Ja wiem, że mieszkam dokładnie pod dziurą ozonową, ale bez przesady! Nie mieszkam w piekarniku! A przynajmniej tak myślałem.
I tak jestem brązowo/biało/czerwony. Brązowe to stare, czerwone to świeże, białe to plamki bo grubszej warstwie kremu, ewentualnie po spodenkach.
Zastanawiam się również, czy można zmienić karnację? No bo pomyślmy sobie, że zamieszkuję w Australii, gdzie słońce świeci ogromną większość w ciągu roku. Osobiście opalam się ładnie na brązowo, ale jak długo nie wychodzę na pole (sorry Warszawiacy, NA POLE! :) ) czytaj w zimie, to robię się biały. No ale zakładamy, że zamieszkuję Australię, opalam się na brązowo i utrzymuję tą opaleniznę cały rok. I tak dajmy na to przez 5 lat. Czy jak wyjadę z powrotem do Polski i będzie zima to zrobię się biały? Pytanie za 100 punktów :)
A i ciekawostka! Z rozmów w pracy - jak działa opalenizna :) Możecie przeczytać sobie na Wikipedii, natomiast ciekawostka, która mnie zafascynowała to taka, że prawdziwa opalenizna wychodzi dopiero po 72 godzinach. Do tego czasu ma się opaleniznę "tymczasową" :) polegającą na uszkodzeniu komórek przez słońce.

Jak już wiecie weekend minął na opalaniu. I na grillu. Byliśmy z naszymi znajomymi na grillu. Oczywiście super imprezka, oczywiście kupa jedzonka i świetna atmosfera. Natomiast chciałem wam opowiedzieć o ciekawej grze. Graliśmy w grę (podobno szwajcarska), polegającą na strącaniu patykami inne patyki :) Brzmi to prześmiesznie i wierzcie mi, jak mi tłumaczyli zasady, też nie mogłem się nadziwić jak można w to grać. A jednak grałem, wciąga cholernie i zagrałbym jeszcze :)
Wygląda to tak, że układa się 6 klocków po swojej stronie a przeciwnik ustawia 6 klocków po swojej. W ręce mamy 6 około 30cm grubych patyków, którymi rzucamy do klocków, żeby je przewrócić. Te które przewrócimy, przeciwnik rzuca na naszą stronę i musi sam przewrócić, zanim zacznie zbijać moje klocki. Potem ja muszę przerzucić wszystkie przewrócone na jego stronę, potem... Wygląda to skomplikowanie ale w rzeczywistości nie jest. Jest bardzo zabawnie i świetnie nadaje się do gry w grupie (2 vs 2). Jak się tylko dowiem jak to się nazywa, to wam powiem.

Na koniec dowcip tygodnia :) Dzwonię do cioci i wujka (pozdrowienia) i pytam czy głosowali w wyborach na prezydenta Krakowa. Powiedzieli, że tak. Pytam na kogo? Odpowiadają "na Majchrowskiego". Pytam dlaczego akurat na niego? "A bo jeden drugiego wart. Majchrowski co się miał nakraść, to nakradł. Przyjdzie nowy i zacznie kraść na nowo, więc Majchrowski to mniejsze zło" :) Coś w tym jest, tylko dlaczego ta historia nie ma końca, ktokolwiek byłby na liście wyborczej?

Kontrowersyjnie

Dziś podburzymy tłumy, bo będę wyrażał swoje bardzo kontrowersyjne zdanie :)
Czytam dużo o tym kolesiu z Wikileaks. Nawet nie wiem jak on się nazywa i nie bardzo mnie to interesuje. Pytanie - czy ten człowiek robi dobrze?
No bo tak. Niby internet to otwarte medium i wolno wyrażać dowolne zdanie na dowolny temat. Internet nie ma ograniczeń i nikogo (teoretycznie) nie da się zablokować. I znajduje się taki jeden człek, który umieszcza tam tajne informacje wyciekające głównie z rządu amerykańskiego.
Zamieszcza on na tych swoich stronach przeróżne notki dyplomatyczne. Podobno wszystkie z dopiskiem tajne, ale żadna z dopiskiem ściśle tajne. Część z nich zawiera tylko głupie określenia na innych rządzących, część mniejsze lub większe kontrowersje. I tu oficjalnie orzekam: mam to w d. jak kto kogo nazywa i jak się o kim wyraża.
Problem w tym, że w tych samych notkach jest lista strategicznych celów USA, które to stany zjednoczone uważają za kluczowe w bezpieczeństwie swojego kraju. Ja bym dodał, (po liście wymienionych), że jest to lista celów kluczowych dla bezpieczeństwa większości świata. I teraz ujawniając taką listę, zaznaczamy krzyżyki na mapie terrorystom. Bo co im więcej potrzeba? Materiałów wybuchowych zapewne mają dużo a mając tak ogromną listę są w stanie uderzyć gdzie chcą.
Przesadzam? Może, ale zapewne z niejednego się śmiano, kiedy ostrzegał przed atakami 11 września. Nie chcę prorokować ani złowieszczyć, ale ten człowiek z Wikileaks po prostu przekroczył pewną granicę, która powoduje, że następni po nim nie będą mieli skrupułów. I dlatego moim zdaniem człowiek ten powinien zostać ukarany. Jak? Przykładnie, na równi z osądzaniem szpiegów w USA, w co wlicza się dożywocie.
Drastycznie? Nie! Bo taki koleś będzie chodził sobie po świecie i zachęcał do przecieków coraz więcej żołnierzy. A wiemy, że w wojsku zawsze znajdzie się czarna owca, która dla sławy i (nie oszukujmy się) pieniędzy dorzuci parę notatek. I co jeśli w jednej z nich będzie lokalizacja amerykańskich instalacji nuklearnych? A co jeśli w jednej z nich będzie ujawniony plan ataku na Koreę Północną na dzień przed atakiem? Dla mnie taki portal jak Wikileaks powinien zostać międzynarodowo zakazany i potępiony na równi ze stronami pedofilskimi. I możecie krzyczeć w komentarzach, wstawiać się za tym kolesiem, ale dla mnie (kontrowersyjnie) jest on psycholem zagrażającym światu.

7 grudnia 2010

Idą święta, więc będzie bałagan we wpisie

Chociaż w ogóle tego nie widać. Że idą święta oczywiście! Wchodzę na Facebooka a tam co drugi komentarz "zasypało mnie", albo "tkwię w korku bo pługi nie nadążają". A u mnie obecnie jest prawie 25 stopni. Ciekawe doświadczenie. Na pewno będzie brakowało 2 rzeczy - śniegu oraz pierwszej gwiazdki! No tak, przecież mamy środek lata, więc wigilijnej kolacji raczej nie będziemy zaczynali o 11 w nocy, żeby tą pierwszą gwiazdkę dojrzeć :)
W każdym układzie dzisiaj poleciała dawka kartek świątecznych. Zapewne gdyby poczta Nowozelandzka sprzedawała wysyłki kartek na wagę, było by taniej. Niestety te kilkanaście (czy nawet kilkadziesiąt?! przyznam, że nie ja wysyłałem, więc nie wiem ile dokładnie ich było) trzeba było wysłać jedna po drugiej. Trzeba było je też wszystkie napisać. Zabawne, że w Polsce jakoś ciężko mi przychodziło wysyłanie kartek z jakiejkolwiek okazji.

Dzisiaj przy tej okazji kilka ciekawostek. W przeciwieństwie do naszych świąt tutaj (co oczywiste) wyprzedaże dotyczą wszelkiego sprzętu letniego. I tak zapewne w najbliższym czasie zakupimy na promocji namiot na zbliżającą się wycieczkę noworoczną i kilka przydatnych akcesoriów. Z ciekawostek cenowych warto również dodać, że chleb warto kupować wieczorami. Nowozelandczycy zapewne wyjeżdżają o 6 rano do sklepu po śniadanie (już to widzę LOL!) i kupują świeży chleb, bo inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tej zależności. Otóż chleb ok 6 wieczorem można kupić za połowę taniej niż rano. Ale tylko ten nie foliowany. Tamten uznajemy za wiecznie świeży, bo przecież w folii prawda?

Chwaliłem się też, że dostałem pierwszy Nowozelandzki mandat. Ci co mnie znają zapewne się nie dziwią, bo należę do tych szurniętych ludzi, którzy są chorzy jak sobie nie docisną. No i nie mam samochodu, a mam już mandat za przekroczenie... uwaga... 8km/h! Zostałem sfotografowany przy szalonej prędkości 58km/h jadąc campervanem przez miasto. Dostałem również szalony mandat w wysokości 30$ - to mniej niż w Polsce wynosi najniższy mandat...

Ogólnie przepisy tutaj są szurnięte. Nie wiem czy wam mówiłem, ale jest tutaj taki przepis (pamiętajcie, że jeździmy po drugiej stronie), że skręcający w prawo mają pierwszeństwo przed tymi skręcającymi w lewo. Jest to zupełnie bez sensu i z tego co sami Nowozelandczycy mówią, to jest jedyny kraj na świecie z takim przepisem. Po co? Niby nie blokujesz ruchu jak Cię przepuści ten, którego pas przecinasz, ale z drugiej strony to tamten blokuje ruch, więc gdzie sens i logika?
I jeszcze ponarzekam na ruch pieszy. Ja wiem, że Nowozelandczycy strasznie lubują się w jeździe samochodem i są chorzy jak muszą pójść do sklepu na nogach 50m (szczerze powiedziawszy nie poznałem tu jeszcze takiego człowieka, który by tyle przeszedł do sklepu!). Wiem też, że wszystkie przepisy są skierowane przeciw ruchowi pieszemu (np światło zielone dla pieszych które pali się około 2-3 sekund). Ale ostatnio wszystko przekroczyło swoje granice, kiedy w Henderson wyszedłem ze stacji i na pasach mam ogromny znak "pieszy! przepuść ruch samochodowy!". Wyobrażacie sobie? Jeśli wcześniejsze uwagi można nazwać szczytem, to to nawet nie jest szczyt szczytów, to jest kosmos! No i Nowa Zelandia to ten kraj, który dba o środowisko tak? Jaaaasne...

Złośliwość pogody nie pozwoliła nigdzie się ruszyć w weekend, więc podróżniczych wpisów nie będzie tymczasowo, chociaż ciągle gryzie mnie sumienie, że nie dokończyłem nigdy tego wpisu o 5 dniowej wycieczce. Kiedyś to zrobię i mnie rozgrzeszycie na pewno prawda? Są za to zdjęcia z nowego aparatu testujące możliwości, bo był czas i były okoliczności. Więc sobie poklikałem kilka roślinek. Muszę przyznać, że całkiem niezłe te zdjęcia wyszły. To jeszcze nie to co lustrzanka z filmem (tak, tak jestem psychopatycznym tradycjonalistą fotograficznym), ale jakość powoli się zbliża.

Na koniec POZDROWIENIA DLA POLSKICH URZĘDNIKÓW! A szczególnie jednej urzędniczki w Skale (woj. małopolskie). Otóż szanowna pani (jak to urzędnicy Polscy), mądrzejsza od notariusza, nie uznaje "pełnego pełnomocnictwa" jakie ma mój tata na mnie i postanowiła, że mnie nie wymelduje z kraju. Tak więc ciałem jestem w Nowej Zelandii, jednak papierkowo mieszkam wciąż w Polsce. Kocham takie biurwy. Jeszcze dodała "może jakąś pieczątkę od pracodawcy w Nowej Zelandii, to wymeldujemy". Tylko ja się pytam w firmie a moja księgowa na to "a po co mi pieczątka? U nas w firmie nie ma pieczątek". No i ma rację, bo co to za zaświadczenie "pieczątka"? Mogłem sobie ziemniakiem przybić... Cóż, czekamy na wynik odwołania do starosty i na pewno poinformuję was o postępie!

4 grudnia 2010

Odpowiadamy cd.

Pytanie
Czy od maja coś się zmieniło? :) Cały czas jesteś pozytywnie nastawiony i wszystko widzisz w różowych kolorach? ;)

Z jednej strony piszesz że bardzo ciężko znaleźć prace z Polski a z drugiej strony piszesz, że czasem pierwszy kontakt z pracodawcą odbywa się poprzez skype. Nie próbowałeś szukać pracy już z PL? Rozumiem że przed zatrudnieniem pracodawca chciałby z Tobą porozmawiać w realu ale na podstawie rozmowy przez skype też można ocenić potencjalnego pracownika.

Czy rzeczywiście trzeba mieć IELTS? Nie wystarczy, że ktoś mówi na tyle dobrze, że potrafi się bez problemów porozumieć w tym języku?

Czy od maja sie zmienilo? Jesli chodzi o pracodawcow, to nie sadze. Jesli chodzi o mnie? Powoli zaczynam wtapiac sie w klimat. Powoli zaczynam czuc sie u siebie. Zaczynam miec podstawowe zyciowe dylematy, jaki kupic samochod, jak poklucic sie z serwisem, zeby mi naprawil skuter i oddal, jak zaplacic mandat za przekroczenie predkosci... Czy dalej w rozowych barwach? Mysle ze tak. To znaczy mnie osobiscie nie zaskakuje zycie na "zachodzie", poniewaz juz kilka razy zaliczylem wakacyjne wypady do Francji. I od dawna ciagnelo mnie gdziekolwiek poza nasza szara rzeczywistosc. Do tego czasu jednak przesiedzialem troche w Polskich (ha! z duzej, zauwazyliscie ;) ) firmach, wiec mam porownanie. W Polsce jest typowy wyscig szczurow, byle po trupach na szczyt piramidy. Tutaj? Tutaj zycie i praca jest spokojna. Jesli pociag sie spozni 20 minut to ja kurwuje i krew naplywa mi do glowy zeby tylko kogos opie**lic. Tutaj? Wszyscy spokojnie czekaja i jak te zolwie wchodza do opoznionego juz pociagu. Nowa Zelandia jest krajem wyluzowanych ludzi, czasem mam wrazenie, ze zbyt wyluzowanych. W Australii kiedys krazyl w gazecie dowcip:
-Co potrzeba, zeby podbic Nowa Zelandie?
-Wystarczy gang motocyklistow z Sydney!
Cos w tym jest. Ludzie sa przyjazni i zyja na codzien, jakby codziennie byly dla nich wakacje. Po 3 miesiacach pracy wiaz jest mi ciezko sie przestawic, ze np ktos przyjdzie do mnie do biurka, siadzie na mojej "nowej" kanapie, ktora sobie zorganizowalem, i bedzie pitolil o niczym przez godzine! Poprostu przyjdzie sobie pogadac w trakcie pracy! Albo ze wyciagamy piwko i pijemy w pracy w piatek popoludniu. Obawiam sie, ze gdybym mial sie przestawic znow na Polski stres, to moglbym tego psychicznie nie wytrzymac. Ale z drugiej strony czegos w tym brakuje. Takich emocji, takiego lekkiego cisnienia w pracy. No bo za luzno, to robi sie zbyt nudno prawda?
Poza praca? Zycie jak w kazdym innym kraju. Ludzie sa przyjazni, ale nie oszukujmy sie, sa zlodzieje mieszkan, kradna samochody, oszukuja w serwisach chinskich. Kraj jak kazdy inny. Ma plusy i minusy. Ogromny plus? Pieknie! Za 15 minut moge byc na przeslicznej plazy a za 2h jazdy samochodem w gorach pokrytych sniegiem, czy za godzine lotu na lodowcu (na poludniowej wyspie). Minusy? Wszedzie daleko! Zapomnij o swietach z rodzina, czy wypadow do Europy. Najkrotszy lot to 28h (z przesiadka) w jedna strone. I to do Rzymu lub Londynu. Stamtad jeszcze trzeba do siebie.

Szukanie pracy pracy - owszem, pisze ze mozna przez skype. I ja osobiscie szukalem pracy zanim tu przyjechalem, ale sprowadzalo sie do tego, ze dostawalem odpowiedzi "nie ma Cie tutaj? to daj znac jak bedziesz". Rozmowy przez skype, owszem sa. Odbylem ich sporo. Sek w tym, ze to byl zawsze pierwszy etap. Po pierwszym ZAWSZE jest drugi, juz osobiscie, ktory rowniez nie gwarantuje Ci pracy. Bo zanim zaczalem jeszcze rozmawiac na skype, wczesniej dostawalem pytania "a czy jestes w stanie przyjechac na drugi etap do Christchurch/Wellington/Dunedin...?". Tak wiec szanse znalezienia pracy na odleglosc ocenial bym w dziesiatych czesciach promila. Wyjatkiem oczywiscie jest przeniesienie od obecnego pracodawcy, co jest najprostszym sposobem na znalezienie pracy tutaj, bardzo czesto praktykowanym, ze wzgledu na to, ze Nowa Zelandia ma deficyt specjalistow i sciaga ich z calego swiata, gdzie sie gorzej zarabia. Jednoczesnie Nowa Zelandia to kraj, w ktorym jak na warunki zachodnie zarabia sie poprostu malo.

Znajomosc jezyka? IELTS jest obowiazkowy do Skilled Migrant Visa, czyli wizy rezydenckiej dla uzdolnionych ludzi. Dla pozostalych nie jest wymagana zadna znajomosc angielskiego. W immigration spotykalem chinczykow, ktorzy nie mowili slowa po angielsku i przyprowadzali sobie tlumacza, ktory im tlumaczyl rozmowe z oficerem migracyjnym. Sek w tym, zeby pracodawca Cie rozumial i zeby satysfakcjonowal go Twoj poziom komunikacji. Natomiast nie ukrywam, ze Ci chinczycy to dla mnie zenada i gdyby przyjechal tu polak z calkowitym brakiem znajomosci angielskiego i szukal pracy - bylo by mi poprostu wstyd!

3 grudnia 2010

Merry Xmas

Pierwszy co? :) Mój najnowszy twór:
Wesolych Swiat!

Byle do przeprowadzki

Mieszkamy z psychopatami :) Jeśli jeszcze nie dawno wydawało mi się, że dziewczyny są fajne, i tylko im odbija czasem, tak teraz zaczęło im odbijać częściej. Do skrajności.

To, że wplątują nas w swoje gierki to jedno. Zawsze można się schować w pokoju i po prostu nie uczestniczyć w ich wzajemnych bitwach. Ale to jakie sceny odprawiają, to zaczyna przerażać. Dlatego coraz intensywniej szukamy jakiegoś innego wolnego pokoju. Myślimy też o wynajęciu czegoś tylko dla nas, ewentualnie wynajęciu i samemu szukanie sobie współlokatorów, ale na to chyba jeszcze za wcześnie. Na pewno trzeba by dużo własnych rzeczy - mebli, elektroniki. Zobaczymy, przyszłość pokaże.

Zbieramy się też powoli do zakupu samochodu. Zdecydowaliśmy kupić jednak tani samochód na czas przyzwyczajania się do zupełnie innych przepisów (dylemat był pomiędzy samochodem do 5k$ a samochodem ok 15k$ na dłużej). Jak się przyzwyczaimy, przyjdzie czas na coś nowszego. Pojawił się za to kolejny dylemat. Czy kupić samochód oszczędny, czy uniwersalny? Krótko mówiąc, czy kupić małego hatchbag-a czy 4x4. Osobiście coraz bardziej skłaniam się do 4x4. Owszem, pali to trochę więcej benzyny od hatchbag-a (przypomnę, że nawet małe samochody mają tutaj 2l silniki - amerykańska moda). Dylemat się poszerza o marki - czy może CRV, może Vitarę? Zobaczymy. Chcemy kupić to coś zaraz na początku roku, po powrocie z wakacji. Plus jest taki, że bardzo nam się nie spieszy z zakupem, więc będzie można pogrzebać za czymś konkretnym.

Zbliżają się też święta. Nie wiemy jeszcze jak je spędzimy, ale kilka planów mamy. Co ciekawe natomiast, w Auckland podobno panuje tradycja spędzania świąt w parku :) Dlaczego? Otóż w Auckland tysiące ludzi jest bez rodziny - na kontraktach, na emigracji itp. Ci ludzie spotykają się w święta w parku i spędzają wspólnie święta, z obcymi sobie ludźmi :) Prawdopodobnie na takie coś też się wybierzemy ze względu na to, że sami jesteśmy obcy :)
Zaraz po świętach natomiast zmykamy na wyjazd tygodniowy do Coromandel, czyli wakacje. Tam też spędzimy sylwestra na plaży, ale o tym będziecie mieli jeszcze okazję poczytać.

A na koniec dzisiejszego szybkiego wpisu - śmiechu warte, czyli jak mieszkać z psychopatami! Zwykły dzień, wracamy z joggingu i spotykamy naszych ulubionych chłopaków, czyli Nicka i Evana. Wracają z naszego domu ze swoimi pieskami - huskym i mieszańcem. Miny mają jakby wracali z pogrzebu. Pytamy co się stało? Okazało się, że podczas gdy popijali piwko, husky przewrócił klatkę z królikiem i dorwał białego królika (znanego także pod pseudonimem killer rabbit :) ). Tak więc zakończył się żywot białego królika, który prawdopodobnie dostał zawału. Cóż zdarza się, zwierzęta to zwierzęta i nie można ich winić. A królik to królik, można kupić następnego za 20$. Zresztą i tak większość swojego życia spędzał w klatce i nikt się nim za bardzo nie interesował. Może ze 2 razy widziałem jak ktoś go miał na rękach. Wchodzimy do domu i co?
Szok! Lesbijki ryczą. Nie płaczą. Ryczą wniebogłosy przytulając zdechłego królika! I tak przez cały wieczór. Na koniec wieczoru wzięły go do pokoju i prawdopodobnie z nim spały! Mało! Rano na ścianach pojawiły się kartki "żegnaj mały kolego, wszyscy Cię kochamy" i tym podobne. Jednocześnie dziewczyny zabrały królika samochodem, żeby go pogrzebać... Na pogrzeb królika... wzięły też inne zwierzęta, bo to ich kolega!!! Po prostu brak mi słów, myślałem, że takie rzeczy ogląda się tylko w telewizji. Jeszcze gdyby ten królik był ich ulubionym zwierzęciem?! Ale gdzie tam, on po prostu był i tyle.

Lepiej więc wziąć nogi zapas i zmyć się stamtąd najszybciej jak się da, w przeciwnym wypadku te tabletki, których zapominają od jakiegoś miesiąca brać, przestaną zupełnie działać... Niesamowite, jak ludzie potrafią zmienić swój wizerunek w ciągu tak krótkiego czasu. Byle do przeprowadzki.

1 grudnia 2010

Drugi post gratis

A co, dawno nie mieliście co czytać, a ja mam chwilę wolną w pracy.

No to jedziemy. Obcięto mnie. Tzn ostrzyżono? Nie! Obcięto. W planach weekendowych była impreza, więc postanowiłem odwiedzić zakład fryzjerski. Ten co zawsze. Różnica polegała na tym, że "moja" fryzjerka była zajęta. W zamian dostałem propozycję zniżki. Ponad 50% jeśli pozwolę się obstrzyc stażystce. Nigdy, przenigdy na świecie nie gódźcie się na to! To co dostałem za 15$ to był luksus - mycie głowy, masaż głowy, szampon, odżywka, strzyżenie... To co zostało mi na głowie? Bezcenne. Gdyby mnie ktoś sfotografował w tamtym momencie, zabiłbym żeby zlikwidować to zdjęcie. Z każdej strony inna długość, z przodu taka ukośna linia jak emo, ogólnie dramat! W domu poprosiłem Julkę, żeby w miarę mnie wyprostowała, bo to co mam na głowie woła o pomstę do nieba. Domowym sposobem zostałem poprawiony i wygląda "przyzwoicie", ale w przyszłym tygodniu bądź w kolejnym, jak mi troszkę tylko włosy odrosną, muszę iść się poprawić, bo jest dramat.

Jeśli chodzi o weekendową imprezę, czyli wieczór kawalerski Jasona - było świetnie :) Dużo alkoholu, wizyta w showgirls, striptease, wszystko czego trzeba. Trochę ponarzekałbym na ilość atrakcji za taką cenę, ale dobre i tyle :) W showgirls spodziewałem się więcej niż jednej striptizerki, ale mieliśmy wynajętą i opłaconą salę, więc tylko jedną w tej cenie nam wpuścili. A poza tym, alkohol, zabawa, wcześniej grill i szalona jazda wielkim wesołym busem z hindusem za kierownicą :)

W związku z przeprowadzką urządziłem sobie ekstra miejsce pracy. Z wielkim wysiłkiem przytachałem kanapę, wyczyściłem całe biurko, z drugiej strony uporządkowałem okno i teraz mam miejsce pracy jak dyrektor :) Mam dużą kanapę, mnóstwo miejsca i wszystkich na widoku! Brakuje ekspresu do kawy ;) Trzeba podróżować do kuchni.

Jutro napiszę wam o przeprowadzce i planach przeprowadzkowych, bo dziś się już spieszę na pociąg, bo znów mnie ktoś zagadał i zamiast wam pisać to godzina minęła :p

Na koniec z wielkim smutkiem podsumowanie kariery Leslie-go Nielsen-a, który jest jednym z moich ulubionych aktorów komediowych. Leslie zmarł wczoraj.

Odkopujemy się... powoli :)

Z zaległych postów. A jest ich pewnie tysiące!
Na początek oczywiście przeprowadziłem się. Nie, nie z domu - w pracy. Siedzę sobie teraz na końcu pokoju, mam widok na zatokę i blok na przeciwko w którym według różnych plotek pokazuje się w oknie naga dziewczyna oraz nagi... staruszek! Mam również widok na wszystkich współpracowników, bo po małym przemeblowaniu siedzę przodem do wszystkich. Za mną jest już tylko stół pracowniczy dla grafików. Taki duży z podkładką, nożami do cięcia papieru, linijkami, flamastrami i setką takich pierdółek. Przez to jak się będę nudził, będzie okazja wam coś napisać. Do tej pory zależało to od ruchu za moimi plecami :)

Praca jak to praca. Szczególnie w agencji reklamowej. Zbliżają się święta, więc jest jej coraz więcej. I tak do świąt. Robię między innymi kartkę świąteczną, więc każdy z was dostanie :) (taką elektroniczną, żeby nie było!). Ale nie ma pośpiechu. Tzn. jest więcej pracy niż zwykle, ale nigdy jeszcze na tyle, żebym musiał zostawać po.

Najważniejsza jednak wiadomość dnia to chwalenie się! Otóż schudłem! Nie wiem jak to będzie wagowo, ale wiem jak to wygląda paskowo :) Cały czas was zanudzam o tym chudnięciu, ale przyjeżdżając tutaj miałem pasek zapięty na przedostatnią dziurkę. W ostatnim tygodniu oficjalnie ogłaszam, że mój pasek został powiększony o jedną dziurkę, bo po prostu ich zabrakło :) Tutaj pojawia się Polskie kombinatorstwo. W Polsce dodatkowe dziurki robił mi zawsze wujek taką specjalną rurką, którą ma w piwnicznym warsztaciku. Tutaj wszystkie moje narzędzia sprowadzają się do scyzoryka szwajcarskiego, który dostałem na pożegnanie od kolegów i koleżanek z firmy. Tak więc nowa dziurka została najpierw wydłubana scyzorykiem, a potem powiększona korkociągiem :) Proszę się nie śmiać! Dziurka wcale nie odstaje od innych, wyszła całkiem okrągło! Powiem wam coś jeszcze w tajemnicy ;) I ta dziurka powoli zaczyna brakować. Ale to już inna bajka.
Jaka jest najlepsza dieta? Żadna! Złośliwi będą mówili o głodzeniu się, inni o siódmych potach wyciskanych. Jaka jest prawda? Ja się nie odchudzam! Ani nie jem zdrowo. Jem normalnie, do czego mój organizm nie może przywyknąć! Biegam 2-3 razy w tygodniu i to nie tak do ostatniego oddechu, a lekkim truchcikiem. Mniej się stresuję, nigdzie się nie spieszę. Szok dla organizmu, naprawdę! Dlaczego? Otóż dlatego, że jako 25 letni manager w dużej firmie, dzień zaczynałem od biegu na tramwaj, czy odstaniu w korku samochodem, śniadaniu w pracy w biegu, stresu, stresu, stresu, olbrzymiego obiadu, bo nie wiadomo kiedy się z pracy wyjdzie i na koniec późnej kolacji. Jak wygląda moja "dieta"? Jem śniadanie przed wyjściem, o 13 jem obiadek przygotowany przez Julię, wracam do domu ok 18, idziemy potruchtać albo na spacer, o 19 jem kolację. I tyle! Żadnych zmian w żywieniu. Zmiana tylko i wyłącznie w kulturze jedzenia. No może poza jednym małym szczegółem. Dwoma :)
Dziedzicznie (pozdrowienia dla całej linii genealogicznej :) ) prawdopodobnie mam nadciśnienie, co już w przypadku stresu się objawia. Dlatego postanowiłem przestać solić. Nie wiem na ile to ma wpływ na gubienie wagi, ale na pewno zły nie ma. Co prawda jedzenie dużo gorzej smakuje, ale to kwestia przyzwyczajenia. Do tej pory nie odróżniałem smaków, poza tym, że coś było dosolone, albo mało słone.
Druga rzecz to woda. Wyczytałem gdzieś, że na nadciśnienie dobrze jest pić dużo wody. Ogólnie dobrze jest pić dużo wody, więc codziennie dbam o to, żeby wypijać przynajmniej 2,5 litra czystej, niegazowanej wody :)

Jeśli ktoś mnie nie zna pomyśli "on jest pewnie suchy jak patyk". Otóż nie. Przyjeżdżając tutaj ważyłem około 102kg przy 192cm wzrostu. Ile teraz ważę? Nie wiem, ale obstawiam, że nie mniej niż 95kg. Za to dużo lepiej się czuję, na pewno zupełnie inaczej wyglądam niż pół roku temu a zamierzam na tygodniowym sylwestrowym wypadzie nad ocean porobić zdjęcia, więc będziecie mogli porównać, jak tylko pokażę jakąś fotę sprzed roku bez koszulki.

O laptopie i skuterze nic nie powiem. No może poza jednym słowem: chińczycy. Ze skuterem sprawa prawdopodobnie wyląduje w sądzie (nie chcą naprawić skutera - tylko za dodatkową opłatą, nie chcą też skutera zwrócić), laptop po 2 miesiącach nam oddali z "wymienioną płytą główną". Działał 2 godziny. Potrzeba więcej komentarza?

Na koniec krótka piłka - narzekacie na swój transport publiczny? Zapraszam do Auckland - przestaniecie! Transport publiczny w Auckland jest najgorszy na świecie. Ogłaszam to wszem i wobec będąc świadkiem transportu publicznego w wielu krajach.
Pociągi się spóźniają, autobusy czasem w ogóle nie przyjeżdżają, pociągi potrafią... stać w korku pociągów!
Mało? Koncert U2, 50 tys. fanów, a transport publiczny dorzucił bodajrze 5 dodatkowych pociągów... Efekt? Ochrona blokująca wejście na dworzec, bo na peronach i w pociągach nie mieścili się ludzie...
Mało? Koncer U2, 5 pociągów się spóźniło o kilkadziesiąt minut przez co ludzie... nie zdążyli na koncert!
Takich historii jest więcej i osobiście jeżdżąc pociągami mam ich codziennie kilka.

Tyle na dzisiaj. Obiecuję pisać częściej, choć było by to na pewno ułatwione, gdybym miał laptopa w domu... Chińczycy.

29 listopada 2010

FAQ - czyli odpowiadamy na pytania

Tak sobie pomyślałem, że mam ostatnio mniej czasu na pisanie (ale o tym zaraz), a jednocześnie staram się być pomocny i odpowiadać ludziom o życiu tutaj... Czemu by pytań i odpowiedzi nie wklejać tutaj? W końcu czasem się wiele razy powtarzam. Pytania obiecuję zamieszczać anonimowo :)

I jeszcze krótki dodatek. Jutro przeprowadzam się ze stolikiem na drugą stronę biura :) Nowe stanowisko pracy, lepszy widok itd ale o tym jutro. Będę mógł wam też więcej napisać z prostego powodu. Nie będę miał 2 szefów za plecami, a całe biuro na przeciwko siebie, więc pomimo, że czasem się nudzę, to w obecnej chwili nie zawsze mam okazję napisać coś, bo co chwilę ktoś przychodzi pytać... szczególnie zza pleców ;)

Dzisiejsze 2 dawki z ostatniego tygodnia:
czesc Rafal

poniewaz moj wyjazd robi sie coraz bardziej klarowny, postanowilem zadac jeszcze dwa pytania:

- wiesz cos moze o Hamilton? jakie to jest miasto, jak wyglada rynek pracy, itp
- czy wynagrodzenie roczne ok 70k nzd rocznie pozwoli na utrzymanie sie 2 osobom, bez jakiegos zaciskania pasa? czy z tej kwoty, znajac realia NZ mozna jeszcze cos zaoszczedzic?

pozdrawiam i dzieki z gory za odpowiedz

(CIACH!)

ODP:
Cześć,

Powiem tak, jak na Hamilton to całkiem nieźle. Wynika to z tego, że Hamilton jest małą miejscowością a przez to dużo tańszą od takiego Auckland. Przy okazji jest do Auckland stosunkowo blisko, bo niewiele ponad 100km. Problem jednak z tym, że jakkolwiek dla informatyka jest łatwo o pracę wszędzie, tak zwykle dla drugiej połówki w mniejszych miejscowościach możliwości maleją.

70k brutto (bo oczywiście zawsze takie stawki dostaje się u pracodawców), to około 1000$ tygodniowo + kilka dolarów. Powiem tak, jeśli Twoja partnerka zostanie w domu, powinniście sobie całkiem nieźle poradzić. To efekt gotowania i jedzenia po domowemu. W przeciwnym wypadku jedzenie na mieście jest stosunkowo drogie. Sama kanapka w subway-u to 10$, obiad to ok 20$ (w zależności co jemy oczywiście, może być i 10$ i może być 40$ :) ).
Moja dziewczyna jeszcze czeka na partnerskie pozwolenie o pracę (czeka się na to wieki, wg immigration około 60 dni), więc na razie żywimy się tym co ona przygotuje w domu. Koszt wyżywienia więc to około 200$ tygodniowo dla dwójki. Do tego w Hamilton koszt wynajęcia kawalerki to około 200$ + oczywiście opłaty. Do tego standardowe wydatki, wiadomo transport, jakieś dodatkowe jedzenie, czy wypad gdzieś i zostaje parę stówek :)

Sam sobie możesz policzyć wchodząc na różne strony internetowe :) Dodam tylko, że poziom oszczędzania zawsze zależy od poziomu życia. Musisz zdać sobie sprawę z jednej podstawowej rzeczy. Startujesz tutaj od zera, więc na dzień dobry przytłoczą Cię tak podstawowe wydatki, że nie zdajesz sobie nawet sprawy. Zakup łóżka, materaca, pościeli (chyba, że wynajmiesz w pełni umeblowane mieszkanie), samochodu, telewizora, komputera.... bla, bla, bla zbiera się tak, że te ostatnie kilka stówek spokojnie przez rok/dwa zeżrą Ci raty :) Chyba, że jesteście tu tylko na "chwilę", wtedy można wprowadzić się do w pełni umeblowanego domu, kupić samochód już od 1000$ i podróżować, zwiedzać, czy po prostu oszczędzać. Jednak jeśli pytasz wprost, czy Nowa Zelandia to dobry kraj na dorobienie się? Odpowiem bez namysłu: nie! Zarobki są nawet dwukrotnie niższe niż w rozwiniętych krajach (nawet w sąsiedniej Australii, przez co NZ ma wielki problem z emigracją wykwalifikowanej kadry do Australii), a ceny są takie same (przy czym ceny nieruchomości i wynajmu należą do najwyższych na świecie).

Wszystko da się obliczyć i trzeba sobie postawić pytanie po co tu przyjeżdżam :) Strony sklepów spożywczych, czy samochodów spokojnie można znaleźć w sieci, głównie trademe lub jeśli chodzi o sklep czy wyposażenie szukaj countdown NZ i warehouse NZ.

pozdrawiam i powodzenia,
R.

Cześć mam na imię (CIACH!), piszę do Ciebie z ojczyzny a moje zapytanie jest takie:
czy osoba w wieku 37 lat żonata z dwóją dzieci, ma szansę na nowy start w NZ?
Pytanie banalne ale musiałem je zadać, jednak jest też inne, czy poznałeś w NZ osoby z Stowarzyszenia Polaków? Jeśli tak to może wiesz czy wśród nich znajdują się którzy są w stanie pomóc komuś z Polski w procesie emigracji?
Jeśli dopowiesz na maila, będę wdzięczy.

Pozdrawiam
(CIACH!)

Witaj,

Odpowiedź być może będzie banalna, ale mając takie dane tylko taką jesteś w stanie uzyskać.
Jakie są szanse? Szanse są takie, na ile jesteś (jesteście) dla Nowej Zelandii warci. Zależy co robisz, co robi Twoja żona, jak długo jesteście w danym zawodzie, na ile on jest potrzebny tutaj w Nowej Zelandii, jak dobrze mówicie po angielsku... pytań jest setki, które dokładnie Ci zada immigration.

Jeśli chcesz przyjeżdżać w ciemno licząc na pomoc Polaków odpowiedź zabrzmi brutalnie, ale nie masz szans. Tutaj nikt Ci nie pomoże, ponieważ prawnie nie ma takiej możliwości. Nikt nie może Ci zasponsorować wizy czy nawet pomóc Ci w jej załatwieniu, bo na to nie pozwalają przepisy (aby pomóc w załatwianiu wizy, trzeba mieć certyfikat wydawany przez immigration).

Jeśli chodzi o związek polaków? Wiele o nim słyszałem, wiele również o parafii i tutejszym księdzu. Powiem tylko, że wiele nieprzyjemnych i złych rzeczy (również od Polaków tutaj), jednak nie zamierzam ich powtarzać, ponieważ sam nigdy nie miałem z nimi styczności. Wystarczy jednak wygooglać i dowiedzieć się więcej.

pozdrawiam,
R.

Tyle na dziś. Ciocia Rafał wraca do pracy ;)

22 listopada 2010

Krypro - reklama :)

No więc oficjalnie wystawiam się na krytykę. Pracuję firmy BallantyneTaylor Ltd. a to jest strona, którą wspólnymi siłami ostatnio uruchomiliśmy BallantyneTylor.
Pozwalam wyżyć się zawodowo, szczególnie projektantom i grafikom ;) Każdą sugestię przekażę mojemu design studio :)

A już niedługo kolejne posty... Uzbierało mi się znów w cholerę co mam napisać, ale jakoś okazji ku temu nie było, za co wszystkich stałych czytelników przepraszam :)

18 listopada 2010

Spostrzeżenia

Szukamy pokoju. W centrum. Mamy dosyć duże wymagania, więc pewnie jeszcze nam zejdzie zanim znajdziemy coś odpowiedniego. Duże wymagania to ni mniej ni więcej odległość od centrum pozwalająca na codzienny spacer.
I tak zauważyłem kilka rzeczy podczas szukania takiego pokoju. Kiedyś czytałem na Onecie taki artykuł, że teraz nie szuka się współlokatora, tylko teraz urządza się castingi na współlokatora. I coś w tym jest. Jakie ogłoszenie nie oglądam, ma setki wymagań od przyszłego współmieszkańca. A jak już palisz, masz zwierzaka i jesteście parą, to nie ma szans na znalezienie czegokolwiek :) Co chwilę jest no pets, no smokers albo no couples.
Z tymi parami znowu, to kolejne spostrzeżenie. Otóż właściciele (bądź wynajmujący) mieszkania często zamieniają ogłoszenia o współlokatora w ogłoszenia... matrymonialne! Wchodzisz na takie ogłoszenie i czytasz "25 letnia dziewczyna szuka współlokatora, ma być zabawny, wyluzowany, chcieć się socjalizować i ma utrzymywać porządek" i do tego taki mały dopisik "tylko mężczyźni w wieku 25-30 lat". Mieszkanie oczywiście 2 pokojowe, tak żeby nikt nie przeszkadzał ;)

Ważne jednak jest to, że ogłoszeń są setki. Tutaj tak naprawdę dzielenie mieszkania to codzienność. U nas w Polsce zarezerwowane jest to raczej dla studentów, lub młodych ludzi. Tymczasem tutaj można znaleźć ogłoszenie 50 latków.
Mieszkanie z kimś ma plusy i minusy. Osobiście pierwszy raz spróbowałem w Auckland, więc nie miałem takich doświadczeń. Wielkim minusem jest znikanie Twojego jedzenia z lodówki. Wielkim plusem oczywiście dzielenie kosztów i towarzystwo. Czy jednak wolałbym mieszkać z kimś na dłużej? Sam nie wiem. Na razie zmierzamy do tego, aby mieć dużą grupę znajomych, mówić bardzo dobrze po angielsku i ustawić się z kosztami. Wtedy prawdopodobnie przejdziemy na swoje, co i tak zajmie prawdopodobnie około roku. Do tego czasu pewnie się przeprowadzimy jeszcze ze 2 razy, co pozwoli również zakręcić się wokół większej ilości ludzi.

Tyle na dzisiaj. Krótko z pracy. Pracy robi się coraz więcej. Wiadomo, zbliżają się święta, a my jesteśmy agencją reklamową :)

Jutro postaram się więcej.

P.S. Nie czepiajcie się moich błędów, ponieważ w pracy nie zawsze mam dostęp do słownika w przeglądarce (zależy z jakiego systemu piszę ;) ), a problemy z ortografią miałem zawsze... Ba! Kto ich nie ma? :)

15 listopada 2010

Weekend na plaży

Wiecie co jest cudownego w mieszkaniu w Auckland? A to, że w piękną pogodę można wybrać się na spacer i wylądować na przepięknej plazy! I tak oto spędziliśmy calutki weekend.

Sobota zaczęła się dosyć wcześniej, bo wyruszyliśmy już około 11. Zabraliśmy średniej wielkości plecak turystyczny, który pomieścił 2 ręczniki, butelkę wody i kilka niezbędnych akcesoriów, wśród których oczywiście był krem do opalania. Kierunek wybraliśmy na Bucklands Beach i rozmawiając o różnych tematach tam zmierzaliśmy. Jak ładnie i blisko wszystko wygląda na Google maps, przekonaliśmy się, kiedy dotarliśmy do plaży po (sic!) ponad 3 godzinach spaceru. Nie zrażeni niczym rozłożyliśmy się na plaży i „leżakowaliśmy”. Nawet pokusiłem się o pierwsze nowozelandzkie zanurzenie. Woda była obrzydliwie zimna, ale uparcie chciałem odhaczyć pływanie w oceanie i zanurzyłem się cały! Julia nie odważyła się i na pierwsze Nowozelandzkie zanurzenie będzie musiała poczekać przynajmniej tydzień. W wodzie wytrzymałem może 5 minut i przemarznięty wyleciałem na powierzchnię, żeby zagrzać się w słonku. Pogoda dopisała, w sobotę było około 20 stopni w cieniu i prawie cały dzień bezchmurnie (z wyjątkiem kilku godzin popołudniu), w niedzielę około 22 stopni, ale za to dużo baranków przysłaniających słońce (temperatura z internetowych danych pogodowych, termometru nie mamy :p ). Po około godzinie, półtorej opalania zdecydowaliśmy przejść jeszcze raz tą samą trasę, tak żeby utrzymywać formę. Problem w tym, że trochę się pogubiliśmy, byliśmy zmęczeni już poprzednim spacerem oraz słońcem i tym sposobem dotarliśmy do domu po 6 skrajnie wyczerpani. Ale oczywiście zadowoleni :) I opaleni!

Niedziela zapowiadała się podobnie, z tym, że zorganizowaliśmy większą grupę znajomych, która miała uderzyć na plażę już sporo odległą od Auckland (wyszło coś ok. 30km na północ) o znajomo brzmiącej nazwie Long Bay. Umówieni byliśmy na 2 popołudniu na miejscu. Po nas miał przyjechać Bartek samochodem. Bartek oczywiście umowy dotrzymał, zjawił się nawet przed czasem. Pozostały team jednak, na który składało się bodajże 6 osób, z różnych powodów (typu paluszek i główka) się wykruszył. I tak wylądowaliśmy na plaży we 3, ale za to wspomagani kartonem (czyt. 12 butelek) Corony. Ze względu na zachmurzenie i moim skromnym zdaniem zimniejszą niż na Bucklands Beach wodę, pływanie zostało odwołane i tylko zajadając chipsy i krakersy, popijając piwem spędziliśmy kilka godzin na plaży. Czas mijał bardzo szybko i bardzo miło na pogaduszkach, ale słońce, pomimo, że grające w chowanego z chmurami, bardzo nas zmęczyło. Tym sposobem, kiedy wylądowaliśmy w domu około 5.30, ja zasnąłem od razu i obudziłem się o 7. Julia o 7 stwierdziła, że jest wykończona i że sama idzie spać. I tak wymieniliśmy się, bo ja do północy znów zasnąć nie mogłem.

W międzyczasie szukałem nowych ofert pokoi w centrum Auckland. Niby ofert jest dużo, ale zawsze coś. A to 3 tygodniowy bond chcą (3 tygodniowy zastaw w wysokości 3 krotnego czynszu, który zwraca się w trakcie przeprowadzki), który nam zupełnie nie pasuje, bo potem będzie oznaczało, że 3 tygodnie wcześniej będziemy musieli wiedzieć, że się wyprowadzamy. W dodatku zamrażamy ładną sumkę pieniędzy. A to nie chcą par w pokoju (nie mam pojęcia skąd to się bierze). A to warunki nie te, a to kasa za duża… Zawsze coś. Znaleźliśmy jedno bardzo fajne ogłoszenie, w centrum, z drugą parą, ale czekamy na odpowiedź na naszego maila. Na razie cisza i mamy tylko nadzieję, że to cisza spowodowana wyjazdem w weekend bardziej niż niechęcią do nas. No i szukamy dalej. Mamy zamiar w przyszły weekend zrobić maraton po pokojach, obejrzeć kilka i na jakiś się zdecydować tak, żeby maksymalnie za 2 tygodnie się wyprowadzić. Tak więc trzymajcie kciuki i czekajcie na najnowsze wieści z frontu :)

11 listopada 2010

Weekend i zbliżająca się przeprowadzka

Weekend minął bardzo przyjemnie. Sobota na leżeniu w łóżku i wstępnej pracy nad nową stroną (poza pracą), co zdażyło mi się ostatnio chyba 100 lat temu, oraz na leniuchowaniu.
Niedziela zaś minęła na spacerze. Spacerze nie byle jakim, bo prawie 6 godzinnym. Google podpowiada, że powinniśmy iść niecałe 4, ale nie liczył postojów i przerw na podziwianie pięknej trasy. Problem w tym, że wybierając się w drogę, było pochmurno. Nawet rzekłbym, że zapowiadał się deszcz. Pogodzie tutaj jednak nigdy nie można ufać i ku naszej uciesze, po około 2 godzinach spaceru wyszło słońce. Radość nasza jednak została szybko skarcona w domu. Jakkolwiek zabezpieczyliśmy ramiona długimi rękawami (nie posmarowaliśmy się, bo przecież pogoda była niepewna), tak twarze mieliśmy cały czas odsłonięte. I tak głównym żartem w poniedziałek w pracy było, czy Rafał to teraz Rudolf (od czerwonego nosa), czy może pomalował sobie twarz we flagę austriacką (biały pasek od okularów). Na szczęście nikt nam nie zrobił zdjęcia, a opalenizna po kilku dniach zchodzi! Nauczka na przyszłość - w Nowej Zelandii należy smarować się filtrem nawet w pochmurną pogodę!

Natomiast zbliża się teraz długo oczekiwana przeprowadzka. Przeprowadzka, która jednak inaczej wyszła, niż miała wyjść. Zaczęło się wszystko w piątek, kiedy Nick i Evan zaprosili nas na świetnego grilla. Grill przepyszny, były kawałki baraniny, kurczak, kiełbaski i przeróżne mięsko wspomagane piwkiem i sałatkami :) Spędziliśmy przemiły wieczór, który jednak spędziliśmy z chłopakami i Kitty tylko, ponieważ po kłutni Linda nie miała ochoty przyjechać. Nadmienię tylko, że ostatnie 2 tygodnie kłucą się co chwilę.
No i powstał problem, bo Linda ma nam za złe, że pojechaliśmy bez niej (wszystkim), pomimo, że to ona zdecydowała się nie jechać. Jakkolwiek z Kitty niech się kłuci i ma jakieś wątpliwości (masakra jak para homoseksualna potrafi się kłucić. Kłutnie tej samej płci są 2 razy gorsze!), tak odkąd zaczęła nas wplątywać w tą ogólną chorą atmosferę, zdecydowaliśmy się wyprowadzić. Ale to tylko jeden z powodów, bo wiadomo, że przeprowadzić mieliśmy się już dawno, ponieważ nadchodzą urodziny dziecka najstarszej córki Lindy, co oznacza, że będzie kolejny lokator i do tego wrzeszczący. Mieliśmy nadzieję, że do tego czasu (zgodnie z obietnicami) przeprowadzamy się do dużego domu, gdzie dzieci będą na parterze, my na piętrze, ale ich poprostu nie stać na przeprowadzkę. Ze względu na ich kłopoty finansowe (a konkretnie brak wpływów) ostatnio podnieśli nam czynsz i (sic!) zakazali kąpania się bo "ciepła woda zużywa za dużo prądu". I tak cały ciąg wraz z chorą sytuacją, kiedy podczas kłutni jedna dziewczyna starała się przed drugą zasłaniać nami, spowodowało, że bardzo intensywnie poszukujemy nowego lokum :)
W ten weekend chcemy obejrzeć przynajmniej dwa miejsca, ale zdecydowaliśmy się przeprowadzić do samego centrum, co zaoszczędzi przynajmniej na tą chwilę ok. 40$ za moje dojazdy (mój skuter dalej naprawiają, nie wspomnę o laptopie, który naprawiają ponad miesiąc. Pozdrowienia dla wschodnich serwisów). Tymsamym możemy te 40$ spokojnie wliczyć w opłaty czynszu i przeprowadzić się do droższego pomieszczenia. Póki co nie chcemy mieszkać sami z prostego powodu - narazie jesteśmy sami i każda żywa dusza do towarzystwa jest mile widziana, w zwykły tygodniowy wieczór :)

I to by było na tyle. Praca wróciła do normy, właśnie piszę wam z pracy, dorobiliśmy się nowej strony, którą jak google trochę po niej poszpera pewnie i tutaj zareklamuję, ale narazie nie chcę, żeby w analytics Polska była na pierwszym miejscu pod względem odwiedzin :))
I tyle. Więcej czasu, będzie okazja dokończyć wyjazdowe opowiadanie :))

7 listopada 2010

Rasizm czy trzeźwe spojrzenie?

Przerwy na pisanie stają się coraz dłuższe. W tym tygodniu wyjątkowo było dużo pracy w pracy i nie miałem czasu wam nic napisać. Ale wdrożyłem naszą nową firmową stronę, nad którą pracowaliśmy 2 miesiące (sic!) i powinno być znów lżej. Żebyście mieli wyobrażenie, strona nie jest tak wypasiona. Po prostu połączenie tempa pracy z tysiącami nowych pomysłów i zmian + jednej zmianie całkowitego wizerunku w połowie pracy, daje czas 2 miesięcy na produkcję strony, która nie powinna zająć dłużej niż 2-3 tygodnie. Jak w przyszłym tygodniu pójdą poprawki, których mam dużą listę, to może się pochwalę :) Tymczasem na dzień wdrożenia (czwartek) serwer przez naszą partnerską firmę, obsługującą nas administracyjnie, był ledwo co ustawiony, a wczoraj (sobota) odkryłem, że można sobie chodzić przez sieć po katalogach serwisu i patrzyć na listę plików! Same pliki bibliotek na szczęście są zabezpieczone frameworkiem przed podglądaniem.

Żebym mógł do was łatwiej pisać, mógłbym mieć laptopa w domu. Problem w tym, że mija już ile? Miesiąc? Ponad miesiąc, odkąd laptop jest w serwisie u chińczyków? I dalej zero efektu. Dzwonili natomiast i powiedzieli, że naprawią w koszcie pierwotnej naprawy, czyli wymienią płytę główną w cenie wymiany karty graficznej. No ja myślę! Spierniczyliście, to powinniście nawet za darmo naprawić. Ale doszliśmy do ugody tą pierwotną ceną, która jest ponad 2 razy niższa od wymiany całej płyty, więc dzielimy się kosztami na pół.
Natomiast nauczka na przyszłość. Jesteście w Nowej Zelandii. Jak zresztą w większości krajów, najprostszymi pracami trudnią się emigranci. Tym samym w 90% serwisów pracują chińczycy i hindusi. I jeśli taki zauważycie to nogi zapas i uciekajcie na odległość wybuchu granatu, który wcześniej w takim serwisie zostawicie.
Zacznijmy od początku. Chińczycy i Hindusi strasznie narzekają na to, że ich kwalifikacje w Nowej Zelandii są nieważne. W ogóle. Jeśli taki Hindus jest magistrem mechaniki, to tutaj najwyżej może pracować w serwisie samochodowym. Jeśli jest magistrem logistyki, to może pracować jako taksówkarz. Bo jego papier jest po prostu nie uznawany. O Nowej Zelandii zresztą mówi się, że ma najlepiej wykształconych taksówkarzy na świecie.
Sprawa ta krąży po telewizji, po wiadomościach i różnych programach. Ze względu na to, że tych grup imigracyjnych jest strasznie dużo, po prostu protestują, nachodzą premiera w domu itd. Ja natomiast będę dzisiaj podły i z rządem się zgodzę. Wykształcenie Chińskie i Hinduskie w żadnym wypadku nie powinno być uznawane! Bo przecież widzimy jakiej jakości produkty i usługi robią w danych krajach, i taką jakość przynoszą do krajów rozwiniętych. Tym bardziej, że oni się zupełnie nie integrują. O tym, że trzymają się w swoich grupach i jeżdżą fatalnie, to już wam mówiłem. Ale żeby spotkać w immigration faceta - chińczyka, który chce wizę rodzinną, ale przytachał ze sobą tłumacza, bo nie potrafi słowa po angielsku?! Albo jeżdżąc pociągiem, patrzy się przez ramię chińczykom a Ci czytają chińskie gazety i chińskie książki! Hindusi słuchają hinduskiej muzyki a na małych odtwarzaczach DVD w pociągach oglądają filmy z Bollywood?! No to po kiego grzyba jeden z drugim tu przyjechałeś, jeśli cały dom przywozisz ze sobą? Przyjechałeś poznawać nową kulturę i zaprzyjaźniać się z nią, czy przyjechałeś kolonizować kraj kurna chata?! Bo tak to wygląda. Coraz więcej jednych i drugich przyjeżdża i robią się całe dzielnice ich. A tak naprawdę nikt ich tu nie chce.
Nie będę może aż tak uogólniał, bo może 1 czy 2 chińczyków na tysiąc jest wyjątkiem od reguły, ale zasada jest zawsze ta sama i powtarzalna. Chińczycy i Hindusi mają swoje osobne sklepy w których tylko oni kupują, mają swoich fryzjerów itd. A najlepszy numer jaki spotkałem, to zaczepić chińczyka pytając o drogę, który wysiada z luksusowego mercedesa pod domem, jest ubrany w garnitur, ewidentnie wraca z pracy i pytam jak gdzieś trafić a on na to "no, no, no speak english!". No do jasnej cholery jak już tu jesteś, to byś się przynajmniej to jedno zdanie nauczył poprawnie wymawiać!

Skąd moje frustracje? Otóż nadchodzi kolejna historia! Serwis komputerowy made in china już znacie. Poznajcie wszem i wobec serwis skuterów made in china mać! Skuter oczywiście chińskiej produkcji, no ba! Popularny również u nas Arrow 50. Jadę sobie do pracy, wjechałem w studzienkę kanalizacyjną, która była trochę zapadnięta. Bum pierwszym kołem, bum drugim kołem i trach! Odpadło mi tylne światło!!! No to zjechałem na bok, stanąłem i myślę, że podniosę i posklejam, bo wygląda, że jest w jednym kawałku. Tymczasem nadjeżdża autobus (jechałem po pasie dla autobusów) i jakby specjalnie oboma kołami na moje światło, z którego zostały oczywiście drzazgi. No to super, dobra. Przychodzę do pracy, otwieram google i szukam serwisów. Obdzwoniłem chyba z 4 i w żadnym nie mają części do tego skutera. W końcu wybucham: jak do cholery nie macie części, jak tych skuterów jest ponad połowa jeżdżących?!. W odpowiedzi usłyszałem, że części do nich można sprowadzić tylko z chin... Cholerne chińczyki. Nic to, dzwonię do 5 serwisu, Scootling (kolejna antyreklama), który z miłą chęcią sprowadzi mi tylne światło z Chin. Po ponad tygodniu oczekiwania, dostaję telefon - światło jest, przyjeżdżać, zamontujemy. Ok. Jadę bez światła w przerwie na lunch, modląc się, żeby mnie policja nie zatrzymała. Dojechałem, wjeżdżam do garażu i co? NIESPODZIANKA! Wszyscy pracownicy są skośnoocy!!! Ciekawe, że w mailu wszyscy podpisują się John, Robert, Danny albo jakoś angielsko brzmiąco, żeby się nie kapnąć... Dla złośliwych ja się podpisuję Ralf, co wymawiając brzmi angielsko, ale pisownia jest niemiecko-pochodna. Poprawnie, żeby udawać angielsko pochodzącego człowieka powinienem podpisywać się Ralph.
Wracając. Dojeżdżam, cholerny chinol przynosi paczuszkę i nożyk, otwiera przy mnie paczkę i co? NIESPODZIANKA! Światło zostało uszkodzone w trakcie transportu! No do #^%@#% nędzy mały bezmózgowy chińczyku, czemu nie otwarłeś tego przy kurierze, zanim do mnie zadzwoniłeś?!?!?! Pytam się go co teraz? On na to "zamówimy drugie". SUPER! To co ja mam zrobić? Nie będę przecież po mieście jeździł w jedną i drugą bez świateł. On na to, że mogę zostawić skuter. SUPER! Tylko jestem w dupie, jak ja dojadę do pracy spowrotem, kiedy mam tylko godzinę przerwy na lunch! On nie wie i przeprasza. OK! Wybaczamy małemu żółtemu bezmózgiemu człowieczkowi. Dzwonię po kolegę z pracy, żeby po mnie przyjechał. W międzyczasie proszę żółtków, żeby wymienili olej i sprawdzili skuter, bo są certyfikowanymi serwisantami, a ja odkąd go kupiłem, nie wiem w jakim jest stanie.
Nastaje piątek. Dostaję telefon, że skuter jest do odebrania. W sobotę wstaję o 8 rano, żeby dwoma pociągami dojechać tam. Dojeżdżam i dowiaduje się, że cała zabawa kosztuje mnie 240 dolarów. Dobra, super. Mam światło, mam wymieniony olej, na fakturze listę rzeczy które sprawdzili. Skuter w świetnym stanie. Bajka! Trochę zdegustowany ceną siadam i odjeżdżam. Jadę sobie wzdłuż oceanu, żeby się troszkę uspokoić. Piękne widoki, ludzie zaczynają się rozkładać na plaży, bo zbliża się południe a pogoda piękna. Kolor oceanu również przepiękny. I jadę sobie tak piękną drogą, aż muszę skręcić w stronę swojego domu. Skręcam, jadę dalej, przyjemny powiew wiatru na twarzy w piekącym słońcu. W oddali pali się światło. Pomarańczowe... czerwone. Zwalniam, skuter zwalnia obroty... staję skuter zwalnia obroty... i gaśnie. Chwila konsternacji, ale dobra. Może się zmęczył. Zapalam... Nic. Zjeżdżam na chodnik, powoli robię się już czerwony. Próbuję odpalić z kopa. Nic. Próbuję tak przez 15 minut na zmianę aż wyczerpałem akumulator i samego siebie. W życiu, przysięgam, w życiu nie słyszeliście takiej serii brzydkich, obraźliwych i rasistowskich słów jakie wypowiedziałem w tamtym momencie o chińczykach!!! No k* mać! Nie dość, że wszystko psujecie, to odbieram skuter od was "w świetnym stanie", przejeżdżam 5 kilometrów i skuter jakby nie żył! Jakby umarł zupełnie. Zero reakcji, nawet się nie dławi. I to powiedziałem im przez telefon, ale oni powiedzieli, że im przykro, ale w soboty nie ma samochodu, który podwozi zepsute skutery i mogą go odebrać dopiero w poniedziałek. EKSTRA. Tylko ja znów jestem w dupie! I jak niby mam wrócić do domu??? I gdzie mam zostawić skuter?! Na środku chodnika nie wiadomo gdzie?! Pan przeprasza i mówi, że to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Zbieg okoliczności? To ja grzebałem w skuterze przez ostatnich kilka dni, czy wy? Bo jak nim przyjechałem do was to było z nim wszystko w porządku!!! Jak wyjeżdżałem, to według was również było wszystko w porządku! AAAAaaaaa.... szkoda gadać!
Następnym razem, przysięgam! zaraz po tym, jak wybiorę numer gdziekolwiek! nawet do banku, zapytam rozmówcy "jakiej narodowości jesteś". Jeśli usłyszę chińskiej, odkładam słuchawkę!

I tak cała sobota minęła pod znakiem frustracji przeciwko chińczykom. Swoją drogą, w ubiegłym tygodniu czytałem raport ONZ o krajach, w których najlepiej się żyje i takich, które najczęściej uciekają. I tutaj żadnej niespodzianki - Nowa Zelandia była na trzecim miejscu pod względem najlepszej jakości życia (wyprzedzała ją Australia i Norwegia, Polska była w okolicach 40 miejsca). Chiny były jakoś w pierwszej setce, czyli dolnej połowie listy. Tymczasem kraje, z których się najczęściej ucieka - Chiny zajmowały drugie miejsce. Polski nie było w pierwszej 10, a tylko taka była opublikowana w raporcie. Niespodzianką dla mnie natomiast było pierwsze miejsce na liście najczęściej uciekających krajów - Oman. No bo gdzie do cholery jest Oman i dlaczego uciekają? I tak mała reklama Omanu spowodowała, że zapewne nie tylko ja ale i tysiące innych osób odwiedziło stronę Omanu na wikipedii :)

I na koniec chwila refleksji. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, ale domyślam się, że jeszcze 10 lat temu tak samo w Anglii i USA psioczyli na polaków. No bo 80% emigracji od nas do Anglii to ludzie, którzy podejmowali się najprostszych prac, lub nawet tacy, którzy uciekali przed prawem. Wiem, że sami nie jesteśmy święci, sami robimy grupki w Anglii, czy całe kolonie jak Chicago w USA. Problem w tym, że ja się pod tym nie podpisuję i gdziekolwiek w przyszłości nie pojadę (a nikt przecież nie powiedział, że do końca życia będę w Nowej Zelandii. Co myślicie o Wietnamie? :) ) chcę się integrować z miejscowymi ludźmi, chcę się uczyć ich języka i kultury. I jeśli w przyszłości spotkam polski serwis, który mi coś spieprzy, w kraju, w którym mamy całe polskie kolonie, nie integrujemy się z miejscowymi i jesteśmy źle postrzegani, wierzcie mi, będę również narzekał i krytykował polaków.

p.s. ciągle pamiętam o zaległym opisie wycieczki :)

1 listopada 2010

unbelievable 2!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Czy istnieje bezpieczniejsze miejsce niż bank?
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy idę do mojego banku (antyreklama ASB), odbieram moją nową kartę VISA, koleś podaje ją mi do ręki, następnie każe wpisać kod PIN do niej, następnie każe się przy nim na niej podpisać. Potem dziękuje i mnie puszcza... BEZ OKAZANIA DOWODU TOŻSAMOŚCI!!! MOGŁEM ZABRAĆ DOWOLNĄ KARTĘ I KAŻDY MÓGŁ ZABRAĆ MOJĄ!!! CO ZA MASAKRA.
Podążając za white chicks "l want to speak to your supervisor. Better yet, l'm going to write a letter."

Halloween

Opowiadanie o wycieczce jeszcze czeka. Będzie długie i profesjonalne, więc musicie być jeszcze cierpliwi. Tymczasem opowiem wam o święcie zmarłych w Nowej Zelandii.
Halloween w zasadzie nie jest świętem NZ a Amerykańskim i wiele wagi tutaj do niego się nie przykłada. Ot, kilka programów w telewizji i imprezy w mieście. Natomiast (niestety) nie widzi się, lub bardzo rzadko widzi się dzieciaki latające z koszykiem i krzyczące "słodycze albo psikus".

Halloween obchodzone jest w weekend najbliższy 1 Listopada, z prostego i zrozumiałego powodu :) Sobota więc przebiegła nam dosyć leniwie, nie licząc lekkiego joggingu popołudniu. Wieczorem natomiast wybraliśmy się na miasto ze znajomymi. Mieliśmy spotkać się w mieście, ale w rezultacie wylądowaliśmy u koleżanki Natalii w domu. Tam, zupełnie nie przygotowania na prawdziwe Halloween zostaliśmy uzbrojeni odpowiednio w czapkę i nos klauna oraz perukę z różowymi włosami. Kto co miał ubrane, musicie sobie dopisać :p
O 11 wieczór wyszliśmy z domu na pociąg. Standardowo na niego spóźniliśmy się. Dochodząc do stacji widzieliśmy nadjeżdżającą "ciufcię", więc najszybsi zaczęli sprint (pociągi o tej porze jeżdżą raz na godzinę). Pierwsze osoby wpadły zaraz po przyjeździe pociągu, jednak sekundę potem konduktor zamknął wszystkie drzwi. Myśleliśmy, że odjedziemy bez reszty, ale konduktor był na tyle uprzejmy, że jedne drzwi zostawił otwarte dla spóźnialskich i tych na szpilkach ;)
Pociąg oczywiście pełny był przebierańców, więc i my bez obciachu zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową. Przy okazji kilka zdjęć cyknął nam sąsiadujący na siedzeniu meksykanin.

Dojechaliśmy na miejsce i jeszcze zanim wpadliśmy do klubu dziewczyny wystraszył koleś głośno sapiący w masce przeciw gazowej i czający się za każdą dziewczyną, właśnie po to, żeby ją wystraszyć :) Było zabawnie. W klubie jak to w klubie. Kupa ludzi, alkohol i parkiet. Było super, natomiast kilka spostrzeżeń:
W klubie jak to w klubie są bramkarze. W przeciwieństwie do naszych (albo podobnie do naszych - patrz krakowska Afera) sprawdzają dowód każdemu, nie ważne na jaki wiek wyglądasz. W przypadku gdy nie masz NZ prawa jazdy, musisz mieć paszport.
Kolejne spostrzeżenie - dryblasy takie jak ja mają ciężko, ponieważ te kluby są w takich jakby podpiwniczeniach. Ale nie są to nasze wielkie piwnice, co oznacza, że skacząc wysoko prawdopodobnie przysolił bym w sufit.
No i na koniec. W NZ rządzi clubbing. Ludzie wchodzą i wychodzą z klubów z prędkością światła i szacunkowo co godzinę zmieniają się wszyscy ludzie w klubie, co zresztą ma swoje zalety, bo niosą ze sobą świeże powietrze :D
Około 2 w nocy zmieniliśmy klub na inny, w porcie. Tam posiedzieliśmy jeszcze około godziny i wybraliśmy się do domu. Najtwardsi jednak zostali podobno do 5!

Wycieczka do domu to kolejne wyzwanie. Otóż w Auckland nie ma komunikacji nocnej! To dlatego limit alkoholu we krwi jest tutaj 4 promile! W przeliczeniu na faceta jak ja, czyli ponad 190cm + ponad 90kg wystarczy na wypicie prawie 10 małych piwek! Sprawdzone w programie TV (ale chyba już o tym pisałem). I tak pomiędzy około 0.30 a 7 rano nie jeździ zupełnie nic. Interes za to robią taksówkarze, którzy w 99% są imigrantami. O tym jest osobna historia, bo ponoć Auckland to miasto, gdzie są najlepiej wykształceni na świecie taksówkarze ;)
Podróż do domu (bez licznika) kosztuje nas 35$ co w przeliczeniu na kilometry daje ok 14km (według google maps). W domu lądujemy około 3.

Na koniec subiektywne podsumowanie. Nasze święto zmarłych to dzień smutny, wręcz przygnębiający. A przecież z jakiejkolwiek religii byś się nie wywodził śmierć ma prowadzić do lepszego świata, prawda? To czemu by się z okazji święta zmarłych nie cieszyć i nie bawić?! Mnie się takie podejście podoba i nie mówię tu, żeby zapominać o zmarłych czy o cmentarzach. Tylko dlaczego właśnie w ten dzień mamy chodzić, a nie w każdy inny?! A Polska płacząca, zakorkowana na cmentarzach - to nie dla mnie.

I jeszcze o tempie pracy. Jeśli ktoś jeszcze waha się, czy w Nowej Zelandii naprawdę tempo pracy jest niższe, mogę rozwiać wszelkie wątpliwości. Ten wpis piszę sobie z pracy. Zajmuje mi ponad pół godziny, a pewnie mógłbym dłuższy, gdyby nie to, że co chwilę ktoś przychodzi mnie dopytać o coś i ziora mi w komputer :) Ogólnie pracuję dziennie sumarycznie około 5 godzin na 8 przeznaczonych. Pozostałe się nudzę, ponieważ robię wszystko szybciej, niż nadąża środowisko. I to nie są przechwałki jaki to jestem dobry. Domyślam się, że wiele szpeców od IT zrobiło by to co ja w 5 godzin w 3 godziny. Sęk w tym, że tutaj nikomu się nie spieszy. Nie wierzycie? Countdown, duży supermarket pod moim domem. Trwa remanent, czyli znane nam przekładanie z półek na półki, żeby klientów powkur... zdezorientować. Ile taki remanent trwa w Twoim supermarkecie? W Krakowskim Tesco zwykle jedną noc. Tutaj trwa już... drugi miesiąc!!! I ciągle nie jest skończony!
Dla mnie problem jest tylko jeden. Jak się odzwyczaić od tego polskiego speedu i w pracy nie nudzić?!

27 października 2010

Wróciliśmy

Zmęczeni 1100 kilometrami przejechanymi, palącym słońcem i mnóstwem przygód, ale zadowoleni :) Jak najszybciej postaramy się wgrać zdjęcia i opisać wyjazd. Sam opis jednak będzie musiał prawdopodobnie zaczekać do weekendu, jako że szykuje się bardzo długi wpis.
Dodam tylko, że podróżowanie campervanem ma swoje plusy ale jeden ogromny minus. 3L silnik V8 nie rozpieszcza. Na tych 1100 kilometrach spaliliśmy ponad 160 litrów benzyny! Gdzie mój golf diesel i spalanie 4,5L na trasie? Buuu!

A oto nasza przybliżona trasa zwiedzania.

22 października 2010

Wakaaaaacje

PIOSENKA DNIA, czyli jedna z głównych piosenek w samochodzie wycieczki dookoła Europy :)
Znikamy na około tydzień. Po tygodniu będziecie mieli sporo do przeczytania a my na pewno sporo do opowiedzenia :)

21 października 2010

Awantura po nowozelandzku

Jak wielu z was wie, uwielbiam się awanturować, jeśli ktoś chce mnie zrobić w konia, albo próbuje mnie naciągnąć. Mam to oczywiście po mamie, która jest przodowniczką w tym temacie (pozdrowienia dla mamy). I tak zaliczyłem pierwszą Nowozelandzką awanturę, co było ciekawym przeżyciem, jako że awantura oczywiście po angielsku.

Zaczęło się jakieś 2 tygodnie temu jak wiecie. Pewna osoba zjarała laptopa na pościeli :) Pozdrowienia dla pewnej osoby :p To jednak bardzo popularna awaria w HPekach i naprawa wydawała się banalna. Poszedłem więc do serwisu, który powiedział, że naprawiają te laptopy, że naprawili ich setki i nie mam się czym martwić. Zostawiłem więc im go, minęły 2 dni i zadzwonili, że koszt naprawy to ok 250$, czyli tyle ile się spodziewałem sondując wcześniej serwisy. Ok - naprawiajcie. Wszystko pięknie, ładnie, po kolejnych 3-4 dniach dzwonią i mówią, że jednak im się pomyliło, że to nie karta graficzna a cała płyta główna poszła! A koszt to skromne 480$ + podatek. No to chrzanię was, mówię, i poproszę mojego laptopa z powrotem. Koleś lekko zaskoczony, prawdopodobnie nie spotkał się z taką sytuacją, lub zupełnie się jej nie spodziewał. Powiedział, że za kilka dni będzie z powrotem. To już dało do myślenia, że najpierw naprawa była taka łatwa, potem nagle urosła dwukrotnie, a na końcu potrzebują kilku dni, żeby mi go oddać!

Dobra czekam. Przeczekałem kolejne 3 dni i poszedłem do nich. Okazało się, że to nie oni naprawiają laptopa, tylko odsyłają do innego serwisu i że zadzwonią tam i spytają się co się dzieje. Tego samego dnia zadzwonili, że laptop będzie jutro (czyli wczoraj).

Wczoraj więc poszedłem do sklepu po odbiór i ku zdziwieniu sprzedawcy poprosiłem, że chciałbym przed odbiorem sprawdzić laptopa. Oczywiście dziwnym trafem okazał się zupełnie rozładowany, ale po wielkim poszukiwaniu koleś znalazł pasującą ładowarkę. Podłączam, naciskam przycisk i co? NIESPODZIANKA! Laptop świeci kontrolki, następnie wydaje z siebie dźwięki błędu płyty głównej i wyłącza się.

No to zaczynamy. Pytam co to k** ma być? Koleś mówi, że nie wie i że zapyta kolegi. Przychodzi 2 chińczyków i jeden mówi, że nie chciałem naprawić laptopa. Ja mówię, że nie chciałem, ale nie chciałem też, żebyście mi go spieprzyli bardziej! On mi pokazuje zgłoszenie - monitor czarny. Ja mu mówię, jasne mózgu, czarny ale się włączał. Tak samo jak cały laptop. Teraz piszczy, że ma uszkodzoną płytę główną. On mi na to, że niekoniecznie płytę. Nooo tak, niekoniecznie. To jeszcze gorzej świadczy o was jeśli spitoliliście procesor albo RAM!

I taka gadka przez 10 minut. Chińczyki zaczęły się pienić a ja powiedziałem, że nie ma mowy, że nie odbiorę laptopa. Chińczyki powiedziały, że w takim układzie, żebym zadzwonił do serwisu, podadzą mi numer sprawy i tam się mam dowiedzieć...

Dzwoniłem dzisiaj, ponieważ wczoraj już mieli zamknięte. Najpierw obsługa klienta powiedziała mi, że sprawa ich przerasta i że oddzwoni jakiś boss do mnie. Pyta o co chodzi, więc mu grzecznie tłumaczę:
"Oddałem laptopa do sklepu. Bez mojej wiedzy został gdzieś wysłany (podobno do was). Mam numer sprawy tego sklepu i ten numer, z którego dzwonisz. Jak oddawałem laptopa, działał, tylko miał czarny ekran co wyraźnie sugerowało uszkodzoną kartę graficzną. Nie chciałem, żebyście mi go naprawiali bo cena jest dwukrotnie wyższa niż u konkurencji. Dostałem z powrotem laptopa, który jest w gorszym stanie niż wtedy kiedy go oddawałem. W ogóle się nie włącza, monitor również, nie wiem czy mi przypadkiem połowy hardware nie wymontowaliście! Chcę laptopa dokładnie w takim stanie jak go oddałem!"

Chwila milczenia po drugiej stronie. Jak Pan ma na imię? Mhm. Skąd Pan ma numer do nas? Mhm. Nie powinien Pan tu dzwonić, ponieważ to sprawa między nami a sklepem. Skontaktujemy się z nimi i postaramy się przywrócić laptopa przynajmniej do stanu sprzed naprawy bez kosztów. Przepraszamy za problem i skontaktujemy się z Panem.

Wniosek? Oczywiście warto walczyć o swoje, jak zawsze. Poza tym Nowa Zelandia czy Chiny, wszędzie możesz zostać oszukany! Ale najgorsze jest to, że te chińczyki dopiero zaczęły kapować w tych swoich małych żółtych główkach cokolwiek, jak im powiedziałem, że nie odbiorę laptopa i wrócę z policją, bo próbują mnie oszukać. Wtedy dopiero coś załatwiłem. Straszne ile trzeba się nagadać i nagonić, żeby być uczciwie potraktowanym

19 października 2010

Przykład bardzo ciekawego design-u

W pracy pokazali mi jedną stronkę. Może i stronka nie powala, ale za to ten baner reklamowy u góry flashowy powalił :) No pomysł rewelacyjny, świetny przykład jak zrobić reklamę wciągającą użytkownika, interaktywną i po prostu ciekawą!
LINK

Poklikajcie sobie te 4 zakładki od góry :)

Nie ma o czym pisać

Dlaczego? Bo mam nudne ostatnie 2 tygodnie. Wszystko z powodu choroby. Jak wiecie mieszkamy z rodziną kiwusów, których najstarsza córka jest w ciąży. To oznacza, że staramy się nie chodzić po domu, żeby nie siać zarazkami. I tak w ostatnich 2 tygodniach moje życie wygląda tak: praca, pokój, praca, pokój, weekend w łóżku, praca, pokój. I tak pomnóżcie przez ilość dni i 2 weekendy. Efektem przynajmniej jest polepszony stan, ale tak naprawdę to jedna z cięższych chorób jakie przeżyłem w życiu. I na pewno najdłuższa. Już prawie mnie nie kaszle a z bólu gardła boli mnie już tylko prawy migdałek :) To sukces, zważając na to, że jeszcze 4 dni temu bolało mnie wszystko od płuc w górę i w ogóle nie potrafiłem wydusić z siebie dźwięku. W domu śmiali się ze mnie, że dobrze, że jest smoke alarm, bo jakby się paliło to za bardzo bym nie uratował nikogo.
Co zabawne, kiedy straciłem głos, również chodziłem do pracy. I porozumiewałem się z ludźmi za pomocą poczciwego notatnika oraz maili. Tzn maile wysyłałem, a jak ktoś przychodził się coś zapytać, to pisałem mu odpowiedź w notatniku na laptopie i pokazywałem :) Trzeba sobie radzić prawda?
Z nowości to mogę wam powiedzieć tak. Próbowałem w pracy czarny pudding. Z wyglądu wyglądało to na ciasteczko, ale z opisu i smaku wygląda na to, że czarny pudding w wydaniu Nowozelandzkim to ni mniej ni więcej nasza kiszka, tylko zasuszona. A przynajmniej coś w tym stylu. I z tego tną plasterki i zajadają się na ciepło (z mikrofali). Dodatkowo nie jeżdżę na skuterze od 2 tygodni ze względu na stan zdrowia, ale za to mam nowy akumulator do niego, więc już nie będę musiał odpalać go z kopa! A to oznacza, że już mi sam skubany nie odjedzie :)

A poza tym to nic. Laptop dalej nie żyje, chińczyki nie potrafią go naprawić i mnie wkurzają, bo dzwonią tylko i zwiększają wycenę, więc dzisiaj im go zabieram. A tak to zupełnie nie mam pomysłu o czym wam napisać. Nie mam czego spostrzec ani się dowiedzieć, bo praca, pokój, praca, pokój nuuuuda! Ale byle do piątku, bo otóż w piątek wsiadamy w campervana i wyruszamy na 4,5 dnia na południe! I (dla jednej marudzącej Magdy), będą w końcu porządne zdjęcia, bo takie coś, którego efekty widzieliście do tej pory:


zamieniliśmy właśnie wczoraj na Canona 500D, czyli takie coś:



Tzn. nie do końca zamieniliśmy, bo teraz będą podróżowały oba, mały w sytuacje ekstramalne, duży w pozostałe :)

14 października 2010

Znieważenie godła Polski na wesoło

Muszę się z wami podzielić. Marek G. będzie wiedział o co chodzi. Dostałem od niego na imprezie pożegnalnej breloczek z "I love Poland" z jednej strony i godłem Polski z drugiej. Orzełek jak to orzełek, wszyscy go znamy. No i leży sobie ten orzełek na stole z moimi kluczami, przychodzi Jason patrzy, przygląda się i mówi (musi być po angielsku, bo jest bardziej śmieszne):
"Og My God mate, what happened to this chicken?".
W dowolnym tłumaczeniu "co się stało temu kurczakowi?". Pomimo chorego i bolącego gardła wybuchnąłem śmiechem i przez kolejne pół dnia nie mogłem się powstrzymać od śmiechu patrząc na breloczek. No bo musicie przyznać, że to nasze godło wygląda jak rozjechany kurczak!
A rozjechany kurczak wygląda tak. :)))

Choruje, pracuje, w pracy się opierdala

Z tą chorobą to chyba nie tak chop siup. W weekend już wszystko było ok, pojechaliśmy na tą plażę, na której piździło jak 150 i to był zły pomysł. W poniedziałek jeszcze ok, wieczorem ból gardła a we wtorek całkowity nawrót... I tak połykam kolejne antybiotyki, ale chodzę do pracy, bo szkoda mi marnować moich dni chorobowych to raz, a dwa, że w domu jak się choruje to jest cholernie nudno. No bo nawet na ogródek nie można wyjść, bo pogoda wiosenna nie rozpieszcza w tym tygodniu (konkretnie strasznie wieje).
No więc chodzę sobie do pracy, nudzę się w niej jak nie wiem co, nie ma dla mnie roboty, bo co dostanę to zrobię w pół dnia i znów muszę czekać na grafików i projektantów. Tutaj naprawdę wszyscy wszystko robią na pół gwizdka. A ja drugie pół gwizdka się nudzę, toteż biję rekordy w grach na FB. Co chwilę przychodzi do mnie szef i opowiada jak to strasznie dużo roboty nie mamy a ja tylko kiwam głową. Niby na potwierdzenie, a tak naprawdę z politowania. Najgorsza rzecz na świecie - nudzić się w pracy. Bo jeszcze w domu coś można by wymyślić (o ile jest się zdrowym oczywiście), a tu ani wyjść wcześniej ani nic. Może zacznę filmy oglądać.
Do tego dochodzi ta cholerna choroba i ból gardła, która powoduje, że od kilku dni jestem w kiepskim humorze. No bo ile można chorować. Już jestem zmęczony tym bólem gardła, tym kaszlem... GRRR! Denerwuje mnie to.
Plus jest taki, że można spokojnie napisać, że w pracy się opierdalam, bo pracodawca nawet jak tu trafi, to nie bardzo zrozumie :) A poziom znajomości technologii IT w firmie mam taki, że w życiu nie posądziłbym kogoś o użycie google chrome-a i tłumacza stron. Co jest zresztą dosyć denerwujące, jeśli podstawowe rzeczy trzeba po 3 razy tłumaczyć tej samej osobie, bo ona nie rozumie.
Dobra zmykam poczytać starych przyjaciół z Onetu... Macie jakieś pomysły co robić, żeby się nie nudzić w pracy?

11 października 2010

Nadrabiamy

Dzisiaj po nadrabiamy cały dzień :) Stęskniliście się co?
Ponieważ piszę z pracy, będę pisał na raty, ale na pewno uzbiera się tego na tyle, żebyście mieli co poczytać w poniedziałek rano w pracy! A poza tym i tak śpicie, więc na raty czytać nie będziecie :)

No więc zaczynamy. Zaczynamy od bab. Z babami jak to z babami. Jak mówią, że białe jest białe, to znaczy, że białe jest niebiesko, pomarańczowo, żółte. Jak mówią, że czarne jest czarne, to znaczy, że czarne jest brunatno, różowo, czerwono, błękitno, purpurowo, seledynowo zielone. Jak spytasz dlaczego, to usłyszysz BO TAAAAK!!!
I tym sposobem 30 września przyjechała do Nowej Zelandii Julka :) która wyjazd do Nowej Zelandii poniekąd zainspirowała, a która potem wcale przyjeżdżać nie chciała. I zrozum o co come on. W każdym układzie jest i jest dobrze.
No powiedzmy, że dobrze, bo ta lama (sorry Cloo za pożyczenie ksywy) przywiozła z samolotu jakiegoś wirusa i cholera wie, czy z przystanku w Dubaju, czy z przystanku w Brunei czy może po prostu z samolotu, czy najgorsza możliwość - z Polski. Tak czy siak przyjechała w czwartek, w piątek wyjechała tylko do sklepu z dziewczynami, wieczorem dostałem już sms-a, że się źle czuje, w sobotę przeleżała w łóżku, a niedzielę już spędziliśmy w szpitalu!

Szpital Nowozelandzki nie należy do najtańszych, dlatego wszystkim przyjeżdżającym, tak jak Julii, polecam ubezpieczenie się. Na dzieńdobry, za przekroczenie progu kasują nas prawie 500$. Dzień dobry kurna! Witają nas też z komputerem i 100 pytań, w których zawierają się pytania, czy jesteś w stałym związku, jakiego wyznania jesteś i jakiej oryginalnie rasy. Lądujemy w bardzo przytulnym pokoiku, gdzie oczywiście jest łóżko dla pacjenta, w cholerę urządzeń i 2 fotele dla osób towarzyszących z podpisem na wejściu, że każdemu pacjentowi może towarzyszyć najwyżej 2 gości. No i jedziemy. Najpierw pielęgniarka i badanie temperatury, ciśnienia, pulsu itd (temperatura wyszła prawie 39). Potem laborant i zasysamy krew + zostawiamy pojemniczki na mocz. Na końcu dopiero przychodzi lekarz, robi badanie ogólne i potem czekamy na wyniki. Wyniki wcale nie zaskakujące: ma Pani wirusa, nie wiadomo jaki, ale damy Pani penicylinę w kroplówce na polepszenie samopoczucia i jakiś antybiotyk. Czy komuś to przypomina ten dowcip:

Kolejka w aptece.
Pierwszy klient podchodzi do okienka, daje receptę, aptekarz mówi mu:
- 320 złotych proszę.
Drugi podchodzi, daje receptę, aptekarz mówi mu:
- 340 złotych.
Trzeci podchodzi, aptekarz mówi mu:
- 390 złotych.
Czwarty facet w kolejce się lekko poddenerwował i mówi:
- Panie mgr, wszyscy idziemy od tego samego lekarza, wszyscy mamy taki sam lek na recepcie, dlaczego jedni płacą mniej, a inni więcej? Mgr odpowiada:
- No wie pan, mamy taki kod z lekarzem, taką umowę....
Facet się zdenerwował i mówi:
- Panie, niech pan nam powie co to za lek, dlaczego ma inną cenę? Na recepcie było napisane : CC NWCMJDMCCINS. Klienci zaczęli nerwowo naciskać na aptekarza, bardzo chcieli żeby im przeczytał co to znaczy, co to za lekarstwo... W końcu aptekarz pod wpływem nacisku zaczął czytać z rumieńcami na twarzy:
- Cześć Czesiek, Nie Wiem Co Mu Jest, Daj Mu Co Chcesz I Niech Spierdala.

W każdym układzie lekarz powiedział, że jak na wirusowe zapalenie, to jej gardło wygląda całkiem nieźle (poza tym, że nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa), ale na krwi wyszło, że to wirus. Cóż. Dostaliśmy receptę, obietnicę otrzymania faktury do domu a od ubezpieczyciela przez telefon obietnicę zapłacenia tej faktury. 500$ + koszt laboratorium i koszt całego dnia pobytu w szpitalu jeśli jest się powyżej 3 godzin. Nie chcę nawet wiedzieć, jak ta faktura będzie wyglądała.

Na koniec zostałem pożegnany przez pana doktora słowami "gdyby to była bakteria, dałbym coś i Tobie, ale ponieważ to jest wirusowe, za kilka dni zachorujesz i Ty". No to rewelka. Była niedziela, we wtorek już leżałem w łóżku bez głosu i z gorączką. U mnie jednak w przeciwieństwie do roznosiciela, choroba po jakiś 2 dniach przeszła, a dziś już prawie w ogóle nie ma oznaków. Tak czy siak zaliczyłem pierwsze w NZ chorobowe. Chorobowe, które tutaj wygląda dosyć dziwnie jak na naszą świadomość. Otóż tutaj wolno chorować 5 dni w roku ;) Tzn. z tego co zrozumiałem wygląda to tak, że 5 dni w roku mogę sobie chorować i nikogo to nie interesuje, czy mam kaca czy umieram. Takie nasze kacowe, tylko że tutaj wszyscy z niego korzystają, a w PL jakoś ludzie się jeszcze boją. I te 5 dni jest w pełni płatnych. Jeśli chorujemy więcej niż 5 dni należy udać się do lekarza po zwolnienie, ale nie do końca zrozumiałem, czy dostaniemy wynagrodzenie za ten okres choroby. Jak zachoruję jeszcze 4 dni to wam powiem :p
Do tego w NZ przysługuje 20 dni urlopowych, czyli nie tak źle (w USA np. jest 10 dla przypomnienia), przy czym niektóre firmy oferują 25 jako taki bonus dla pracowników. Tak to mniej więcej wygląda.

Za to w pracy jak to jedna wielka rodzina, od każdego słyszę co chwilę coś miłego. Fajnie tak, ale z drugiej strony dziwnie. No bo z naszego punktu widzenia, to mam wrażenie, że oni tak z przyzwyczajenia bardziej niż z zainteresowania. W każdym układzie nie było chyba nikogo w pracy, kto nie zapytałby jak się czuję, co mi jest i że ma nadzieję, że szybko wyzdrowieję.
A wracając do pracy, to fajnie jest mieć pracodawcę, który może nawet znaleźć Twojego bloga i nie rozumie o co come on :) I tak mogę znów napisać, że się prawie cały tydzień opierdalałem. Strasznie źle się z tym czuję, no ale co zrobię jak nie mam roboty. Tzn mam, ale to co dostaję, to robię przez 4 godziny a pozostałe 4 się opierdalam. Albo gram w kulki na FB. Zastanawiam się, czy by przypadkiem nie zacząć robić coś swojego w pracy, no bo siedzieć muszę, a jak im mówię, że zrobiłem co miałem do zrobienia, to tylko słyszę "ok". I tak z nudów wariuję i rozweselam całą firmę. Ponieważ moim głównym zajęciem jest zupełna przebudowa naszej strony, dodaje swoje pomysły. A ponieważ mi się nudzi, pomysły czasem są głupawkowe, tak jak mój humor z nudów. I tak wymyśliłem, żeby nasz adres na dole w stopce przywoziła ciufcia. Nikt się nie zgodził, więc zaprogramowałem tak, że przyciągał adres żółwik. Oczywiście kupa śmiechu. Potem koleżanka Chinka zrobiła taki banerek na górę naszej strony i w tle dała krótki filmik. Mrugające oko. Większość stwierdziła, że jest to przerażający widok jak takie oko na Ciebie patrzy i mruga, ale ona upierała się, że nie, więc w czasie opierdalania się wyszukałem w google najstraszniejszą gębę jaką mogłem znaleźć z jakiegoś horroru, i wstawiłem akcję w JS po 5 sekundach od wejścia na stronę, wyskakiwała ta gęba trzęsąc się przez 300 milisekund i znikała. I znów oczywiście kupa śmiechu. I tak minął mój ostatni tydzień. 2 dni chorobowego, w pracy zabawnie i nudno no i weekend.

Ze względu na chorobę musiałem zrezygnować z mojej czarnej rakiety (czytaj skutera) i przesiąść się z powrotem na pociąg. I tak oto przeżyłem 2 fascynujące przygody pociągowe. Pierwszą w czwartek, drugą w piątek, a tylko 2 dni jeździłem pociągiem :)
Zasada jazdy pociągiem po mieście jest bardzo podobna do naszej tylko między miastami. Otóż wychodzą wszyscy konduktorzy na zewnątrz. Jeśli już wszyscy wsiedli, wszyscy konduktorzy unoszą rękę na znak, że odjeżdżamy i z wyjątkiem kierownika pociągu wszyscy wsiadają. Kierownik wciska pierwszy guzik i zamyka wszystkie drzwi z wyjątkiem swoich. Rozgląda się jeszcze, następnie sam wsiada i zamyka drzwi. Tą świętą zasadę postanowiła naruszyć pewna pani, która we czwartek stwierdziła, że pomiędzy zamykającymi się drzwiami zdąży się jeszcze zmieścić. I zmieściła się. Sęk w tym, że jako ostatni na zewnątrz jest kierownik pociągu, który wszystko wiedział, więc Pani bardzo szybko uśmiech z twarzy zniknął, kiedy kierownik pociągu, przez megafon, na cały pociąg panią upomniał! "przypominam, że wsiadanie po sygnale odjazdu jest zakazane, miała Pani bardzo wielkie szczęście, że drzwi Pani nie przytrzasnęły, mogło się to dla Pani bardzo źle skończyć..." i tak dalej chyba przez 2 minuty. Nie muszę wspominać, że kobita zrobiła się czerwona i całą pozostałą trasę przejechała patrząc w ziemię a cały pociąg patrząc w nią :)
W piątek z kolei wsiadłem z kierownikiem pociągu, który miał dobry humor. Nie będę się rozwijał jaka mogła być przyczyna dobrego humoru. Ważne, że rozbawił cały pociąg. Bo otóż po każdej trasie przy centrum (które jest ostatnią stacją) zawsze kierownik pociągu dziękuje za korzystanie z pociągu, prosi o rozglądnięcie się, czy nie zostają jakieś prywatne rzeczy i życzy miłego dnia. Tym razem kierownik był jednak w dobrym humorze i postanowił to... zaśpiewać! Tak, tak, zaśpiewał do mikrofonu swoją regułkę, potem dodał od siebie parę razy "lalala już jest piątek, ale fajnie, już jutro weekend la, la, la" i się rozłączył :) Od całego pociągu dostał gromkie brawa! :)

Jeśli chodzi o weekend, to w sobotę zaliczyłem fryzjera i sklepy z których nic nie przyniosłem. I tak pozostaję ciągle zaopatrzony dokładnie w to, co przywiozłem ze sobą (z wyjątkiem upgrade-u butów). A to niedobrze, bo jeden sweter skurczył mi się (cholera wie czy w praniu czy w suszarce) i zostałem tylko z 2 :( A w sklepach już moda letnia i ilość swetrów można policzyć na palcach jednej ręki. Po zakupach była pora na grillowanie z Polską ekipą i zapoznawanie nowej członkini ekipy z pozostałymi. Skończyliśmy około północy, najedzeni, napici i zadowoleni, ale za to bardzo zmęczeni. Jeszcze nie do końca zdrowi, co oznacza, że nie w pełni sił. Julka zapewne, jak tylko odzyskamy laptopa z serwisu, którego w ciągu 2 dni zdążyła zjarać :D, dopisze coś od siebie jeśli chodzi o wrażenia.
W niedzielę za to byliśmy nad Piha i wodospadem KiteKite, które to miejsca już znacie, ale są najbliżej Auckland z takich ładnych i zostały wyznaczone do pokazania jako pierwsze miejsce poza Auckland dla nowego Kiwi. Zdjęcia możecie obejrzeć tutaj.
Za to historii na pewno usłyszycie więcej już za niecałe 2 tygodnie, bo oto zbliża się długi weekend + jeden dzień wolnego, który muszę sobie jeszcze załatwić i tak od piątku od 4 popołudniu, do wtorku do 4 popołudniu mamy wypożyczony kampervan! Kampervan to taki mały van, z przodu ma 2 miejsca a z tyłu łóżko :) I tym oto najpopularniejszym środkiem transportu po Nowej Zelandii, zamierzamy pokonać trochę trasy na północnej wyspie, a konkretnie na południe od Auckland. Na północ od Auckland zamierzamy wyruszyć w Sylwestrową wyprawę.
Tymczasem na dzisiaj kończę, i tak pracodawcy zapewne nienawidzą mnie za poniedziałkowe wpisy, bo przynajmniej kilkadziesiąt osób przepływa czas przez palce czytając to w pracy i zasłaniając się poranną kawą :p
Do usłyszenia niedługo!

7 października 2010

Wymuszona przerwa

Cholerny blogger! A spodziewałem się, że google to lepsze technologie potrafi stworzyć. Napisałem cholernie długiego posta jak na komórkę, tyle że to badziewie (w znaczeniu edytor bloggera) w javascript wsysło mi wszystko. I to nie jednorazowo, bo skrótowo próbowałem drugi raz i to samo. Poprostu nie działa z komórki ten cholerny nowy edytor... Grrr.
No więc przez ten czas chorowałem, a jak pamiętacie laptop nie żyje. Ponieważ chorowałem, nie mogłem go zanieść do serwisu. W każdym układzie można powiedzieć, że w 50% wyzdrowiałem, więc mam nadzieję, że już niedługo odrobię się z wpisami. Tymczasem zabieram się za stertę rzeczy, które się uzbierały przez to chorobowe.

4 października 2010

UMARŁ!!!

Umarł laptop umarł i leży na desce, hej gdyby mu zagrali może wstał by jeszcze...
Sorki, za brak kontaktu, ale domowy laptop, któremu karta graficzna dogorywała został przejęty przez kobietę... I tym sposobem karta została przegrzana i zostaliśmy bez domowego laptopa :p
W pracy za wiele wam nie mogę napisać, bo mi co chwilę ktoś ziora w monitor, więc może uda się po pracy zostać trochę i parę słów napisać.
Parę słów w tym historię, w którą tylko Aśka jest w stanie uwierzyć. Mianowicie 3 dni pobytu w Nowej Zelandii i spędziliśmy całą niedzielę w szpitalu... Takie rzeczy to tylko... :) Napiszę wieczorem.

29 września 2010

Wyniki konkursu

A więc zwycięzcą okazała się Cloo, która otrzymuje 2 drobne upominki w postaci:
1. Film DVD "Boy" o prawdziwej Nowozelandzkiej prowincji, gdzie poznacie obyczaje i przede wszystkim NZ slang angielski, który tutaj jest wszechobecny.
2. Koszulka NZ :)

Przesyłka pójdzie w weekend. A na koniec ciekawostka dla klikaczy :) Wczorajszy analytics:

28 września 2010

Specjalny wpis dla takich dwóch

Co to straszliwie chcą zobaczyć kiwi... Otóż właśnie wyczytałem, że kiwi można zobaczyć również w... BERLIŃSKIM ZOO!!! LAMY!!! LOL!!!

No to żeście poszaleli klikacze!

Jutro zamieszczę screen z analyticsa, będzie wyglądał przezabawnie na tle dzisiejszych odwiedzin. Tak czy siak mamy pierwsze miejsce. Jeśli tylko zwycięzca (a konkretnie zwyciężczyni) wyrazi zgodę, zamieścimy opis tego co było do wygrania.
Obiecuję jednak, że pojawi się kolejny konkurs. Może na 22222? :) Kto wie, na pewno was o tym poinformuje i na pewno nagrody będą równie cenne!

A tymczasem w skrócie weekend. Byłem w Nowej Zelandii :) W tej prawdziwej. Celem była zatoka i wycieczka na ryby, ale nie wiedziałem, że po drodze będziemy mijali ogromne połacie zielonych gór porośnięte... owieczkami!!! Owca, owcą, owcę pogania! Co prawda nie jest to tak efektowne jak na południowej wyspie, ponieważ łąki są ogrodzone, ale za to przekrój wszystkich hodowlanych zwierząt był. I tak widziałem mnóstwo koni, krów, Ewelin... yyy tzn lam, i przezabawne krowy długowłose!!! Do tego amerykańskie byki z długimi skierowanymi do przodu rogami. Możecie sobie to wszystko wyobrazić i... i tylko wyobrazić, bo otóż zostawiłem aparat w bagażniku i zostało mi tylko osobiste podziwianie. Na pewno jednak będzie jeszcze niejedna okazja, żeby zdjęcia wam dostarczyć (wracając już było ciemno).
Mijając połacie zieleni, minęliśmy też małą Nowozelandzką miejscowość. Co prawda nie na tyle małą, żeby wzbudzała podziw (wg. przewodnika, istnieją jeszcze wioski cofnięte o kilkadziesiąt lat w czasie), ale jednak potrafiące wzbudzić zainteresowanie. Zatrzymaliśmy się w niej na standardowe, zachodnie "fish & chips", które notabene było wyśmienite, i zajadając się musiałem przecierać oczy ze zdumienia. Bo oto po drugiej stronie ulicy, szła sobie trójka dzieci w wieku ok 7-12 lat prowadząc na sznurku... małego baranka! Mam zdjęcie, ale nie mogę odgrzebać kabla, więc dorzucę jutro :) Jeszcze o świnkach na smyczy słyszałem, ale o owieczce? No cóż, owce rządzą :p

Łowienie znów się nie udało, pomimo jednego brania. Brania oczywiście na moule-a, ale brania takiego typowego dla małego pyrtka, który skubie końcówkę przynęty wystającej z haczyka :) Za to zapoznałem się z bliska z oceanicznym przypływem. Postanowiłem połowić sobie z najdalej wysuniętego kamienia i zanim się spostrzegłem, w ciągu ok 30 minut woda podniosła się o ok 10-20cm i zostałem odcięty od lądu o ok 1,5 metra. Wędkę przerzuciłem do Caela (zostałem upomniany za niepoprawne pisanie jej imienia w smsie, więc od tej pory będę pamiętał :p ), pudełko z przyrządami i przynętami też a sam musiałem wykonać mega skok. I udał się. Z jednym małym szczegółem. Musiałem podeprzeć się ręką... pisałem wam już jak bardzo te muszelki porastające skały są ostre? I tak do moich licznych blizn dorzucam 3 dosyć głębokie na prawej dłoni.

Większość niedzieli przesiedziałem na słonku w ogrodzie pisząc poniższy poradnik, który mam nadzieję komuś się przyda.
Za to muszę wam jeszcze ponarzekać o tutejszych kierowcach. W przewodniku jest napisane, że aby zostać kierowcą w Nowej Zelandii należy nauczyć się prowadzić, rozmawiając przez telefon komórkowy oraz zmieniając 3 pasy bez kierunkowskazu w korku... jednocześnie. I nie ma w tym żadnej przesady. Kiwi jeżdżą jak szaleńcy. A jeszcze gorzej zachowują się w stosunku do skuterów. Wymyślili sobie konkurs "wyprzedź skuterzystę". Polega na tym, że dodają maksymalnie gazu jadąc obok mnie następnie zajeżdżają mi drogę i skręcają w lewo... I żeby to był wyjątek? Skąd, codziennie tak mam! Dalej - nie chcę przeginać jazdy na skuterze, bo boję się o wywrotkę, która może się źle skończyć (tak samo źle jak na motorze!!! :p ). Więc jeżdżę przepisowe 50. Jak jest duży ruch i w miarę płynny, jeżdżę równo z wszystkimi. I tak pomimo sunięcia 70km/h, podczas gdy dozwolone jest 50, i tak ktoś mnie musi wyprzedzić, następnie zjechać na mój pas i zwolnić! Masakra. A wszystko wynika podobno z tego, że egzamin na prawo jazdy zdała by małpa z zasłoniętymi oczami. Teraz ponoć jest gorzej, ale kiedyś były pytania typu "czy pomiescie mozna jezdzic 20km/h, 50km/h, 100km/h". Cóż, żaden kraj nie jest idealny. Byle do kupna samochodu...

26 września 2010

Głupi wpis

Głupi, ale z sygnałów, które dostaję, do konkursu niektórym się przyda.
Oto jak zrobić screenshot-a!

Jak uciec na koniec świata - poradnik emigracji do Nowej Zelandii

[Wstęp]
Starych czytelników zapewne nie zainteresuje ten artykuł, ale mam nadzieję, że komuś, kiedyś się to przyda. Pokrótce wszystkie kroki, jakie trzeba zrobić, żeby znaleźć się tu gdzie ja, czyli w Auckland, w Nowej Zelandii. Nie dla wszystkich się sprawdzą, ale na pewno będziecie mogli wykorzystać część wiedzy, której mnie osobiście przed wyjazdem brakowało w jednym miejscu. Artykuł przygotowany jest dobrowolnie i każdy może, a nawet powinien :) z niego skorzystać. Szanuj jednak mój poświęcony czas i jeśli chcesz go gdzieś zacytować w całości lub w części, najpierw zapytaj. Mój e-mail jest w prawej kolumnie.

[Krótko o mnie]
Mam na imię Rafał (choć od dawna znajomi mówią na mnie Ralf), z zawodu jestem człowiekiem od magicznych literek IT. Pomysł na wyjazd do Nowej Zelandii zrodził się około stycznia/lutego 2010 roku, w centrum światowego kryzysu. W tym czasie większość informacji o możliwościach i zagrożeniach znalazłem sam. Bardzo pomocna jest strona Immigration (nie ma się co oszukiwać, jeśli nie radzisz sobie z czytaniem tej strony i nie przyjeżdżasz tu do kogoś, masz kiepskie szanse na pozostanie), jednak aby coś na niej znaleźć trzeba wiedzieć czego szukać. Sam w Nowej Zelandii jestem od 30 maja 2010 roku. Obecnie pracuję i poznaję okolice. Zresztą całą historię możesz poznać czytając tego bloga :)

[Przygotowania]
Zwykle zajmują kilka miesięcy. Mnie osobiście zajęły niecałe 3, a to i tak głównie z powodu oczekiwania na tańszy lot i okres wypowiedzenia z pracy, bo szalona emigracja miała być impulsywna. I była! Termin, nie przypadkowo, został wybrany na maj 2010 roku. To jedna z najlepszych dat, kiedy jeszcze loty są bardzo tanie, a pogoda w Nowej Zelandii bardzo podobna do naszej, przez co nie trzeba się specjalnie aklimatyzować (my mamy wiosnę, oni jesień).
Przygotowania zaczęły się od przejrzenia możliwości wyjazdu. Jak wam wiadomo, do Nowej Zelandii potrzebujemy wizy na każdą okazję. Nie ma co psioczyć na Polskę, ponieważ z wyjątkiem Australijczyków, wizę potrzebują wszyscy, łącznie z panującą tu Wielką Brytanią. Rodzajów wizy jest setki i sam naprawdę tego nie ogarniam. Można jednak to bardzo uprościć do 4 kategorii:
  • wiza turystyczna - jako obywatele EU dostajemy wizę turystyczną na granicy na najprostszych warunkach, takich jak najbardziej rozwinięte kraje. Należy okazać bilet wyjazdowy z Nowej Zelandii (czytaj dowolny bilet do innego kraju) oraz środki na przeżycie. W praktyce wystarczy dobrze się zachować przed oficerem migracyjnym na granicy i nie trzeba okazywać nic. Wizę taką otrzymuje się na 3 miesiące. Będąc na miejscu można ją przedłużyć w biurze immigration o kolejne 3 miesiące, lub w wyjątkowych sytuacjach o 6 miesięcy do maksymalnych 9 miesięcy.
  • wiza pracownicza - to wiza, która pozwala nam tutaj pracować. Jej podstawą jest oferta pracy od pracodawcy. Na tej wizie skupię się więcej poniżej, ponieważ taką posiadam.
  • wiza rodzinna/partnerska - to wiza, którą dostajemy okazują dowód, że jesteśmy związani z osobą już tu przebywającą. Jej zakres zależy głównie od wizy, którą posiada osoba, na którą składamy papiery. I tak jeśli partner posiada wizę studencką, my dostaniemy studencką partnerską (która nie pozwala pracować), jeśli pracowniczą dostaniemy otwartą pracowniczą na taki sam okres czasu itd. Można również przyjechać do rodziców i najbliższej rodziny. Ponieważ jednak nie mam tu żadnej rodziny, nie za wiele wiem o takich opcjach
  • wiza rezydencka (w tym Skilled Migrant Visa) - można ją dostać na dwa sposoby. Pierwszy, to wiza rezydencka, którą dostajemy za legalny pobyt powyżej 2 lat. Na wizie rezydenckiej zasadniczo dostajemy takie same prawa jak Nowozelandczycy, z wyjątkiem głosowania w wyborach (odpowiednik zielonej karty w USA). Drugi to Skilled Migrant Visa, która opiera się na systemie punktowym. Stan na 2010 rok: aby zostać wziętym pod uwagę w rozpatrywaniu wizy, należy zdobyć 100 punktów. Powyżej 140 punktów, każda wiza jest rozpatrywana. Nie oznacza to jednak, że ją dostaniemy. Najpierw trzeba spełnić dziesiątki wymagań począwszy od tego, że zawód który wykonujemy, musi znajdować się na liści poszukiwanych w Nowej Zelandii oraz musimy być w stanie udowodnić, że wykonujemy ten zawód od min. 3 lat. Dodatkowo trzeba wykazywać się płynną znajomością języka angielskiego (obowiązkowo trzeba zdać egzamin IELTS na min. 6.5), dobrym zdrowiem oraz dobrymi warunkami finansowymi. Koszt aplikacji Skilled Migrant Visa to na chwilę obecną kwota dochodząca nawet do 10 tys. złotych, przy czym nie gwarantuje nam to otrzymania wizy! (na kwotę składa się koszt aplikacji, badania lekarskie, egzamin IELTS, tłumaczenia dokumentów itd).
Poza powyższymi, znajduje się jeszcze wiele rodzajów wiz (w tym studencka), jednak te wymienione uważam za główne opcje do wyjazdu.

Osobiście wybrałem opcję pierwszą i drugą, mieszaną. Stary sposób, który polega na wjeździe do kraju jako turysta a następnie przez cały pobyt poszukiwaniu pracy. Jeśli ją znajdziemy, aplikujemy na miejscu o wizę pracowniczą.

Do przygotowań należy oczywiście dodać przelot. Najtańsze opcje przelotu są z Londynu i Frankfurtu. Do tych dwóch miejsc natomiast powinniście sobie łatwo poradzić, ponieważ lata tam większość tanich linii. Jeśli chodzi o ceny, to uzależnione są od standardu przelotu (czytaj rodzaju linii) oraz od daty. Wiadomo, że najdroższe przeloty są w lipcu/sierpniu oraz grudniu-lutego, czyli odpowiednio w Europejskie i Nowozelandzkie lato. Do wyszukania lotu warto użyć uniwersalnej wyszukiwarki lotów, która sprawdzi nam ceny kilku linii lotniczych za jednym razem. Nie warto jednak kupować przez wyszukiwarkę, lecz przenieść się bezpośrednio do strony linii lotniczych. To zagwarantuje nam brak problemów przy wylocie. Do rezerwacji niezbędna jest nam karta kredytowa, najlepiej z serii MasterCard/Visa oraz aktualny paszport (większość linii prosi o zarejestrowanie paszportu przed wylotem).
Najtańsze przeloty są w tanich liniach azjatyckich, do których zalicza się linie Tajskie oraz Brunei. Te drugie mają stałe ceny i są w 90% najtańsze, jako że próbują zostać wiodącymi liniami na linii Europa - Nowa Zelandia/Australia. Warto jednak dodać, że w niektórych liniach azjatyckich, ze względu na religię (muzułmanizm) obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu na pokładzie samolotu (do takich linii zalicza się Royal Brunei).
Ja wybrałem Cathay Pacific, która jest jedną z najlepszych linii lotniczych na świecie, trafiając na wielką wyprzedaż biletów do Oceanii. Tym sposobem szukając około tygodnia przelotu, udało się cały przelot Kraków-Auckland zamknąć w kwocie 2500zł (oczywiście z 3 miesięcznym wyprzedzeniem). To jednak wyjątek, ponieważ drugi raz na taką promocję już nie udało mi się nigdy trafić. Trzeba liczyć na wydatek min. 3000zł za jedną osobę, oczekiwać na promocję, lub jak ja - mieć po prostu szczęście.

Mamy więc bilet, mamy pomysł, trzeba załatwić jeszcze kilka rzeczy. Po pierwsze trzeba złożyć wypowiedzenie w pracy :) Wiadomo, uciekamy przynajmniej na 3 miesiące. Trzeba załatwić też kilka dokumentów no i trzeba się gdzieś przez te 3 miesiące podziać.

Ofert mieszkaniowych w Auckland jest mnóstwo. Auckland to największe miasto w Nowej Zelandii, posiadające około 1/4 całej populacji tego kraju! Do wyboru mamy dwie racjonalne opcje. Zamieszkamy sami lub z kimś. Zakładam, że tak jak ja nie wiecie o kraju nic i nie macie tutaj zupełnie nikogo znajomego. Teraz już wybór należy do was. Czy wolicie samodzielność i własne towarzystwo, czy wolicie integrować się ze społeczeństwem i poznawać kulturę i obyczaje z bliska. Wybór pierwszy sprowadza się do mieszkania w kawalerce w centrum. To najtańsza opcja dla osób szukających spokoju, ponieważ domków jednopokojowych raczej nie ma, a zakładam, że nie posiadamy aż takiego zaplecza finansowego, aby spokojnie wynająć duży domek zanim dostaniemy stałe źródło dochodów. Koszt wynajmu kawalerki, czyli pokoju połączonego z kuchnią oraz z łazienką to około 250$ plus opłaty. Trzeba się przygotować więc na około 300$ tygodniowo. W zależności od właścicieli opłaty za mieszkanie płacimy raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie. Rachunki standardowo miesięcznie.
Jeśli wybierzemy dzielenie domu/mieszkania z kimś, trzeba wybrać się na jeden z wielu portali oferujących pokoje (portale są płatne i darmowe) i wybrać swoich przyszłych lokatorów, oraz lokalizację. Najlepiej oczywiście jak najbliżej centrum, ponieważ zakładam, że będziemy dojeżdżać na rozmowy rekrutacyjne, a transport w Auckland do najtańszych nie należy. Bliżej centrum to wyższa cena, dlatego najlepiej wybrać złoty środek, czyli blisko linii kolejowej na obrzeżach Auckland City. Koszt wynajmu pokoju, oczywiście w zależności od standardu oraz lokalizacji, to od 150$ do nawet 300$ tygodniowo, w czym nie zawsze mieszczą się opłaty (należy wcześniej ustalić z osobą odpowiedzialną za dom). Wielkości domów/mieszkań również są różne. Można dzielić mieszkanie z drugą osobą, a można wprowadzić się do dużego domu z 5 sypialniami (razy 2 lokatorów w każdej daje nam 8 współlokatorów). Ja osobiście wprowadziłem się do Mt Wellington do 3 sypialnianego domu z 3 lokatorami (jako 4 osoba).
Przy wyborze mieszkania ważna jest lokalizacja, transport, ale również bardzo ważny dostęp do internetu. Niestety Nowa Zelandia słynie ze słabego dostępu do internetu i większość abonamentów na rok 2010 jest jeszcze limitowana transferem! A przecież do szukania pracy potrzebny nam jest internet.

Jeśli chodzi o szukanie pracy, to polecam wysondowanie rynku przed wyjazdem, czy nawet przed decyzją o wyjeździe. Trzeba znaleźć kilka ofert nas interesujących, nie wpisujemy swojego adresu ani danych o statusie wizy, wysyłamy i sprawdzamy jakie jest zainteresowanie naszą osobą. Jeśli np. na 10 wysłanych ofert nie dostaniemy żadnej zwrotki, trzeba się poważnie zastanowić, czy warto inwestować w wyjazd, jeśli nasze stanowisko nie jest tak bardzo pracodawcom potrzebne. W moim przypadku odpowiedzi na 10 wysłanych ofert było ok 6 o ile pamiętam, przy czym wszystkie sprowadzały się do pytania, jaki jest status wizowy i czy jestem w Nowej Zelandii, ponieważ pracodawca nie zatrudnia bez wcześniejszej rozmowy rekrutacyjnej z kandydatem osobiście. Warto więc dodać, że szansa na znalezienie pracy z Polski w Nowej Zelandii jest bliska zeru (o ile nie pracujemy w firmie, która ma oddział w Nowej Zelandii i prosimy o przeniesienie).

Ok, mamy zarezerwowany swój ciepły kącik, przelot, co jeszcze? Na pewno trzeba hotel/motel/hostel na kilka pierwszych dni. Wynika to z prostego faktu, że wychodząc z samolotu raczej nie wprowadzimy się do nowego pomieszczenia. Chociażby ze względu na fakt, że będziemy wyczerpani, nikogo nie znamy i na obejrzenie mieszkania musimy się umówić, co po przylocie raczej nie wchodzi w grę. Polecam hostel w Mt Eden, który ma całkiem dobry standard, oferuje pokoje po przyzwoitej cenie oraz przede wszystkim jest rzut beretem od centrum. 5 pierwszych dni to jest optymalny czas do spędzenia w hostelu.

Zbliża się wylot - co jeszcze? Wybraliśmy już wizę, którą chcemy dostać, warto więc do niej się przygotować. Trzeba wejść na stronę immigration, przeglądnąć wymagane dokumenty i jak najwięcej załatwić ich jeszcze w Polsce, przetłumaczyć i spakować ze sobą. W żadnym wypadku jednak nie pakujcie wydrukowanych CV! Jeśli oficer migracyjny złapie was z nim na granicy możecie zostać nie wpuszczeni do kraju. Pakujcie absolutnie tylko niezbędne dokumenty, które można załatwić tylko w Polsce. To chyba tyle. Pakujemy się i lecimy.

[Przelot]
Bierzemy walizki i jedziemy na lotnisko. Trzeba pamiętać, że nasz paszport musi być ważny jeszcze przynajmniej przez pół roku. Najlepiej jednak wyrobić sobie nowy, aby ewentualnym brakiem lub zbyt wieloma pieczątkami nie wzbudzać problemów na granicy. Z Nowozelandzkiego programu o celnikach dowiedziałem się, że np. jednego pana nie wpuszczono do kraju, ponieważ powiedział, że jedzie na wakacje a miał ze sobą dużo dokumentów i przede wszystkim calutki paszport w pieczątkach z krajów z całego świata. Przedstawił się jednak jako turysta (nie chciał przedstawić zawodu) i dla celników wydał się zbyt podejrzany.
Jesteśmy na lotnisku, wsiadamy w samolot i lecimy. Kolejnym plusem wylotu w maju lub pozostałych nieturystycznych miesiącach jest fakt, że samoloty nie są przepełnione, przez co można znaleźć rząd wolnych siedzeń i położyć się w poprzek. Lot z Polski do Londynu/Frankfurtu to około 2 godziny. Z dużych lotnisk do Auckland już około 22 godziny samego lotu! Do tego należy dodać przynajmniej 2 godzinne międzylądowanie, najczęściej w Hong Kongu. W ten czy inny sposób trzeba przygotować się na przynajmniej 30 godzinną podróż, licząc pobyty na lotniskach. Dodając do tego zupełne odwrócenie strefy czasowej (w zależności od pory roku 10 lub 12 godzinna zmiana czasu), przylatujemy skrajnie wyczerpani. A przecież to dopiero początek i czeka nas odprawa celna. Więcej jednak o przelocie możecie przeczytać w jednym z pierwszych postów.
Z lotniska do centrum najlepiej i najtaniej dostać się autobusem, który kursuje co kilkanaście minut. Z centrum już dostaniemy się transportem publicznym w każde miejsce. Przejazd taksówką z lotniska to wydatek minimum 50$, w zależności gdzie jedziemy, cena może skoczyć nawet do ponad 100$. Znajdujemy swoje pierwsze miejsce noclegu i odpoczywamy.
Na koniec rada: przyjeżdżając, jakkolwiek nie będziemy wycieńczeni, nie powinniśmy się kłaść spać. Odespać najlepiej (mimo wszystko) jest w nocy. Trzeba wytrzymać do końca dnia i położyć się dopiero wieczorem. Tym sposobem bardzo szybko przestawimy się na nowy czas. W przeciwnym wypadku grozi nam kilkutygodniowe przestawianie się i pobudki np o 4 rano zupełnie wyspanym.

[Nowa Zelandia i poszukiwanie pracy]
Jesteśmy w Nowej Zelandii. Co dalej? Zaczynamy poszukiwać pracy. Dwie przydatne strony, to seek oraz trademe. Na obu stronach znajdziemy najwięcej ogłoszeń, jednak uwaga! Często ogłoszenia się powtarzają a jednym z największych błędów podczas rekrutacji, jest wysłanie do tego samego pracodawcy, na to samo stanowisko dwa razy aplikacji. Trzeba więc sobie w pewien sposób notować, gdzie już wysyłaliśmy, ponieważ również na tym samym portalu pracodawca może po pewnym okresie zamieścić dokładnie to samo ogłoszenie.
Jak szukać pracy wie każdy. Każdy ma swój sposób, każdy ma swoje metody. Najważniejsze to mieć dobre CV (nie muszę chyba wspominać, że w języku angielskim) i pozytywne nastawienie. Czego jednak nie dowiecie się z ofert o pracę, to tutejsze obyczaje rekrutacyjne. Postaram się wymienić jak najwięcej tych, które są nam, Polakom, obce:
  • CV - każda kultura ma swoje sposoby na pisanie CV. Nie inaczej z Nową Zelandią. Zaczynamy od tego, że w przeciwieństwie do Polski, tutaj nie powinno się wstawiać zdjęcia do aplikacji. Aplikacja powinna być zwięzła i zawierać najistotniejsze szczegóły z naszej kariery, a pomimo to powinna zawierać najlepiej około 3 stron. Pod każdym stanowiskiem trzeba zamieścić kilku-zdaniowy jego opis, czyli co robiliśmy i jakie są nasze sukcesy. I tutaj kolejna uwaga! Ważne aby pisać "moim sukcesem w pracy było" bardziej niż "mój zespół robił", ponieważ pracodawców nie interesuje jak potrafisz współpracować, tylko co potrafisz sam zdziałać, wnieść do jego firmy. Bardzo ważne jest również podanie numeru telefonu kontaktowego oraz adresu zamieszkania w Nowej Zelandii, co upewni pracodawcę, że jesteś na miejscu i może z Ciebie skorzystać. Nie powinno za to podawać się statusu wizowego (chyba, że mamy wizę pozwalającą na pracę). Tym sposobem możemy zakwalifikować się na rozmowę rekrutacyjną do firmy, która z założenia nie rekrutuje osób bez wizy pracowniczej, a na rozmowie możemy ich przekonać do siebie. Więcej o CV możecie znaleźć w sieci, między innymi wzory, jednak pamiętajcie - na całym świecie HR-owcy dobrze znają większość wzorów CV - bazujcie na nich, jednak nie kopiujcie (zmieniając tylko dane), bo zostanie to zauważone. I na koniec, może zbyt oczywiste, ale - piszcie prawdę i tylko prawdę. Każde naciągnięcie kwalifikacji zostanie wyłapane, wierzcie mi. Dotyczy to nie tyle Nowej Zelandii, co każdej rekrutacji.
  • referencje - jakkolwiek zabrzmi to dziwnie dla nas, tutaj obowiązują referencje. Zasadniczo są jednym z najważniejszych elementów selekcji kandydatów. Osoba bez referencji, lub z dopiskiem "referees available on request" odpada w przedbiegach, jakiekolwiek kwalifikacje by nie miała. Zwróćcie uwagę chociażby na fakt, że w Nowej Zelandii w większości domów, aby je wynająć potrzeba referencje z poprzedniego miejsca zamieszkania! Referencje, oczywiście po angielsku, zamieszczamy w CV na końcu wraz z kontaktem do osoby wystawiającej je. Nie zrażajcie się jeśli pracowaliście do tej pory tylko w Polsce. Podajcie adres e-mail osoby wystawiającej referencje. W praktyce rzadko pracodawca zwraca się o sprawdzenie referencji. Bardziej chodzi o uwiarygodnienie faktu wystawienia przez daną osobę tychże referencji. W obecnych czasach warto również skorzystać z nowych technologii, czyli internetu. Przydatny jest portal Linkedin, w którym możemy streścić swoją karierę oraz otrzymać referencje od współpracowników. Można link do swojego konta na Linkedin dodać w CV, jednak kopię referencji mimo wszystko trzeba wkleić do CV, ponieważ nie każdy będzie miał czas i ochotę kliknąć w podany link.
  • Zasięg - w zależności jak bardzo chcemy zostać w danym miejscu lub po prostu w Nowej Zelandii. Jeśli wybieramy jedno miejsce, to najlepsze oczywiście są duże miasta, gdzie o prace łatwiej. Trzeba się jednak liczyć ze zmniejszonym prawdopodobieństwem znalezienia pracy. Jeśli poszukujemy w całym kraju, trzeba się przygotować na kolejną wersje nowych technologii, czyli rekrutację przez wideokonferencję. To popularny tutaj sposób na pierwszy etap rekrutacji. Nie oszukujmy się jednak, zanim zostaniemy zatrudnieni, pracodawca będzie chciał nas zobaczyć i trzeba będzie do niego dolecieć. Wcześniej jednak możemy przejść rozmowę z nim przez skype, dlatego przydaje się laptop z kamerką internetową. W przeciwnym wypadku trzeba być przygotowanym na towarzystwo ludzi w koło słuchających jak mówimy o sobie, czyli na rozmowę w kafejce internetowej.
    Najlepiej poszukiwać pracy w 3 głównych miastach, czyli Auckland, Wellington i Christchurch jednocześnie. Wynika to z możliwości taniego przelotu pomiędzy tymi miastami (do 100$ za bilet w obie strony na kilka dni przed wylotem). Dodatkowo przedstawiając nasz zasięg jako całą Nową Zelandię, upewniamy firmy rekrutujące, że chcemy pozostać tutaj za wszelką cenę, bez względu na szczegóły.
  • rejestracja w firmach rekrutacyjnych - to kolejny szalenie ważny element. W Nowej Zelandii firm, które poszukują pracowników w internecie na własną rękę można wymienić na palcach jednej ręki. Tutejszym rynkiem pracy rządzą firmy rekrutacyjne. Szczegółów nie mogę wam powiedzieć, ponieważ sam ich nie znam, jednak z pozbieranych szczątków informacji poskładałem sobie do kupy to tak, że istnieje jedna wielka lista dla pracodawców, gdzie dodają oferty pracy (jest widoczna tylko dla firm rekrutacyjnych) z której korzystają firmy rekrutacyjne. Firma, która znajdzie kandydata na dane stanowisko, dostaje opłatę w postaci procentu od przyszłego rocznego wynagrodzenia pracownika. Tak działa tutejszy rynek.
    Jedną z zasad, które należy wiedzieć, a które nie są oczywiste, jest ta, że firmy rekrutacyjne również nie zawsze ogłaszają ofertę pracy w internecie! Wynika to z faktu, że każda posiada swoją bazę danych kandydatów, z której korzysta w pierwszej kolejności. Dlatego ważne jest, aby pojawić się w bazie danych każdej możliwej firmy rekrutacyjnej. Trzeba znaleźć takie firmy w sieci i zarejestrować się w ich systemach, i jakkolwiek jest to monotonne i nudne, uzupełniając wszystkie dwoje dane dotyczące przeszłej kariery. Jeśli firma nie posiada systemu online, należy do nich napisać maila z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy.
    Nie łudźmy się jednak, że taka firma zaopiekuje się nami. Jak każda firma rekrutacyjna na świecie, i tym tutaj zależy głównie na zysku, czyli znalezieniu prawidłowego kandydata. To oznacza, że jesteś po prostu numerkiem w bazie danych, który czasem wyskakuje przy wyszukiwaniu. Jakkolwiek rekrutujące osoby będą dla Ciebie miłe i sympatyczne i oferowały 100% znalezienie pracy jeśli dasz im wyłączność, nie daj się zwieść, rejestruj się wszędzie gdzie to tylko możliwe, bo tylko tak zwiększasz sobie sam szanse. Nie bój się też, że 2 firmy rekrutacyjne złożą Twoją aplikację do tego samego pracodawcy, przez co będziesz spalony. Dopóki nie dasz takiej firmie wyłączności na poszukiwanie pracy oraz pełnych praw, nie mają prawa zarządzać Twoimi danymi. Mogą przedstawić Cię pracodawcy tylko jako anonimowego kandydata z wymienionymi przez Ciebie kwalifikacjami.
  • Nie poddawaj się - niestety przyjeżdżając tutaj bez pozwolenia na pracę, trzeba się liczyć z tym, że setki naszych zgłoszeń zostanie odrzuconych. Dla pracodawcy łatwiej zatrudnić jest osobę z mniejszymi kwalifikacjami lecz z zezwoleniem na pracę, niż taką na którą będzie musiała czekać przez cały proces wizowy. Jednak nie można się załamywać i na każdą kolejną rozmowę kwalifikacyjną trzeba iść uśmiechniętym i pełnym wiary w siebie. W końcu pracodawca musi wybrać właśnie Ciebie spośród innych pomimo, że już na dzień dobry jesteś na straconej pozycji. I szukaj pracy do ostatniego dnia pobytu - wspomnę tylko, że sam dostałem pracę na 2 dni przed planowanym wylotem powrotnym do Londynu.
  • Nie pal za sobą mostów - jakkolwiek pracodawca, czy firma rekrutująca Cię nie potraktuje, nigdy nie pal za sobą mostów. Akurat ja ze swoją minimalną cierpliwością wiem, jakie to jest trudne. Wiem jednak również z doświadczenia, że czasem taka firma potrafi sobie o Tobie przypomnieć po jakimś czasie. I tutaj kolejna historia z życia wzięta - sam dostałem pracę z firmy u której wcale nie aplikowałem. Zostałem polecony przez inną firmę w której byłem na rozmowie rekrutacyjnej i zrobiłem dobre wrażenie. W dodatku po e-mailu, że dziękują mi za rozmowę i doceniają moje kwalifikacje, ale poszukują kogoś o innym profilu, wysłałem im podziękowanie i propozycję, że jeśli kiedykolwiek będą szukali kogoś o moim profilu, będę zaszczycony u nich pracować. I tak oto takim małym gestem kupiłem sobie stanowisko w firmie partnerującej tej firmie, w której byłem rekrutowany.
[Proces wizowy - wiza pracownicza]
To bardzo żmudny i czasochłonny proces. Podstawą jest oczywiście podpisany kontrakt z pracodawcą, którego kopię należy załączyć do aplikacji. I tutaj ważne są kwalifikacje do zawodu. Jeżeli nasz zawód jest na wspomnianej liście poszukiwanych w Nowej Zelandii, mamy 50% procesu za sobą, pod warunkiem, że udowodnimy swoje kwalifikacje (np. dyplomem wyższej uczelni z danego kierunku). Jeżeli natomiast aplikujemy na stanowisko, które nie jest na liście, pracodawcę czeka żmudny proces udowadniania, dlaczego jesteś lepszy od Nowozelandzkich obywateli, nawet kosztem tego, że rząd ich przeszkoli na dane stanowisko. Czasem ten proces może skończyć się fiaskiem, co oznacza, że pracodawca nie dostanie zgody na zatrudnienie Ciebie, a Ty zostaniesz zmuszony do opuszczenia kraju. Warto również wspomnieć, że w tym czasie nie wolno Ci pracować a proces może zająć nawet kilka miesięcy!
Jeśli natomiast jesteśmy na liście poszukiwanych zawodów i jesteśmy w stanie to udowodnić, przechodzimy prosto do procesu wizowego. I ten proces nie jest najprostszy bo trwa kilkadziesiąt dni (na chwilę obecną do 60 dni z danych immigration). Na aplikację wizową składa się wiele dokumentów, których aktualną listę najlepiej znaleźć na stronie immigration. Kilka z nich trzeba załatwić jeszcze w Polsce, dlatego obecny stan wylistuję. Potrzebne są:
  • Aktualne badania lekarskie, nie starsze niż 3 miesiące, na które składa się szereg pojedynczych badań, w tym rentgen, badanie krwi, moczu, ogólne lekarskie + ok 20 stronicowy formularz do uzupełnienia. Listę lekarzy, którzy wykonują takie badania w Polsce można znaleźć na stronie immigration. W Nowej Zelandii każdy lekarz jest uprawniony do przeprowadzenia takiego badania.
  • Aktualne zaświadczenie o niekaralności, nie starsze niż 6 miesięcy, które można załatwić w każdym oddziale sądu w miastach wojewódzkich w Polsce. Należy je oczywiście przetłumaczyć
  • Wszelkie dowody na kwalifikacje w danym zawodzie, w tym dyplomy, szkolenia itd. wszystko oczywiście przetłumaczone
  • Nie można mieć żadnych problemów z prawem ani z paszportem. Jeśli kiedykolwiek odmówiono nam wjazdu, czy wydalono nas z jakiegoś kraju, trzeba się liczyć z problemami, bez względu na powód
  • Potrzebny jest paszport! Tak, paszport dołączamy do aplikacji, przez co przez cały proces aplikacyjny zostajemy bez paszportu!
  • W przypadku dołączania partnera do naszej aplikacji, potrzebne są dowody, że jesteście stałymi partnerami (nie dotyczy oczywiście małżeństw), czyli wszelkie dowody zameldowania w jednym miejscu, wspólne zdjęcia, wspólne rachunki itp
  • Jak wspomniałem, potrzebna jest podpisana kopia kontraktu pomiędzy nami a pracodawcą
To chyba tyle. Wypełnione wszystkie formularze zanosimy do najbliższego biura immigration, skąd zostają wysłane do Wellington, czyli do stolicy. Tam są rozpatrywane i jeżeli nie ma żadnych przeciwwskazań czy wątpliwości, odsyłane są kurierem na nasz adres zamieszkania, przy czym możemy odebrać je tylko osobiście (przesyłka w końcu zawiera nasz paszport!).
Na koniec kolejna ważna uwaga! Dostając pozwolenie na pracę, nie możemy pracować wszędzie! Dostajemy pozwolenie tylko i wyłącznie na pracodawcę, z którym podpisaliśmy kontrakt. To oznacza, że zmiana pracodawcy oznacza kolejną aplikację w immigration. Otwartą wizę pracowniczą (pozwalającą na pracę u dowolnego pracodawcy) za to dostają partnerzy osoby posiadającej wizę.

[Podsumowanie]
Wyjazd i mieszkanie w Nowej Zelandii to marzenie nie jednego z nas. To przepiękny kraj, w którym w ciągu 2 godzin możemy znaleźć się z górskiego stoku, poprzez tropikalną dżunglę na pięknej piaszczystej plaży z błękitną wodą. Kraj, w którym na pierwszym miejscu jest rodzina, a potem praca. Nie ma aż takiego wyścigu szczurów a ludzie są bardzo przyjaźni.
Jednak jednocześnie to kraj, który kandydatów na mieszkańców po prostu wybiera. Trzeba wykazywać się czymś, co oficera migracyjnego oraz pracodawcę zachęci do pozostawienia nas tutaj. Przeciętny zjadacz chleba po prostu nie ma szans.
Sam wyjazd do Nowej Zelandii to koszt przynajmniej kilkunastu tysięcy złotych na osobę. Koszt, który nigdy nam się nie zwróci. Mało tego, pieniądze, które możemy zupełnie stracić! Nikt w końcu nie gwarantuje, że znajdziemy tutaj pracę. Nikt nie gwarantuje również, że z ofertą pracy dostaniemy wizę. We wspomnianym koszcie mieszczą się koszty utrzymania nas przez cały okres (zakładam, że żyjemy bardzo, bardzo oszczędnie), koszty aplikacji wizowej, koszty przelotu itd. Zabierając ze sobą partnera, czy rodzinę, koszty lekko skaczą do kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Dlatego bezpieczniejszą opcją jest aplikowanie o Skilled Migrant Visa jeszcze w Polsce, ponieważ gwarantuje nam to możliwość pozostania w kraju przez dowolny okres czasu oraz znacznie ułatwia znalezienie pracy. Wizę taką załatwia się jednak minimum pół roku, a zaleca się rozpoczęcie załatwiania jej rok przed planowanym przyjazdem.

Ja wybrałem opcję szaloną. Ten blog w końcu to relacja z szalonej emigracji. Wybrałem się na wizie turystycznej, znalazłem pracę i mam zamiar tu zostać jak najdłużej. Pomimo wielu problemów, worków z pieniędzmi zainwestowanymi w ten wyjazd, zrezygnowania z prestiżowej pracy w Polsce, nie żałuję swojej decyzji. Po prostu warto. Gdyby ktoś spytał mnie, czy drugi raz również zaryzykowałbym wyjechać do kraju, którego nie znam, w którym nie mam żadnych znajomych ani kontaktów, do którego nie mam zezwolenia na pracę i nie jestem pewien czy będę mógł zostać, odpowiedział bym bez zastanowienia, o każdej porze dnia i nocy: TAK!


Treść artykułu jest tylko i wyłącznie moim poglądem, który przedstawiam jako materiał do lektury dla osób, które chcą wyjechać do Nowej Zelandii. Nie traktujcie tego jako podręcznika wyjazdowego. Tobie też może się udać, ale wcale nie musi. Jeśli nie masz nic do stracenia lub po prostu potrzebujesz poczuć wiatr we włosach, ryzykuj. Jeśli zaś koniecznie chcesz się tu przeprowadzić, dokładnie zaplanuj każdy krok i załatw wszystko jeszcze w Polsce. Powodzenia!