30 czerwca 2010

Muzyka i cholerny telefon

Wczoraj pół dnia bawiłem się komputerem i różnymi programami, a w tle leciała muzyka. I muszę przyznać, że tak po kilku godzinach słuchania różnych piosenek, bardzo dużo kojarzy mi się z sytuacjami, wspomnieniami itd. Jest to logiczne, zważając na to, że moja pamięć wzrokowa jest jaka jest, większość rzeczy kojarzy się z dźwiękami. W każdym układzie wczoraj w ucho wpadło mi kilka piosenek, w tym o dziwo jedna polska ;) Więc z tym okresem, oczekiwania na pracę, szalonej wycieczki na koniec świata w ciemno, bez żadnych załatwień, będzie mi się kojarzyła od wczoraj ta piosenka. Co prawda opowiada zupełnie o czymś innym, ale mniej więcej takie odczucie towarzyszyło wyjazdowi, zrobić coś, zmienić coś. Wcześniej tylko praca, praca, praca, a teraz przynajmniej coś nowego – nuda, nuda, nuda haha :) Ale też nowi znajomi, nowy język, nowy kraj, wszystko nowe. I o to chodziło. I nawet gdyby świat się zawalił i nie udało by się tutaj zostać, na pewno będę z uśmiechem słuchał tej piosenki, bo zrobiłem to co chciałem i niczego nie będę żałował! :)

Dzisiaj mam nadzieję w końcu umówić się z tym kolesiem od wolontariatu, dostałem prawidłowy numer i zaraz będę dzwonił. Może uda się umówić jeszcze na dzisiaj, to na pewno zajęło by mi trochę dnia, jako że dzisiaj totalnie nie ma pomysłów na spędzenie czasu. No może poza gotowaniem obiadu. Ponieważ mam dużo czasu, dużo czasu spędzam w kuchni. Jest jednak jedna wada – otóż gotowanie zwykle kończy się nadmiarem, co skutkuje jedzeniem na 2 a nawet na 3 dni. To również skutek tego, że tutaj mięso nie sprzedaje się na wagę. Nawet w sklepach mięsnych mięsko jest po prostu pakowane w gotowych porcjach a najmniejsze to takie po 0,5kg. Zdecydowanie za dużo na jedną porcję ;) I tak jeden dzień spędzając w kuchni, następny jeden lub nawet 2 mam wolne, ponieważ muszę zjadać odgrzewany obiadek. Myślałem o dzieleniu mięska i zamrażaniu, niestety nasza lodówka ma małą zamrażarkę i ledwo mieści się tam mój 1kg warzyw mrożonych oraz dziewczyn kilka mrożonek. Upychanie tam dodatkowo mięska mija się z celem, aczkolwiek zapewne oszczędziło by też kasę. Ostatnio była promocja na nogi kurczakowe, można było kupić 1kg za niecałe 5$, taniej nawet niż w Polsce. Wadą natomiast było to, że pakowane były właśnie po 1kg, taki spory worek. Miałbym ich pewnie na tydzień, tylko co z nimi zrobić? Cholerny mięsny.
Dzisiaj też jestem poraz drugi maksymalnie wkurzony na mój telefon. Ponieważ bateria jest na wymarciu, zdarza jej się pokazywać „full” podczas gdy tak naprawdę jest pusta. I tak dzisiaj drugi raz podczas mojej historii pobytu tutaj dzwoni ktoś z zastrzeżonego numeru, ja pewny swego próbuję odebrać a tu sru, telefon się wyłącza. W ogóle to już 3 raz, ale raz był w sobotę, więc raczej nie obstawiam, że był to pracodawca. No nic, z wielką nadzieją mam nadzieję, że ten ktoś zadzwoni raz jeszcze a przy okazji, że nie była to ta sama osoba co dzwoniła wcześniej i też się natknęła na rozładowaną baterię. Cholerny świat. Najgorsze jest to, że przy takim stanie baterii nie ma sensu doładowywać ją co wieczór, bo to zupełnie ją zajedzie. Tymczasem jak pokazuje, że jest full, to niech przynajmniej nie oszukuje i zejdzie jedną kreskę niżej. Ehh. Jest też pomysł, żeby co wieczór telefon po prostu rozładowywać, tylko nie znam tutaj żadnego darmowego numeru, gdzie mógłbym zadzwonić i zostawić telefon włączony aż do rozładowania. No nic, jak się wkurzę to kupię tutaj baterię, która pewnie przekracza wartość tego cholernego starego złomu! Grr…

I jeszcze zabawna rzecz :) Ponieważ po raz kolejny dzwoni ktoś z agencji i chce mnie reprezentować (jutro mam spotkanie, na szczescie to byl ten zastrzezony numer, ktory zadzwonil raz jeszcze po godzinie), postanowiłem zrobić sobie ściągawkę. I to nie dlatego, że nie radzę sobie z angielskim na żywo. Bardziej z tego powodu, że podczas takiej rozmowy jest większy stres niż w Polsce. Z prostego powodu, wiesz doskonale, że oprócz Twoich kwalifikacji, może nawet przede wszystkim, oceniają Twój język. Dlatego trzeba uważać na słowa, trzeba uważać na gramatykę itd. Dlatego napisałem sobie kilkanaście pytań, które sam bym zadał kandydatowi + które już zostały mi zadane i napisałem sobie odpowiedzi po angielsku :) Nie, nie stukam ich na pamięć jak pewna Joanna :D ale przyswajam sobie co chcę powiedzieć, co pozwoli mi bardziej się wyluzować i skupić właśnie na mówieniu, bardziej niż na uważaniu na język :)

29 czerwca 2010

Po dluzszej przerwie

Wpis po dłuższej przerwie, chociaż długością nie będzie odpowiadał pewnie zaległościom. Zacznijmy więc od soboty. Połowę soboty przespałem :) Wstałem ok. 11, ponieważ do późna siedziałem nad kodem Framework SilverStripe. To jedna z firm, która ogłasza się, że szuka pracowników. W każdym układzie grzebałem i sprawdzałem na czym to stoi. Przy okazji znalazłem im lukę, o ile jej nie znali :p Potem pojeździłem z dziewczynami po mieście, kiedy załatwiały coś innego i sobota minęła. Wieczorem seans filmowy, jako że tutaj najlepsze filmy są właśnie w sobotę.
Niedziela minęła dalej na „zabawie” w pracę. Muszę coś robić bo zwariuję ;) Wieczorem była kolacja z Nickiem i Evanem – para o której już kilka razy. Przyprowadzili oni znajome małżeństwo (z małżeństwem była znajoma) oraz znajomego. W sumie ze mną było 9 osób. Głośno, ruchliwie, ledwo można było się słyszeć nawzajem. W każdym układzie udało mi się zamienić kilka słów małżeństwem, które okazało się Brytyjczykami. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że pomimo iż NZ oficjalnie jest pod koroną brytyjską, Brytyjczycy również potrzebują dokładnie takich samych papierów jak my. I tak dowiedziałem się, że oni przyjeżdżając tutaj też starali się o wizę, ale załatwili ją jeszcze z GB. Wtedy trzeba było 100 punktów na zyskanie (teraz 140). W każdym układzie ich syn pracuje w IT i przyjechał przed rokiem czy dwoma w ten sam sposób co ja. Zanim dostał pracę minęło 2 miesiące, więc jest to jakieś pocieszenie, że nie robią wyjątków dla Brytyjczyków czy anglojęzycznych ;) Podobno miał ten sam problem – nie ma wizy bez oferty pracy, nie ma oferty pracy bez wizy. W każdym układzie jemu udało znaleźć się coś w Wellington, więc coraz częściej mój wzrok kieruje się w tamtą stronę.
Kolacja minęła w bardzo przyjaznej atmosferze, ogólnie to już pół Auckland wie, że szukam pracy w IT, bo kogo byśmy nie spotkali, dziewczyny pytają, czy nie zna kogoś kto szuka pracownika ;) I po raz kolejny dowiedziałem się, że mam Holendersko/Niemiecki akcent (zanim zdradziłem się skąd jestem), więc zastanawiam się czy to dobrze czy źle. Tak czy siak jest Progress, kilka lat temu był akcent rosyjski :p
Dzisiaj wczesny poranek i umówiona wizyta a CBD a Volunteering Auckland. Wypełniłem formularz, przeszedłem przez krótką rozmowę, która zakończyła się dostarczeniem danych potencjalnego „pracodawcy” i wróciłem do domu. Krótkie wyjaśnienie. Okazało się, że wolontariat w NZ to nie tylko pomaganie w ogródkach czy robienie zakupów starszym osobom. To też zwykła praca w firmach, które szukają pracowników do pomocy w niepełnym wymiarze godzin. I tak zostało mi przydzielone stanowisko w jakiejś firmie (jeszcze nie wiem jakiej), która szuka „operatora komputera” i administratora. Z tą administracją to będzie ciężko, ale w wymaganiach była napisana biegła znajomość obsługi komputera, a w ramach pracy będzie szkolenie, więc co mi tam. Coś muszę robić, żeby nie zwariować. Miałem dzisiaj zadzwonić umówić się na spotkanie, niestety jest jeden znaczący problem. Pani na kartce zapisała mi numer do nich o jedną cyfrę za mało :/ Muszę więc jutro zadzwonić i dowiedzieć się raz jeszcze o prawidłowy numer i może na środę umówić się na spotkanie.

Wieczorem rozmawialiśmy z Lindą i Kitty o przeprowadzce. Mają na celu nowy dom, który pomieści wszystkich, 3 łazienki, 2 salony. Przede wszystkim wszystkie sypialnie są tzw. dwuosobowe, czyli większe od mojej obecnej, w której po wstawieniu większego łóżka zapewne niewiele zostało by miejsca. Dodatkowo, przez to, że będzie to duży dom z wieloma osobami, (podobno) opłaty mają być niższe, co na pewno jest na plus dla mnie. Minus – dalej od CBD, jedna dzielnica za nami. Bliżej lotniska, blisko sklepów i centrum tamtej dzielnicy, podobno również dużo ładniejsza okolica z okolicznym parkiem, bezpieczna i zadbana. Zobaczymy. Na razie się nie nastawiam ani tak ani inaczej, ponieważ dziewczyny były dopiero zobaczyć dom, stwierdziły, że jest za drogi, brakuje piekarnika i zmywarki i to wszystko będą z właścicielami negocjowały. Tak że szybko pewnie się to nie zmieni.
Dzisiaj też walczyłem z cholernym SUSE, które dostałem od Bartka i zainstalowałem u siebie, żeby bawić się w Linuksa. Problem jest w tym, że to debilne SUSE jest tak debilne, że nie da się na tym debilnym suse nic zrobić. I tak od kilku dni próbowałem zainstalować GCC ale ten debilny system powtarza mi, że do zainstalowania GCC potrzebuję… GCC!!! Grrr. Zero odpowiedzi na forach, wszyscy piszą, że GCC powinno być na płycie instalacyjnej. Na mojej nie ma  Wszyscy też piszą, że płyt instalacyjnych powinno być 3. Ja mam 1. Tak wiec oficjalnie SUSE mówimy nie, poprosiłem Bartka od podrzucenie Debiana.
I na koniec mała ciekawostka. W TV jest tutaj taki program o „strażnikach granic”. Po naszemu pewnie byli by to celnicy. W każdym układzie w każdym odcinku pokazują co i jak konfiskują na lotniskach i na poczcie. I tak mają wyszkolone pieski, które obwąchują wszystkich (sam byłem obwąchiwany, pamiętacie?). Ciekawostką jest natomiast to, że pieski są tak wyszkolone, że wywąchują nie tylko narkotyki (takich przykładów jest w każdym odcinku kilka), ale również, co spowodowało mój opad szczeny, piesek wywąchał pajączka chodzącego po lotnisku! Po złapaniu okazało się, że jest to nielegalny imigrant z Australii i został unicestwiony :) Prawdopodobnie przyleciał wewnątrz jakiegoś bagażu podręcznego i wyszedł sobie na spacerek po lotnisku ;) Co zabawne, była też para nowożeńców, która przyjechała ze ślubu w Australii i przywieźli bukiet ślubny ususzony na pamiątkę. Niestety, mimo wszystko, zostali zobligowani do wrzucenia go do kontenera utylizacyjnego, ponieważ zawierał róże, które mogą przenosić jakąś tam chorobę roślinną. Cóż, amerykanie chyba wymiękają przy takim poziomie przeszukiwań pasażerów.

25 czerwca 2010

Zima

Jeśli wczorajszy przelotny deszcz zniechęcał do wyjścia, to dzisiejsza ulewa nie zachęca do wyjścia z łóżka. Nawet nie wiem, czy uda mi się dzisiaj odwiedzić kafejkę. Od rana pada poziomo. Na szczęście tutaj wszędzie jest z górki a dół górki do woda, więc o powódź nie ma się co martwić ;) W każdym układzie w taką pogodę nawet parasol za bardzo nie pomoże, więc jedyna opcja to, że przynajmniej w jedną stronę zawiozą mnie dziewczyny. Cóż, ten czas przynajmniej spędzę na dokończenie naprawiania tych komputerów. Jak się zabierałem to wyglądało na spitolone systemy, obecna diagnoza to w komputerze a oprócz naprawienia systemu przegrzewa się procek, więc trzeba się pobawić w rozbieranie, w komputerze b uszkodzony jest dysk, więc nie wiem czy jest sens go ratować, komputer c natomiast jest niezdiagnozowany. Po odpaleniu w końcu windy po jakimś czasie się zawiesza. Sprawdzałem systemową temperaturę i wygląda ok. Być może przegrzewa się coś innego, tylko jak to cholera sprawdzić. Będzie jeszcze z nim trochę zabawy.

Wczorajszy dzień minął dosyć szybko z wyjątkiem wieczoru. Zanim jednak do niego przejdę krótkie podsumowanie MŚ z tutejszego punktu widzenia. NZ są bardzo zadowoleni z postawy swojej drużyny. Jakby nie patrzeć jest to drużyna amatorska i część z reprezentantów narodowych nie gra zawodowo w piłkę! Uczcie się Polacy! Po 3 remisach NZ została 3 czy 4 drużyną w historii, która odpadła z mistrzostw nie przegrywając meczu. Najważniejsze, że zakończyła mistrzostwa wyżej niż aktualni mistrzowie świata włosi! Ha, macie to Mourinhowskie catenaccio (czy jakoś tak). Włoskie wsiury, teraz Real będzie grał włoski szajs :) I dobrze, miło było by zobaczyć Real w 2 lidze LOL! I jeszcze słowo o komentatorach. Każdy kraj chyba ma swojego głównego komentatorskiego głupka ;) Ma go i NZ. Nie pamiętam imienia, ale przypomina Szaranowicza. A najlepsza jest wymowa Słowackiego bramkarza, począwszy od Mucza, poprzez Muka, skończywszy na prawidłowym Mucha ;)

Wieczorem Linda i Kitty postanowiły pojeździć po mieście. Tak ot, dla rozrywki pojeździć po okolicy. Pozwoliły mi zabrać się ze sobą, więc zobaczyłem kilka świetnych miejsc, z których rozpościera się widok na CBD szczególnie wieczorem, byliśmy pod głównym mostem, w kilku zatokach, ogólnie jeździliśmy przez ponad 3h. W załączniku nowe zdjęcia w albumie. Dowiedziałem się też kilka nowych rzeczy jak to, że picie alkoholu w miejscu publicznym w NZ jest zakazane (dotyczy to również naszego polskiego picia z torebki ;) ), oznacza to, że typowo europejskie wieczorne picie na plaży odpada. Również załatwianie się poza wyznaczonymi miejscami jest karane 250$! To nawet dla NZ jest kupa kasy. I wlicza się to załatwianie na kempingu poza toaletami. Cóż, dobrze wiedzieć ;)
W sumie zobaczyliśmy mnóstwo rzeczy, byłą szkołę dzieci Lindy, miejsce gdzie wcześniej mieszkała, miejsce gdzie wcześniej mieszkała Kitty, ciemny i przerażający cmentarz itd. itd. Bardzo miły wieczór, szczególnie, że jakby specjalnie zrobił się pogodny. Dzisiejszy dzień za to zapowiada się cholernie nudnie, więc jutro nie będzie co pisać :)

P.S. Wiecie, że dzisiaj jest rocznica śmierci Michaela Jacksona? Jak ten czas szybko leci, wydaje się, że było to kilka miesięcy temu.

24 czerwca 2010

Troche wiecej o NZ

Kiedy słyszy się, że media kłamią, albo co bardziej zabawne powtarzają głupotę jedno za drugim, to nie razi tak w oczy, w przeciwieństwie do sytuacji, kiedy samemu widzi się takie durnoty. Otóż taką durnotę palnął Onet, cytując (lub co gorsza modyfikując) info z papu. A ci z papu, chyba nie mają nic do papu, że tworzą durne wiadomości i zbierają na chleb.
Wiadomość mniej więcej przedstawiała się tak: Nowa Zelandia zremisowała z Włochami w MŚ, Nowozelandczycy cieszą się jakby wygrali mistrzostwa świata, nawet premier oglądał z synem mecz w TV i zadzwonił do trenera z gratulacjami. Więc po kolei durnoty: Nowozelandczycy owszem cieszą się, ale tak samo jak my byśmy się cieszyli z remisu z Włochami i tematem nr. jeden jest przyszły mecz z Paragwajem, a nie remis. Bardziej nazwałbym to umiarkowanym optymizmem niż euforią po remisie. Owszem, piłka nożna jest tu tematem nr. 1, bo jak rozmawiałem z jednym Kiwi to „ileż można oglądać rugby? za każdym razem są mistrzami świata, to stało się nudne, a piłkarze to coś nowego”. Ale ta piłka nożna nie dotyczy tylko NZ, bo każde wiadomości od tygodnia zaczynają się od MŚ, nie ważne czy gra Słowacja, Słowenia, Anglia czy NZ.
Druga durnota, bardziej poważna to premier – otóż premier oglądał mecz (nie wiem czy z synem, nie pokazali), ale oglądał NA ŻYWO w RPA! I nie dzwonił do trenera tylko poszedł mu pogratulować! Nie wiem skąd takie teksty się biorą w mediach, ale można łatwo odgadnąć, że taki pismak może sobie napisać cokolwiek a i tak 90% ludzi mu uwierzy. Musiałem się wyżyć, bo po obejrzeniu tutejszych wiadomości i przeczytaniu dzień później takiej ściemy z kosmosu w Onecie można tylko ręce załamać.

Kontynuując plotki. Przyjeżdżając tutaj miałem mnóstwo wiadomości zebranych z różnych źródeł. Sukcesywnie postaram się je przypominać w kolejnych postach i potwierdzać lub zaprzeczać. Dzisiejsze to:
- w NZ nie ma groźnych owadów/zwierząt (w znaczeniu jadowitych, agresywnych), za to jest dużo karaluchów i robaków – PRAWDA. Rozmawiałem z Kitty i jest tutaj tylko jeden jadowity pająk, ale jak ugryzie to tylko słabsi ludzie umierają, pozostałym zostaje tylko blizna po ugryzieniu. Jeśli chodzi o robaczki to w moim pokoju codziennie zabijam przynajmniej jednego robaczka i pajączka :) Wynika to prawdopodobnie z ilości zieleni w okolicy i tego, że robaczki ciągną do ciepła. Nie są jakieś upierdliwe, ale jednak widok takiego żółtego małego robaczka z czółkami na pewno nie zachęca do kładzenia się spać ;)
- w NZ na pierwszej stronie książki telefonicznej jest instrukcja „co zrobić, kiedy wybuchnie gejzer” – FAŁSZ. A przynajmniej w Auckland. W tutejszej książce telefonicznej nic takiego nie ma. Być może zależy to od regionu, jako że ani w Auckland ani w najbliższej okolicy gejzerów nie ma. Najbliższe są w Tuarandze, jakieś 200-300 km stąd.
- w NZ jest zero tolerancji dla przemocy – PRAWDA. Otóż dla przykładu najmłodsza dziewczynka Lindy rok temu uderzyło inną dziewczynkę za to, że tamta brzydko ją nazwała. Nie zrobiła jej żadnej krzywdy, ale za samo podniesienie ręki została bezwarunkowo usunięta ze szkoły publicznej i przeniesiona do szkoły specjalnej.

Na razie tyle przychodzi mi do głowy, ale jeśli chodzi o tą przemoc, to kolejna historia z dziwactw NZ. Otóż Haylee (18 letnia córka Lindy, ta w ciąży), ponad rok temu pokłóciła się ze znajomymi. Zaczęli głośno krzyczeć więc ktoś wezwał policję. Policja przyjechała, spisała zeznania (od obecnie byłych znajomych), że Haylee groziła innej dziewczynie i odjechała. I tutaj nowość – w NZ nie ma czegoś takiego jak oskarżenie obywatela przez obywatela. W przypadku kiedy wezwie się policję, policja automatycznie kieruje sprawę do sądu. Wzięło się to z tego, że policja i sądy miały dość spraw, gdzie podczas rozprawy poszkodowany wycofywał wszelkie oskarżenia, bo się rozmyślił, albo przebaczył. W tym momencie poszkodowany w ogóle nie bierze udziału w rozprawie. Tak więc Haylee została oskarżona (nie pamiętam jak dokładnie brzmiały zarzuty, ale coś w stylu próba zastosowania przemocy), a wiem to stąd, że wczoraj byłem z dziewczynami w mieście w sądzie :)

Pierwszy raz byłem w sądzie. Wygląda to bardzo ciekawie. Ogólnie na salę rozpraw może sobie wejść każdy. Na kolejkę Haylee czekaliśmy (sic!) prawie 3h na sali. Wszystko po to, żeby dowiedzieć się, że sędzia nie miał czasu przeczytać zeznań świadków, policji i adwokata, więc odroczył sprawę o 2 miesiące. Podobno robi to 5 raz. Akurat sądownictwo jest bardzo podobne do naszego :) W każdym układzie przez ten czas wysłuchaliśmy 3 innych rozpraw, gdzie 2 panów poszło siedzieć a Pani dostała 12 miesięczny dozór. Pierwszy pan za uderzenie dziecka i zeznanie żony, że się go boi, poszedł siedzieć na rok. Drugi facet za prowadzenie po pijanemu na 30 dni do więzienia. Nie to, że tu nikt nie jeździ po pijanemu, ale ten facet złapany został… 8 raz! Ostatnia Pani oszukała urząd podatkowy na ponad 20k $ zaniżając zarobki. Tutaj świetną, naprawdę świetną mowę wygłosił adwokat, przy czym nawet sędzia powiedział „niech pani dziękuje swojemu adwokatowi, bo wykonał kawał dobrej roboty”. Dostała tylko dozór i (nie pamiętam ile) ileś lat na spłacenie długu. Groziły jej bodajże 3 miesiące odsiadki i taką karę miał w głowie sędzia zanim jej obrońca wygłosił swoją mowę.

Tak minęła większość wczorajszego dnia, zakończona przepięknym gestem od rządu w postaci mandatu za wycieraczką :) Okazało się, że parking jest tylko na 1h i to, że zapłaciliśmy za kolejne godziny nic nie zmienia. W tym celu parkingowy rysuje kreskę na oponie i sprawdza czy jeszcze jest. Jeśli jeszcze jest, a bilet na parking jest nowy, dostaje się mandat. Żeby było zabawnie, wystarczy przestawić 0,5 metra samochód, żeby kreski nie było widać. Ale nikt z nas się nie kapnął, że parking jest tylko godzinny. Przy okazji dowiedziałem się jak to rozpoznać (na znaku P jest małymi literkami napisane 60, 120 lub 180).

Ok. tyle na dzisiaj, rozpisałem się trochę, pewnie z tego powodu, że jest dzisiaj fatalna pogoda i nie zachęca do wychodzenia z łóżka. Najwyższy czas się pozbierać do kupy i korzystając z pożyczonego od dziewczyn parasolu wybrać się do kafejki przeglądnąć nowe oferty pracy :)

23 czerwca 2010

Kolejny krok

Wczoraj odbyłem drugą rozmowę będąc tutaj. Pojutrze mijają 4 tygodnie, więc nie jest źle. Stawiam, że do końca lipca będę już pracował ;) Bo jak nieeee…

Od początku. Wczoraj był wtorek i zaczął się od wspominanych zakupów, ponieważ nie miałem zupełnie nic w zapasach. Do zakupów trzeba było dorzucić trochę chemii, jak żel pod prysznic i trzeba stwierdzić, że takie rzeczy są tańsze tutaj. To dobrze, bo w Polsce chemia jest bardzo droga. Pewnie dlatego, że chemicy dużo zarabiają haha :p Po zakupach w końcu normalne śniadanie, blog i trochę sprzątania w pokoju. O 15 byłem umówiony na wideo chat z Reinerem z Wellington, więc ok. 14 zebrałem się do kafejki. Na miejscu byłem 14.30 więc było wystarczająco dużo czasu, żeby wysłać wam bloga, sprawdzić maila i aktualne oferty pracy. Jak na złość ani w poniedziałek ani we wtorek nie pojawiła się żadna nowa oferta pasująca do mnie. Cóż, trzeba być cierpliwym. Punkt 15 zadzwonił Reiner.

Kontaktując się wcześniej ze mną mówił, że będzie to luźna rozmowa, w której odpowiemy sobie wzajemnie na kilka pytań. Nie jest to jeszcze rozmowa kwalifikacyjna, więc podziękował mi za propozycję przybycia do Wellington. Rozmawiając jednak nie dało się oprzeć wrażeniu, że jest to właśnie rozmowa kwalifikacyjna. Głównym tematem rozmowy było moje CV, moje doświadczenie i ogólnie wizja pracy. Były pytania dlaczego tu jestem, dlaczego szukam pracy jako programista a nie Project Manager itd. Ogólnie zeszło nam 40 minut, z czego jakieś 15 na bardzo fajnej dyskusji o open source. Myślę, że będzie jeszcze okazja ją kontynuować kiedyś, ponieważ z małymi rozbieżnościami próbowaliśmy się nawzajem przekonać, jednak brakło czasu, ponieważ Reiner wrócił do mojego CV (dzwonił z pracy, więc nie miał aż tyle czasu).
Trochę podsumowania – Reiner jest Niemcem, mieszka od 3 lat w NZ i z tego co pamiętam jest dyrektorem IT lub coś w tym rodzaju. Ma żonę Polkę (cholera, tych polaków jest tu na pęczki!), zatrudniają jednego polaka w firmie i był 2 razy w Polsce. Firma jest w Wellington i zajmuje się produkcją serwisów internetowych głównie bazując na open source i również tworząc go. Mają swojego open source-owego CMS-a. Cała rozmowa (wydaje mi się) skończyła się bardzo pozytywnie. Reiner powiedział, że musi porozmawiać jeszcze z innym managerem i na koniec zapytał, jak dużo czasu potrzebuję na zorganizowanie sobie przyjazdu do Wellington na prawdziwą rozmowę kwalifikacyjną (przypominam, że to prawie 700km). Wydaje mi się, że w takim układzie jest zainteresowany, bo czemu znów by robił mi nadzieję takim pytaniem. Największy jednak plus całej tej rozmowy przez skype jest to, że po pierwsze zatrudniają już polaka, więc znają zabawy z immigration, po drugie Reiner sam jest Niemcem, więc sam się musiał z immigration bawić a po trzecie ani jedno pytanie nie padło o wizę! Na mój gust oznacza to, że wiedzą jak w to się bawić i nie są tym przerażeni. Cóż, daje sobie ogromną nadzieję do końca tygodnia, jeśli się nie odezwie (w znaczeniu zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną), skupię się na kimś innym :)

I tak mija dzień po dniu, ogólnie jestem zadowolony z pobytu i dzięki zainteresowaniu ze strony pracodawców w ostatnim tygodniu, mniej myślę o problemach ze znalezieniem pracy. Wczoraj oglądałem zresztą program w TV o jakimś podróżniku stąd (nie wiem tylko czy NZ czy Australia), w każdym układzie jeździ po Europie i pokazuje tutejszym Europę i europejską kulturę. Program bardzo fajny, natomiast po obejrzeniu stwierdziłem, że właśnie to musi być najlepszy zawód świata. Jeździć po całym świecie i tylko robić filmiki pokazujące jak co wygląda. Rewelacja. Zresztą do tej pory wydawało mi się, że pisanie jakiś książek o podróżach to musi być strasznie trudna rzecz. A jednak pisanie codziennie co wydarzyło się dnia poprzedniego jest cholernie proste i jeśli ktoś by mi chciał za to zapłacić to z chęcią pojeździłbym po całym świecie, żeby to opisać :p Ktoś chętny?

Na koniec krótki opis inności Nowozelandzkich dróg. W poniedziałek robiąc sobie ten „krótki” spacer, przyjrzałem się dokładnie warunkom drogowym i muszę przyznać, że NZ jest bardzo dobrze zorganizowana jeśli o to chodzi. Z inności na pewno trzeba wymienić „totalne” przejścia dla pieszych. To moja nazwa, nie przyzwyczajajcie się ;) Chodzi generalnie o to, że w miejscach, gdzie jest duży ruch pieszych, światła dla nich włączają się wszystkie 4 w kwadracie jednocześnie, co pozwala (zresztą jest dodatkowo oznakowane, że można) przechodzić w dowolną stronę – nie tylko na drugą stronę ulicy, ale także po przekątnej skrzyżowania. Śmieszna rzecz, ale jednak bardzo wygodna, bo tych osób chodzących po przekątnej jest bardzo dużo.
Kolejną rzeczą są ścięte rogi skrzyżowań. Prawie każde skrzyżowanie ze światłami (poza centrum oczywiście), ma ścięte rogi tak, że zostaje taka trójkątna wysepka. Już tłumaczę po co. Otóż po pierwsze samochody skręcające w lewo (tak jak u nas w prawo - pamiętajcie, że tu wszystko na odwrót ;) ) mają swój własny pas i skręcając w lewo nie przeszkadzają tym jadącym prosto a przede wszystkim omijają światła! Tu nie ma czegoś takiego jak zielona strzałka, są właśnie te takie łuki, które pozwalają ominąć światła. Mało tego, w centrum np. za to są światła ze strzałką w lewo. I teraz jeśli jest czerwone światło, to nie można jechać – oczywiste ;) – jeśli jest zielone, to można jechać bezwarunkowo, ale uwaga! jeśli w ogóle żadne światło się nie świeci, to można jechać warunkowo, tzn trzeba przepuścić pieszych. Zauważyłem, że ten sam system jest stosowany dla pieszych (już o tym pisałem raz), tzn. podchodząc do pasów nie świeci się żadne światło, jeśli jest mały ruch, przechodzisz, jeśli jest duży, naciskasz przycisk i zapala się czerwone światło i czekasz na zielone.
Wracając jednak do tej śmiesznej wysepki – po drugie ma ona niesamowicie inteligentne rozwiązanie. Że też nie widziałem tego w europie. Otóż, kiedy zapala się zielone światło do jazdy prosto u nas samochody jadące w lewo muszą odczekać pieszych, tutaj natomiast nie! Bo otóż samochody jadące w lewo mijają pieszych z lewej strony, bo piesi są na wysepce. Tym samym nie tworzy się zator samochodów czekających na skręt w lewo. Świetne rozwiązanie, które może i gdzieś istnieje nawet w Polsce, ale tutaj jest prawie na każdym skrzyżowaniu ze światłami.
I ostatnia świetna inność – ruchome pasy. Otóż, ponieważ w Auckland jest duży ruch a jak wiecie gdzie się nie obejrzy tam jest woda, jest tu również sporo mostów w tym ten jeden nad główną zatoką dzielącą Auckland na północne i południowe. Na większości z tych mostów przy wjeździe są światła. Co zabawne nie ma na nich standardowych świateł, tylko albo zielona strzałka do przodu, albo czerwony krzyżyk. System polega na tym, że w danej godzinie, jeśli ruch jest skierowany w jedną stronę, włącza się więcej pasów do przejazdu przez most, jeśli ruch robi się w drugą stronę, pasy do przejazdu przez most również się odwracają. I tak np. na moście w Panmure są 3 pasy. Rano 2 prowadzą w stronę centrum, jeden na przedmieścia, popołudniu 2 na przedmieścia 1 w stronę centrum. Rewelacyjne rozwiązanie rozładowujące ruch. Ciekaw jestem jednak, ponieważ na drodze nie ma wyraźnego znaku który pas jest w którą stronę, są one po prostu uniwersalne, jak często zdarzają się czołówki na takich mostach :) szczególnie z udziałem turystów z europy, którzy nie dość, że przyzwyczajeni do jeżdżenia po drugiej stronie, to jeszcze zdziwieni, że pasem, którym przed chwilą jechałem teraz jadą inni w drugą stronę!
Tak czy siak będzie zabawnie jak już trzeba będzie jeździć po ichniejszemu. Tyle na dzisiaj.

22 czerwca 2010

Kilka dni za jednym zamachem

Dzisiejszy wpis będzie troszkę dłuższy, podsumowujący weekend i wczorajszy dzień, więc zapraszam po kawę, herbatę i ciasteczka. A pracodawców proszę o wyrozumiałość :D
Zaczniemy od soboty. Umówiony byłem na wieczór z Bartkiem. Przez większość dnia bawiłem się kodem mojego prostego programiku, który pozwala mi ćwiczyć sobie programowanie. Szczerze, to idzie mi o wiele lepiej niż się spodziewałem. Z tym programowaniem to jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się ;) W każdym układzie dziewczyny uciekły do pary chłopaków, o której już kilka razy pisałem a ja zostałem sam w domu. Popołudniu wpadł zresztą Brighton, który zapytał czy chciałbym się wybrać z nim i znajomymi na imprezę. W sumie to bym się wybrał, zawsze nowi znajomi a przy okazji znów angielski, angielski i angielski :) Problem w tym, że się już umówiłem wcześniej, więc podziękowałem i odmówiłem. Bartek przyjechał chwilę przed 7 i pojechaliśmy do centrum na kręgle.

Miało być kilku znajomych polaków, okazało się, że było jakieś 20 osób! Trochę czułem się zagubiony na początku, ale potem indywidualnie starałem się poznać większość. Z jednym wyjątkiem w całej grupie była stała reguła – polak/polka przyszedł wraz ze swoją kiwi parą, z czego jedna dziewczyna (z tego co pamiętam 21 letnia) z mężem kiwi a druga zaręczona z kiwi. W ten sposób ok. 50% towarzystwa było anglojęzyczne :) Kolejna reguła, to dorastanie – prawie wszyscy tutaj się wychowali, przyjechali jako dzieci z rodzicami (ewentualnie jako studenci do rodziny np. wujków). I znów tylko jednym wyjątkiem – jeden chłopak przyjechał z Irlandii do pracy sam. Buduje jachty i od 2,5 miesiąca czeka na wizę pracowniczą. Taka jest jego wersja, wyprostowana później przez Bartka, że nie bardzo chce mu się załatwiać sprawy i to głównie jego wina, że to tak długo trwa. Ogólnie jest tutaj od ponad 4 miesięcy.
Wracając do wyjątku par, trafiłem na feralną imprezę (wszyscy znają się od dłuższego czasu), gdzie właśnie polska para postanowiła się zaręczyć na początku czerwca, ale właśnie na tej imprezie postanowiła wszystkim powiedzieć, że biorą ślub… za tydzień :o Po tej, trochę szokującej dla wszystkich informacji, wręczyli wszystkim zaproszenia, a potem to był główny temat, co znów spowodowało, że głupio się czułem. Jednak w miarę szybko im przeszło, wróciliśmy do gry i poznałem naprawdę wielu sympatycznych ludzi. Pytając Bartka potem dowiedziałem się, że parą są od lutego, w czerwcu się zaręczyli a teraz biorą ślub.
Nie powiem wam wszystkich imion, bo nawet nie pamiętam :) tylko wybiórczo, ale jeśli chodzi o polaków, to byli studenci (w tym muzyki - pianista), pracownik piekarni, budujący jachty, informatyk… tyle zapamiętałem. Kiwi byli również sympatyczni, kiedy powiedziałem Jasonowi, że szukam pracy w IT spytał co robię, bo szukają 2 adminów do pracy :) To chyba jednak nie dla mnie.

Wróciłem do domu ok. północy, znów dzięki uprzejmości Bartka podwieziony pod same drzwi. Zaraz po powrocie dostałem smsa od Kitty, że nie wracają na noc, śpią u chłopaków i czy mógłbym wypuścić z jej pokoju psa na ogród. Piesek zrobił swoje, ja poszedłem spać, piesek do siebie, ale po 2 godzinach widocznie znudziło mu się, bo w środku nocy przyszedł do mnie, wlazł na moje małe łóżko i spał mi na nogach :p
Niedziela upłynęła pod znakiem tłumaczenia kodu i grania. Skomponowałem kilka przykładów mojego kodu (na prośbę Richarda), jednak musiałem polskie fragmenty przetłumaczyć. Ogólnie zeszło mi jakieś pół niedzieli. W międzyczasie przypaliłem sobie tosty… pierwszy raz. Pierwszy też raz musiałem wywalić jedzenie będąc tutaj, skandal i marnotrawstwo :p Do tego w przerwach grałem sobie w tą grę z super bohaterami. I tak 2 godziny tłumaczenia, godzina grania i minęła cała niedziela. Ok. 18 wróciły dziewczyny. Linda stwierdziła, że jest padnięta i idzie do łóżka, Kitty zaś zauważyła, że aktualnie gram i postanowiła się dołączyć. Zaczęliśmy ok. 20 grać, skończyliśmy ok. północy :) Wciągająca gra, szczególnie, że włączyliśmy wysoki poziom, więc co chwilę musieliśmy powtarzać etapy.

No i na koniec poniedziałek. Trasę sprawdziłem już w piątek, więc spodziewałem się dalekiej wycieczki (ok. 12 km w jedną stronę), ale mimo wszystko postanowiłem pójść na spacer do polskiego konsulatu. Miał być immigration najpierw, ale pojawił się problem. Immigration w Auckland mają 4 czy 5 siedzib, z których w każdej można załatwić coś innego. W immigration m.in. obywatele załatwiają sobie paszporty. Tak więc stwierdziłem, że główną rzeczą jaką się dowiem w konsulacie, to właśnie siedziba immigration. Wycieczka zaczęła się pare minut po 8. Trasa dosyć łatwa, konsulat jest przy zatoce w drugą stronę od centrum. Na miejsce dotarłem ok. 11.20, więc moje szczęście bo konsulat jest czynny od 10-12. Po drodze minąłem kilka bardzo ładnych miejsc i spotkałem w centrum (dzielnicy, tłumaczyłem wam już, że każda dzielnica ma swoje centrum. Ja minąłem 3 ;) ) bardzo sympatyczne panie w centrum informacyjnym, które dokładnie mi wytłumaczyły jak mam iść.
Sam konsulat wygląda jak domek jednorodzinny. Nawet nie jestem pewien, czy to nie jest po prostu dom konsula, który dzieli z biurem. Mimo wszystko domek ładny – zobaczycie na zdjęciu. Nie bardzo wiedziałem od czego zacząć, poniewać wejścia były 2, z czego jedno od strony tarasu przez szklane drzwi, a drugie od strony basenu i wyglądało właśnie jak drzwi do mieszkania. Zdecydowałem zadzwonić do tych i po paru sekundach otworzyła anglojęzyczna pani, pytając grzecznie „czego?” :p widać dużo czasu spędziła z polakami. Po chwili rozmowy doszła do wniosku widocznie, że warto podesłać mi konsula, krzyknęła przez pół domu „John, jesteś zajęty?”, więc obstawiam, że to jego żona :p a następnie przyprowadziła Johna, czyli polskiego konsula. John to facet ok. 70 lat z podwójnym obywatelstwem. Mówi płynnie po angielsku i polsku. Zaprosił mnie do swojego gabinetu.
Rozmawialiśmy w sumie może 15 minut, ponieważ John nie należy do wylewnych osób i odpowiada tylko na pytania bardziej niż rozdaje rady. Dowiedziałem się, że immigration, którego szukam jest na queen street. Dowiedziałem się również, że immigration bardzo nie lubią osób przyjeżdżających tutaj na wizie turystycznej i chcących zamienić wizę na pracowniczą. Potrafią robić problemy. Po kilku minutach rozmowy i tłumaczenia mojego wykształcenia, doświadczenia i magicznego słowa IT jednak wyglądał na przekonanego i poradził tylko jedną przydatną rzecz: wszystko powoli, nie spieszyć się, nie naciskać na immigration i starać się nawiązać bardzo dobry kontakt z urzędnikiem, który obsługuje moją aplikację, bo to od niego zależy czy przejdzie czy nie. No ale najważniejsza to jest oferta pracy, przy czym nie dowiedziałem się co to oznacza, czy wystarczy odręcznie napisane z pieczątką „tak zatrudnię go”, czy musi być jakiś oficjalny formularz. Cholera wie. To dowiemy się w immigration. To czego się jeszcze dowiedziałem, to że nie można głosować i John jest bardzo zły, bo jest pewien, że cała emigracja głosowała by na Kaczkę i on również i na pewno „rząd boi się, że przegra, dlatego nie pozwolił nam głosować”.

Wracając powłóczyłem już nogami. Może 23 km to nie dużo, ale 23 km po asfalcie i co chwilę góra, dół powoduje, że stopy mi wysiadały. Ale uparcie stwierdziłem, że nie wsiądę w autobus, bo formę trzeba ćwiczyć :) Zaliczyłem jeszcze na szybko kafejkę, znalazłem przy okazji taką z kamerką i dostępem do skype-a co dzisiaj wykorzystam w rozmowie z firmą z wellington i wróciłem do domu ok. 15. Zajrzałem do lodówki i przypomniałem sobie, że miałem iść na zakupy bo nic tam nie ma. Ale ponieważ ledwo stałem, za cholerę nie chciało mi się ruszyć. Tym sposobem wczorajsze zdrowe żywienie wyglądało tak: śniadanie płatki z mlekiem, obiad tosty z serem i pomidorem, kolacja płatki z mlekiem :p Całe menu, które udało się przygotować z tego co było w lodówce ;) Pobawiłem się jeszcze chwilę komputerami Lindy. Jeden już działa, 2 za cholerę nie da się uruchomić co powoduje frustrację bo nie mam pojęcia co się z nimi dzieje. Plan natomiast jest taki, że z tych 2 zrobimy jeden działający wymieniając części. Ale to dopiero dziś wieczorem.

Dzisiejszy dzień zapowiada się równie zajęty jak wczorajszy. Najpierw zakupy obowiązkowo, potem przygotowanie obiadu – w końcu trzeba zjeść coś porządnego, potem kafejka i wideo z Wellington, potem zabawa komputerami. Jutro jeszcze nie ma planów, ale też postaram się wypełnić dzień. Coraz lepiej się tu czuję i dużo wygodniej, kiedy jest coś do roboty, a nie tylko siedzenie w domu. Starczy na dzisiaj, jutro mam nadzieję jakieś pozytywne wieści przekazane przez Auckland z Wellington, chociaż koleś z którym mam rozmawiać mówił, że to tylko spotkanie, które ma na celu nas poznać i odpowiedzieć na kilka ważnych pytań, bardziej niż oficjalna rozmowa kwalifikacyjna. Już ja znam to jego podstawowe pytanie :p mógł się od razu zapytać o wizę haha ;) Miłej nocy wszystkim!

21 czerwca 2010

wpis live

Dzisiaj ani wczoraj nie bylo czasu na wpisy, wiec dzisiaj tylko krotki z kafejki. Jutro kolejna rozmowa, choc nieoficjalna jak to nazwal pan, ktory chce porozmawiac :) Przez skype. Znalazlem kafejke, gdzie sa kamerki, mikrofony i sluchawki, wiec nie musze sie wykosztowywac na zakupy. To jutro.
W sobote bylem na imprezie i nawet nie wiedzialem, ze jest az tak duza ta polonia tutaj. Tzn bylo z 20 osob, z czego ponad polowa to polacy, ale o tym napisze mam nadzieje jutro.
Wczoraj natomiast caly dzien przygotowywalem przyklady kodow, staralem sie dobrac kilka dobrych, ale niestety zwiazane z tym bylo tlumaczenie zmiennych + komentarzy, ogolnie w cholere roboty. Prawie caly dzien mi z tym zeszlo. Wieczorem gralem z Kitty na PS w batmana i supermena :) Jakas fajna gierka o superbochaterach.
Dzisiaj natomiast (poniewaz jest po 2) od 8 rano chodze :p Wstalem o 7, szybko sie pozbieralem i wyszedlem o 8. Tym sposobem obecnie mam w nogach 23km (wg. maps.google) i zaliczony polski konsulat. Co prawda jakos specjalnie nie byl pomocny (nawet sie nie spodziewalem, ze bedzie) ale najwazniejsze, czyli adres immigration mam. To bylo glowne pytanie do konsula, poniewaz na stronie immigration sa ze 4 rozne biura i za cholere nie wiedzialem do ktorego sie zglosic po informacje wizowe. Teraz juz wiem i (jutro rozmowa) pewnie w srode sie tam wybiore.
Pozatym pytalem z ciekawosci, czy mozna glosowac ;) niestety mozna w Wellington w polskiej ambasadzie. Konsul byl bardzo niezadowolony, ze nie pozwolili glosowac JAFA, poniewaz tutaj jest najwieksza polonia. Przy okazji dopisalo mi moje standardowe szczescie, bo konsul dzisiaj popoludniu wyjezdza do Polski :)

Tyle na dzisiaj, jutro bedzie dluzszy wpis podsumowujacy caly weekend, wytrzymacie ;) Moze uda mi sie rowniez dodac kilka fotek z dzisiaj.

19 czerwca 2010

W koncu normalnie

Jak już pisałem nie przyzwyczajajcie się do codziennego bloga. Nie to, że mi się już odechciało, ale wczoraj np. przez sklerozę bloga nie było. Jest pod spodem jako zaległy ;) Wszystko przez to, że jako pamięć przenośną używam swojej mp4, która potrzebuje kabelek USB->miniUSB. Jeśli mi się go zapomni z domu to nie mam jak przegrać bloga. Peszek ;)

Wczoraj definitywnie wyprowadził się Clinton. Formalnie oddał klucz, co nie wpłynęło nijak na decyzję Kitty, że od tej pory zamykamy drzwi na inny zamek (dostałem nowy klucz). Jak dla mnie dziwne, że skoro się tak strasznie nie cierpieli to prawie 2 lata mieszkali w jednym domu i codziennie starali się unikać. W każdym układzie dla mnie najlepsza wiadomość jest taka, że dom ożył! Tzn Kitty z Lindą już nie zamykają się w pokoju, więcej czasu spędzają w salonie, przez co i ja mam okazję z nimi spędzać czas. Częściej przychodzą dzieciaki Lindy, przychodzą również goście. Tym bardziej dziwię się, że dawno nie pozbyły się Clinta. Wczoraj więc była para gejowska, którą poznałem w pierwszych dniach pobytu tutaj w pubie, napili się drinka i pojechali na zakupy. Był też Mike zamienić kilka słów. Ogólnie jest bardzo ruchliwie i jak dla mnie super. Jakąś godzinę grałem z Kitty na PlayStation, potem drugą godzinę z Kayle (najmłodszą córką Lindy), potem oglądaliśmy 2 horrory, które Kitty pożyczyła z wypożyczalni (jeden nawet straszny, drugi tak nudny, że po godzinie wyłączyliśmy, bo jeszcze się akcja nie zaczęła!). Tytułów niestety nie pamiętam, ale i tak oba nie warte szczególnej uwagi.

Wczoraj też dziewczyny niańczyły dzieciaka. Historia jest dosyć przykra, nawet jak na ich zwariowane podejście do życia. Otóż matka dzieciaków (prawie 3 letnia dziewczynka i roczny chłopak) ma 18 lat. Łatwo sobie policzyć ile miała lat… Dziewczyna nie dba o dzieci, nie opiekuje się nimi za bardzo i jest mocno stuknięta. Podrzuciła zresztą dzieci rodzinie Lindy ponieważ… poszła na piątkową imprezę! W każdym układzie dzieci Lindy zajęły się starszą, Linda i Kitty wzięły małego, z czego wcale nie były zadowolone. Co chwilę było zrzucanie odpowiedzialności, jak w prawdziwym małżeństwie ;) „teraz Ty zmieniasz pieluchę”, „Twoja kolej na usypianie dzieciaka”, „idź, przygotuj mu jedzenie, ja go przebiorę” itd. Dobrze, że mnie nie wciągnęły w bawienie się z nim. Na szczęście również mam wystarczająco daleko pokój, żeby nie słyszeć jak (podobno) całą noc się darł ;) Kitty mówi, że przespała może 2h jak spotkałem ją rano w kuchni przygotowującą śniadanie. Linda w tym czasie odsypiała, więc nie znam jej wersji. Ogólnie przerąbane z takim dzieckiem, a ten to i tak już w wieku w miarę spokojnym. G i P macie przerąbane ;)

Dziś natomiast jest senny dzień. Pogoda się zepsuła po całym tygodniu, tak że nie chce się nawet z łóżka zwlekać. Sobota to też dzień wydzwaniania do rodziny, więc trzeba odbębnić obowiązek i nasłuchać się o ludojadach :p pozdrowienia dla całej szalonej rodziny. Wieczorem wybieram się z Bartkiem gdzieś, jeszcze nie wiem gdzie, ale z jakimiś nowymi znajomymi (jeszcze nie wiem jakimi  ). Dostałem też info od kolesia z Wellington, ze mu się pomyliło i że lepiej, żebym nie przyjeżdżał, bo to duży koszt a to jeszcze nie ten etap i żebyśmy sobie zrobili rozmowę wideo przez skype. Umówiliśmy się na wtorek. Teraz wielka zagwozdka – skąd ja wezmę cholerny Internet na tą rozmowę? Wczoraj już się głowiłem, dzisiaj będę dalej się głowił, może Bartek z doświadczeniem w komputerach w okolicy będzie miał jakiś pomysł, jakiegoś miejsca z (niekoniecznie darmowym) Internetem, gdzie jest na tyle spokojnie, żeby porozmawiać przez wideo. Kafejka odpada, za głośno, biblioteka odpada, za cicho. Nie wiem jakie jeszcze opcje pozostają, ale dzisiaj postaram się jakąś znaleźć.

Atak spamerski na pracodawce :)

Minął pełny dzień od pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej a ja robie z siebie idiotę ;) Przejrzałem wczoraj prawie całą kafelkową godzinę jeszcze raz całą stronę immigration o wizie pracowniczej. Jest tam napisane, że wizę dostaje się (czyli moim zdaniem na pewno), będąc na (w wolnym tłumaczeniu) „krótkiej liście zawodów poszukiwanych w Nowej Zelandii i Australii”. I na takiej liście jest informatyk z wykształceniem przynajmniej mgr. Czyli na mój gust oferta pracy jest i wiza pracownicza na 200%. I takie info wraz z odpowiednimi linkami przesłałem Richardowi. Ten odpisał mi popołudniu, że ok., ale żebym mu wysłał przykładowe kody mojej pracy, o których mówił mi na rozmowie. SHIT! Zapomniałem. Więc szybkie maile do Polski do kilku osób, bo oczywiście geniusz nie zabrał ze sobą żadnych próbek i dziś właśnie idę do kafejki odebrać je z maila. Ogólnie lipa, bo nie mogę ich dzisiaj wysłać, bo muszę przetłumaczyć komentarze, zmienne, funkcje itd., bo co im z polskiego nazewnictwa. Wyślę więc jutro, ale cholera jutro jest sobota. Więc zrobię z siebie idiotę i napisze w mailu prawdę ;) Cóż, ważne że mnie nie zbył mailem, tylko dalej się interesuje.

W międzyczasie dostałem zaproszenie na kolejną rozmowę kwalifikacyjną ;) co nie pozwoli odrosnąć mojemu zarostowi. Niestety nie uwieczniłem na zdjęciu, ze względu na pośpiech, więc ciekawskim będę mógł pokazać dopiero przy dłuższej przerwie. Niestety kolejne zaproszenie dostałem z firmy z Wellington. Wszystko było by fajnie, bo pasuję idealnie pod ich ogłoszenie, sęk w tym, że stolica jest jakieś 600km stąd… Pociągiem jedzie się 12h! Tyle samo zresztą autobusem. Są tanie NZ linie lotnicze, kursujące po kraju, więc dzisiaj muszę się rozeznać ile będzie mnie kosztowała taka rozmowa kwalifikacyjna. No bo jeśli pociąg/autobus to trzeba dodać przynajmniej 2 noclegi (chyba, że uda się podróż nocna). Jeśli samolot, to trzeba dodać koszt dojazdu na/z lotniska, które tutaj nie są tanie + ewentualnie 1 nocleg, jeśli okaże się, że nie da się złapać lotu rano i wieczorem. Ogólnie lipa. A wszystko wzięło się z tego, że koleś który do mnie napisał, napisał „widzę, że jesteś z Wellington, więc zapraszam Cię w przyszłym tygodniu na rozmowę kwalifikacyjną”. Ślepak tylko nie zauważył, że jestem z Mt Wellington, co oznacza dzielnicę Auckland! Ale nic, może to i lepiej. Tak może by mnie nie zaprosił ;) JAFA nie są zbytnio lubiani w NZ, jako że nie pasują do ogólnej kultury luzu i spokoju.

Nie zrażając się dzisiaj zamierzam zaplanować wycieczkę przez całą północną wyspę. Wczoraj natomiast większość dnia spędziłem próbując naprawić 3 komputery Lindy. Niestety na żadnym nie działa system, a one nie mają choćby jednej płytki. Tzn. na jednym działa, ale po jakiś 10 minutach pracy się zawiesza. Więc chciałem naprawić pozostałe 2, ale jak na złość działa najstarszy i ma problem z odczytaniem dysków tych 2 nowszych. Nic to, Bartek w sobotę ma mi przywieźć płytkę windowsa, spróbujemy odzyskać systemy z płytki, ewentualnie po prostu nadgramy. Wieczorem obejrzałem film, zjadłem kolację i poszedłem spać. Jakoś specjalnych wydarzeń nie zanotowałem. Notuję za to specjalne wydarzenia w Polsce. Co tam się dzieje? Zawsze najciekawsze plotki przychodzą, jak człowiek jest daleko i nie ma się jak dowiedzieć więcej szczegółów. Piszcie, plotkujcie, inni (nawet po drugiej stronie świata) też chcą wiedzieć ;)

17 czerwca 2010

Wpis na dluzsza kawe ;)

Dzisiaj będą dwa posty. Jeden zaległy, jeden aktualny. Zaległy, ponieważ wczoraj nie miałem okazji pojawić się w sieci, a nie miałem okazji pojawić się ponieważ musiałem się ogolić!!! :) Tak, tak, dla stałych czytelników jest to jasne, dla mniej stałych, wyjaśnienie pod spodem. W każdym układzie dziękuję za troskę i maile, czy wszystko u mnie w porządku. Żyję jeszcze, nie macie się czym martwić. Nie przyzwyczajajcie się tak do tego codziennego bloga, bo wcześniej czy później mi się znudzi! :p
Tak więc, wszem i wobec, wczoraj przeszedłem pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Ale od początku. Dzień zaczął się jak zwykle, czyli od wpisu na blogu (u siebie na laptopie oczywiście). Plan był pójścia do kafejki popołudniu, rano praca w ogrodzie i przy komputerach Lindy, potem lunch i kafejka. Więc jak już zwlekłem się ok. 10 i zacząłem bawić się w wyrywanie chwastów, zadzwonił telefon, który zostawiłem w kuchni. Standardowo rajd przez cały ogród, ściąganie butów, rajd przez salon do kuchni i… ktoś się rozłączył. Cholera by go, dzwonił może 3 sygnały. Oddzwaniam więc a miła Pani w słuchawce mówi „pozostało Ci 3 minuty rozmowy”. Cholera by to, zawsze pod górkę. Poszedłem więc do Kitty (z nadzieją, że nie śpi) z pytaniem, czy mogę skorzystać z jej internetu, ponieważ chciałem uzupełnić konto. Uzupełniłem i dzwonię. W słuchawce odezwał się Richard, który od razu skojarzył kto dzwoni, więc plus, że nie dzwonił do 100 kandydatów jednocześnie ;) Powiedział, że jest zainteresowany i że wysłał mi maila z zaproszeniem na spotkanie jutro, ale skoro dzwonię, to czy byłbym w stanie przyjść dzisiaj na 15. Siedzibę mają w Nort Shore. Powiedziałem, że dam radę, podziękowałem i chwila zastanowienia. Mamy 11.30, 3 i pół godziny. Dużo i mało. Szybki rajd z powrotem do Kitty i prośba o sprawdzenie maila. Sprawdzamy, okazuje się, że siedziba jest nie tak daleko (North Shore to północna część Auckland, po drugiej stronie zatoki, więc trzeba przejechać przez jedyny most w Auckland. Ogólnie zupełnie po drugiej stronie miasta od nas). Kitty mówi, że jak zatankuję, może mnie zawieźć. Zgadzam się i rozpoczynam nowy rajd. Najpierw pod prysznic i oczywiście trzeba się ogolić. Kolejna rzecz – nie mam żelazka, więc powrotem do pokoju, tym razem pomaga Linda, która przynosi żelazko ze swojego domu. Koszula jest, spodnie są. SHIT! Nie ma butów! Zawsze zostawiam wszystko na ostatnią chwilę. Przecież przyjechałem z trampkami i butami trekkingowymi. No więc rajd do supermarketu i pierwsze buty, które wyglądają ładnie, są tanie (40$) i przede wszystkim da się nosić. Tutaj jakąś cholerną modę mają na buty eleganckie z takim dłuuuugim czubkiem co powoduje, że miażdży mi palce. Na szczęście udało się z butami, powrót, 13.00 jestem gotowy. Pół godziny na cierpliwe czekanie na dziewczyny, 13.40 wychodzimy z domu.

Wyjeżdżamy a dziewczyny pierwsza runda gdzie? Do sklepu, kupić piwo, bo co będą robiły jak będą czekały na mnie? Więc przebieram niecierpliwie nóżkami prawie 14 a my ciągle nie dalej niż kilometr od domu. Jedziemy. Lądujemy na autostradzie a tam co? Niespodzianka! Korek! No rzesz… Mijamy korek, mijamy CBD, mijamy most, zjeżdżamy z autostrady znajdujemy właściwy budynek… 14.30. No tak, trzeba było wierzyć dziewczynom, przecież one są stąd. Mimo wszystko odległość to jakieś 20km od domu, raczej niemożliwe dostawać się tu autobusem. Jedyny plus, że jedzie się cały czas autostradą. Tak więc 20 minut czekamy i gadamy, 10 minut przed czasem idę. Ląduję na wyznaczonym piętrze i nie wiem co dalej, więc dzwonię powiedzieć, że jestem. Richard mówi, że zaraz po mnie przyjdzie, ale w międzyczasie przechodziła miła pani, która zapytała, czy czekam na kogoś a następnie powiedziała, że pójdzie po niego, powiedzieć, że już jestem a mnie usadziła w jednym z pomieszczeń. Ogólnie pierwsze wrażenie bardzo pozytywne, biurowiec w miarę nowy, jakieś 3-4 piętra, małe pokoje oddzielone szklanymi ścianami, więc nie open space, wszystko wygląda bardzo sympatycznie. Przychodzi Pan Zhang, który okazuje się azjatą (ciężko było się domyśleć po nazwisku ;) ) i prowadzi mnie do salki konferencyjnej.

Rozmowa. Gdybym miał podsumować, to znacie to uczucie, kiedy teściowa wpada w przepaść waszym jaguarem? Takie mniej więcej pozostało. Chociaż standardowo pozytywnie się nastawiam.
Nie będę wdawał się w szczegóły, bo w większości dotyczyła mojego doświadczenia, dużo było pytań technicznych. Wszystko zajęło jakąś godzinę. Ogólnie Richard powiedział, że jest bardzo zadowolony i że bardzo by chciał mnie zatrudnić. No i tutaj standardowo… ALE. Ale nie wiedział, że nie mam wizy. „Nie zamieściłeś w swoim CV informacji, że nie masz wizy”. Jasne, może dodam jeszcze, że słabo mówię po angielsku? Skutkiem tego jakieś 15 minut z tej godziny przegadaliśmy o możliwościach, aczkolwiek on był raczej pesymistą, ja próbowałem go nastawić pozytywnie. Skończyło się na tym, że powiedział, że zrobi co w jego mocy, ale nic nie obiecuje. Powiedział, że bardzo dużo z jego pracowników jest zza oceanu jak oni nazywają nie Kiwi i nie Aussie, ale wszyscy przychodzą do niego z przynajmniej pół roczną wizą pracowniczą, więc on nawet nie wie jak się załatwia taką wizę, bo nigdy tego nie robili. Notabene w ogłoszeniu o pracę jest napisane, że musisz mieć wizę i jest zdziwiony, że dostał od HR moje CV, bo normalnie nie powinien i nie powinienem tam być (a co mnie to obchodzi :p nie widziałem tego ;) ). W każdym układzie oni są bardzo otwarci na pracowników z daleka i że bardzo docenia moje kwalifikacje, które mu by się bardzo przydały, ze względu na to, że produkują właśnie wersję mobilną swojego portalu, ale outsource-ują produkcję za grubą kasę. Powiedział nawet, że byłby w stanie zasponsorować mi skilled migrant visa (które kosztuje jakieś 4k zł), ale wszystko, gdybym miał wizę pracowniczą i mógłby mnie zatrudnić od zaraz. A tak, nie jest pewien, czy immigration przepuszczą mnie i nie może ryzykować straty czasu, bo nie wie ile to zajmie. Starałem się go przekonać, że w ambasadzie zapewniali mnie, że procedury zajmują mniej niż 2 tygodnie, ale powiedział, że dopyta się w swoich HR-ach. Tak czy siak, spotkanie zakończyło się, powiedział, że zobaczy co da się zrobić i żebym koniecznie dawał mu znać o każdej zmianie mojego statusu, czy znalazłem pracę, czy się przeprowadziłem, czy wyjechałem, czy zmieniłem rodzaj wizy. Tak więc naprawdę wygląda na bardzo zainteresowanego, aczkolwiek cóż. Teraz już jestem pewien, że wszystko rozchodzi się o tą wizę.

I tutaj cholerna zagadka. Ogólnie wizę pracowniczą dostaje się na pracodawcę. Nie da się zmienić pracodawcy na wizie pracowniczej, dopóki nie masz tzw. otwartej wizy pracowniczej. Dowiedziałem się o niej po przyjeździe tutaj i nie mam zielonego pojęcia jak się ją załatwia, bo na stronie immigration nic o takiej nie pisze. Tak czy siak prawo mówi, że nie dostaniesz wizy pracowniczej bez oferty pracy, Richard natomiast powiedział, że nie może mi zaoferować pracy bez wizy pracowniczej. I tak mamy błędne koło. Zastanawiam się w takim układzie, jakim cudem przyjeżdżają do niego pracownicy na otwartej wizie pracowniczej? I z takim pytaniem w poniedziałek wybieram się do immigration i zobaczę co mi powiedzą. Zakładam, że będą nastawieni negatywnie i pewnie starających się dostać wizę mają miliony, ale nie zaszkodzi spytać, przecież nic nie mam do stracenia. Może przy okazji odwiedzę konsulat Polski w Auckland, może tam mi też coś wyjaśnią, ewentualnie zdradzą jakieś luki, które mógłbym sprzedać Richardowi.

Na razie więc pozostaję w kontakcie z firmą, która tak naprawdę była by rewelacyjna do rozwoju kariery w NZ, ponieważ jest to ogromna korporacja, na którą składa się m.in. firma ubezpieczeniowa. Ja natomiast (jeśli to moje głupie szczęście dopisze) miałbym pracować w części turystycznej, czyli w portalu wynajmowania hoteli, organizowanych wycieczek, kupowania przelotów itd. itd. Największy portal turystyczny, czyli wszystko o turystyce w NZ. A obecnie zwiększają zatrudnienie ze względu na poszerzanie działalności o Australię. Budują portal turystyczny o Australii w partnerstwie z jakąś firmą na miejscu.

Głowa do góry, nie jest źle. Nie minęły 3 tygodnie a już pierwsza rozmowa za mną, nawet lepszy wynik niż w Polsce. Wieczorem, ze względu na to, że Clint już wyniósł większość rzeczy i nie nocuje już tutaj, spędziłem cały z Kitty i Lindą w salonie. Już nie musiały ukrywać się w pokoju (nie lubią się z Clintonem, ale to już wiecie). I tak przegadaliśmy do 2 rano, między innymi ucząc się angielskiego (różnice pomiędzy angielskim angielskim i angielskim amerykańskim), ucząc się Polskiego (rodzice Kitty są milionerami na emeryturze, wożą się po całym świecie i m.in. byli w Polsce. Pamiątkę jaką dostała to drzewko szczęścia z bursztynami. Więc ucząc dziewczyny wymowy skończyło się na „dgevko shtchenstia” :D ). Bardzo miły wieczór i mam nadzieję teraz będzie więcej takich :) Starczy wam na dzisiaj, więcej jutro. Zaległy, wczorajszy post pod spodem.

Wczorajszy wpis

Wczorajszy dzień minął pod znakiem pracy i zero wolnego czasu. To chyba efekt złego humoru z rana, przez co całe popołudnie wyżywałem się na wszystkim co się dało ;) I tak kontynuując tradycję kury domowej odkurzyłem cały dom i umyłem wszystkie podłogi. Następnie przerwa na obiad, który wczoraj oznaczał pulpety w sosie pomidorowym. Nie zdążyłem jednak spróbować, bo zostałem w międzyczasie zaproszony na kolację rodzinną do domu Lindy. Obiad do lodówki, wyżywania się ciąg dalszy. Kolejny etap – ogród. Ponieważ jest zima i nikt o niego nie dba, to zadbam ja ;) Tak więc wczoraj udało mi się z ok. 1/3 ogrodu (który mamy w większości wyłożony płytkami, może warto załączyć zdjęcie ;) ) usunąć chwasty i wyczyścić szczotką i wodą płytki. Sprzyjała temu zresztą pogoda, która i dzisiaj zapowiada się fantastycznie. Tak minął cały dzień. Była oczywiście wizyta w kafejce, ale wczoraj wyjątkowo żadnej oferty pracy. Wczoraj też policzyłem, że średnio wychodzi ok. 2 oferty pracy wysłane na 1 dzień mojego tutaj pobytu, licząc weekendy. No nie ma cudów, żeby na taką ilość na koniec nic się nie znalazło ;) Tak więc dzisiaj pozytywny humor i do przodu. Reszta ogrodu plus 3 komputery Lindy do zrobienia (sam zgłosiłem się na ochotnika), które ponoć „mają wirusy i nie da się ich używać”. Nie ma to jak laik i komputer ;) Wszystko co złe to wirus :p

Wczorajsza kolacja była pyszna, przygotowywał Brighton (syn Lindy) z okazji kończenia skursu kucharskiego. Notabene był to pierwszy raz kiedy gotował dla rodziny, a na kurs chodzi od roku :) W każdym układzie jedzonko było pyszne, a składało się na nie grillowane kurczaki + mnóstwo grillowanych warzyw. Tym sposobem spróbowałem 2 nieznane mi wcześniej warzywa. Niestety nie udało mi się zapamiętać nazwy, ale jedno było wielkości i kształtu gruszki i smakowało jak coś pomiędzy ziemniakiem a cukinią, drugie było brązowe z zewnątrz, pomarańczowe w środku i smak dziwny, nie porównywalny do niczego. Nie wiem, czy nie była to przypadkiem dynia. Ogólnie to pierwsze dobre, to drugie mniej, ale zjadliwe.
Standardowo kolacja (na której było 9 osób) bardzo ruchliwa i bardzo rozgadana. Zresztą na koniec, dziękując za zaproszenie wspomniałem, że jest to lepsze niż najdroższy kurs angielskiego. Codziennie uczę się nowych rzeczy i to w zastosowaniu powszechnym, a nie tych cholernych regułek, których nigdy nie mogłem zapamiętać.
Na kolacji był też Mike, którego wczoraj poznałem. To kolejny znajomy rodziny, bardzo sympatyczny, aczkolwiek z bardzo ciętym humorem ;) Ogólnie mnie się podobało, aczkolwiek to jeszcze nie ten etap, żebym mógł się śmiać z wszystkich dowcipów po angielsku. To tak jak ja bym im opowiadał dowcip o zimnym Lechu i krwawej Mery. Jeszcze jakieś kilkanaście miesięcy pewnie, żebym takie coś łapał, ale jest bardzo sympatycznie, ponieważ próbują mi to wszystko tłumaczyć i jest bardzo zabawnie przy tym :)
Na koniec, ok. 10 wieczór Mike, po jakiś 4 kieliszkach wina, butelce piwa, skręcił sobie prawdziwego jointa, pożegnał się z wszystkimi WSIADŁ DO SAMOCHODU!!! i pojechał!!! Jak się dziwnie po wszystkich popatrzyłem, Linda skwitowała jednym słowem: Kiwi :) Teraz już rozumiem, dlaczego w tych telewizyjnych reklamach rządowych, przeważają reklamy dotyczące prowadzenia samochodów: nie rozmawiaj przez komórkę, nie zażywaj narkotyków, nie prowadź po pijanemu, nie przekraczaj prędkości itd. Wygląda na to, że Kiwi do najlepszych kierowców nie należą, co zabawne sami to wiedzą i się tym jeszcze chwalą. Jak już wspomniałem, nie wszystko musi być idealne.

W weekend Clint się wyprowadza, a dziewczyny już podjęły decyzję, że zamiast szukania nowego współlokatora, szukamy nowego domu asap. Nawet przy kolacji był poruszany ten temat. Potrzebny jest dom z przynajmniej 5 sypialniami, a najlepiej z 6. 3 dla dzieci Lindy, 1 dla Lindy i Kitty i… jedna dla mnie :) I to wcale nie ja powiedziałem. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to jakaś koszmarna lokalizacja, bo wszędzie przecież chodzę na nogach. No i że opłaty się nie zmienią, a jak się zmienią to na niższe. Ostatnio dowiedziałem się, że mój pokój jest jak na tutejsze warunki stosunkowo drogi, ale z drugiej strony lokalizacja jest idealna. Bo niewiele jest takich, skąd do centrum handlowego ma się 10 minut na piechotę i 20 minut do centrum osiedla. Czyli to co dla mnie jest najważniejsze – zakupy + kafejka internetowa. Swoją drogą na kafejkę to wydaję majątek. 3$ dziennie daje prawie 100$ miesięcznie. Za godzinę korzystania co dzień. Muszę koniecznie poszukać innego rozwiązania. Wiem, że w niektórych macach jest Internet, ale nie w tym koło mnie niestety. Jest też w centrum, ale dojazd za 7$ w obie strony nie zwróci mi się ;) Podobno jest też Internet w bibliotekach, więc mógłbym nosić laptopa. Już zlokalizowałem bibliotekę, ale jeszcze nie byłem tam, więc muszę pewnego dnia się wybrać.
Tyle na dziś, kolejną piękną pogodę trzeba wykorzystać na pracę w ogródku.

15 czerwca 2010

Bunt

Dzisiaj nic nie napisze. Ogolnie jestem w zlym humorze i pewnie wstalem lewa noga. Nic sie nie dzieje, do uslyszenia jutro. O!

14 czerwca 2010

Wakacje

Rozleniwiam się :) Może to i dobrze, bo dawno nie miałem takich prawdziwych, leniwych wakacji. Częste zmienianie pracodawców spowodowało, że prawie przez 3 lata nie miałem ani razu pełnego 26 czy wcześniej 20 dniowego urlopu. Co ważne przez te 3 lata siedziałem w Onecie, tylko płatnik się zmieniał ;) W każdym układzie po dawce aspiryny z soboty na niedzielę przespałem 13 godzin! Ostatni raz (nie na kacu) spałem tyle chyba w przedszkolu. Od 10 do 10. Mimo wszystko chyba potrzebowałem odpoczynku i nawet jeśli nie wyjdzie z pracą, to będę bardzo zadowolony z wakacji! A z pracą na razie nic, choć w sobotę uzupełniłem wszystkie dane jednej z firm rekrutacyjnych. Ciekawy. Oprócz standardowych danych uzupełnia się dane profilu psychologicznego, test IQ, test techniczny itp. Ogólnie jestem zadowolony, choć uzupełniałem w stresie uciekającego czasu w kafejce. Nie chciałem jednak przedłużać, bo to też test dla mnie – prawdziwy test rekrutacyjny też ma ograniczony czas. W każdym układzie uzupełniłem i czekam, w opisie pisze, że jeżeli wszystko się uzupełni to mogą się kontaktować, żeby dowiedzieć się kilku innych rzeczy.
Jeśli chodzi o firmy rekrutacyjne, to w przeciwieństwie do tych polskich, tutaj dają wyrównane szanse obu stronom. To znaczy nie nastawiają się na klienta, znalezienie mu mega super pracownika, który ma 10 letni staż, wiek poniżej 25 lat, medycynę i informatykę skończoną i znajomość 4 języków obcych. Tutaj szuka się pracowitego człowieka z doświadczeniem i niestety na razie wygląda, że z wizą ;) W każdym układzie zarówno ta firma jak i poprzednia pani, której się zapomniało drugi raz zadzwonić, zwracają uwagę na to, że po wypełnieniu u nich danych, oni mogą szukać nam pracodawcy na własną rękę. Prawdopodobnie wynika to ze słusznej strategii otrzymywania bonifikaty za znalezionego pracownika. To znaczy, że zależy im również na kliencie indywidualnym, czyli poszukującym pracy, bo za pozbycie się takiego, od klienta biznesowego dostaną za to pieniążki. Mnie się podoba takie podejście, aczkolwiek zawsze to pytanie: „jaki ma Pan typ wizy?”. Niby 2 strony do załatwienia po stronie pracodawcy, żeby załatwić wizę pracowniczą, a jednak jakoś się nikomu nie chce :p Albo nie wiem o co chodzi. Może się za bardzo emocjonuję. Luuuuuz. Jeszcze sporo czasu, a tymczasem w poniedziałek trzeba pomoczyć nogi w oceanie dla relaksu ;)
Najgorsze, że w sobotę ktoś dzwonił. Mam nadzieję, że nie z firmy rekrutacyjnej. Nie byłem przygotowany na to, że ktoś będzie do mnie dzwonił o 16 w sobotę, więc nie dbałem o stan baterii. Tymczasem zadzwonił zastrzeżony numer, zdążyłem odebrać, powiedzieć halo a w słuchawce była już cisza. Telefon się wyłączył :( Ten ktoś nie nagrał się na poczcie ani nie zadzwonił drugi raz, kiedy naładowałem telefon. Cóż, trzeba być przygotowanym 24/24 ktokolwiek to by nie był!
Jeszcze ważne info ;) zapuszczam się. Oprócz tego, że od się 2 dni zupełnie lenie, to jeszcze się zapuszczam. Decyzja była zaraz po przyjeździe więc efekty są już znaczne. Tłumaczę więc. Założenie jest takie, że do momentu zaproszenia na pierwszą indywidualną rozmowę rekrutacyjną, nie golę się! A przynajmniej nie tak całkiem ;) Oznacza to, że po 2 tygodniach mam okazały zarost, ale tylko takie wielkie O w koło ust. Po bokach się golę, bo nie wygodnie ;) W sumie to już dawno nie miałem wąsów i brody, a moja mama czytając to dostaje ataku histerii bo nienawidzi zarostu :p Pozdrowienia dla mamy! Co zabawne, skutkiem tego zarostu wcale nie jest poważny wygląd! Dzisiaj jak co niedzielę kupiłem sobie wino stołowe do obiadu (zasadniczo to starcza prawie na tydzień obiadów :D ) i Pani w sklepie spytała mnie o dowód! „Dowód powiada Pani… hmmm…” więc pokazałem jej polskie prawo jazdy. Ta zawołała koleżankę, bo jak na złość na naszym prawie jazdy (@*#^*@ mać) jest po polsku i… po FRANCUSKU!!! No tak! Cały świat przecież mówi po francusku! Brawo polscy urzędnicy! No więc pokazałem paluszkiem datę urodzenia, pogłowiły się, ale mnie puściły.
Wieczorem okazało się, że w NZ jest takie oto prawo iż: nie sprzedaje się alkoholu osobom poniżej 18 roku życia, jeżeli jednak wyglądasz na poniżej 25 lat, sprzedawca ma obowiązek zapytać Cię o ID. Tak więc odmłodzili mnie o prawie 2 lata :)

W niedzielę dziewczyny poszły do kina. Zostałem zaproszony, ale „Seks w wielkim mieście” to nie dla mnie. Ooo nie! Obejrzałem sobie za to na DVD „St Trinian’s”. Kolejny bardzo fajny film warty obejrzenia :) taki lekki i bardzo śmieszny. Zła wiadomość jednak jest taka, że w połowie lipca dziewczyny z rodziną uciekają na Gold Coast do Australii. To takie wypoczynkowe tutejsze lazurowe wybrzeże. Zbiega się to z urodzinami Kitty, której rodzice postawili wakacje (mają tam swój dom letniskowy) i urodzinami najstarszego syna Lindy, który stawia przylot całej rodzinie. Tak więc przez tydzień będę zupełnie sam. Dokładnie za miesiąc. Ale miesiąc to wystarczająco dużo na znalezienie pracy, więc może do tego czasu będę miał już co robić. A jak nie, to coś wymyślę. Może pożyczę od nich samochód :>

I na koniec reklama. Pozdrowienia dla BZ WBK! Cholerni zdziercy i patałachy! Do tej pory miałem z nimi raz czy dwa do czynienia, ale teraz to mnie szlag trafia. Otóż nie dość, że trzepią na mnie cholerną prowizję za wyciąganie z bankomatu 3%!, nie dość, że przeliczają po kursie z kosmosu (jak dolar jest poniżej 2,30 to oni przeliczają po ponad 2,4), to jeszcze ich karty tutaj nie działają!!! A w każdym układzie w żadnym terminalu płatniczym. To oznacza, że właśnie trzeba za każdym razem wyciągać kasę z bankomatu i płacić im te cholerne 3% (bo przypominam, że przy płatności kartą nie mają prawa pobierać żadnej prowizji na całym świecie). Dobrze, że działają przynajmniej w bankomatach, bo tak zostałbym tylko z tymi 200 funtami, które przywiozłem w gotówce! Tak że rada na przyszłość: przywoźcie gotówkę! Nie dość że zaoszczędzicie na kursie to na prowizji banków! Przypominam, że 3% od 1000 zł to 30 zł, a teraz przeliczcie razy tyle ile chcecie wydać. Kilkaset złotych dla banku? O niee! BZ WBK mówimy nie!

12 czerwca 2010

Jak sie przeziebic - instrukcja obslugi

Jak wspominałem wczoraj pogoda była do kitu. Porywisty wiatr spowodował, że widziałem wczoraj baranki. Takie na niebie. I do tego granatowe. Baranki te co jakieś 30 minut postanawiały sobie siknąć, co skutecznie uniemożliwiało dojście gdziekolwiek. Zdecydowałem się na wyjście do kafejki dopiero ok. 13. Wyczekałem na słoneczny moment i ruszyłem jak torpeda w stronę Panmure. Nie minęło 10 minut jak zaczęło lać… Więc przemoczyło mi bluzę (na szczęście miałem z kapturem, więc sam pozostałem w miarę suchy). Bluza zdecydowała się wyschnąć w kafejce. W międzyczasie jak mnie przemoczyło, zdążyłem się mocno spocić ze względu na duchotę i co chwilę wyglądające słońce. Nic to, nie zrażam się, po godzinie wracam. Wyglądam spokojnie z kafejki a tam chmura. Nie granatowa, czarna. I spokojnie idzie od strony mojego mieszkania. Szybka kalkulacja – nie dam rady, albo przeczekam, albo biorę autobus.
Krótki przerywnik a propos przeczekania. W NZ ponieważ wszyscy przyzwyczajeni są do zmiennej pogody, każdy sklep zadasza chodnik. To znaczy, że jeżeli idzie się przez ulicę „sklepową”, czyli centrum jakiejś dzielnicy, to cały czas jest się pod dachem. Bardzo sprytne. Sęk w tym, że do domu 80% drogi mam przez osiedla domków i zwykłą ulicę…
Wracając – decyzja, wsiadam w autobus. Standardowo płacę 1,7$ za przejazd tych kilkuset metrów :/ i jedziemy. Autobus robi jeszcze kółko wokół przystanku kolejki miejskiej i jedzie. A tu jak nie padało, tak nie pada… Słońce już zaszło za tą chmurę, a ta skubana wyczekuje. Mój przystanek, trzeba wysiąść. Miałem iść do sklepu i znów decyzja. Jak pójdę do supermarketu to mam 10 minut drogi, mogę nie zdążyć. Idę do zwykłego sklepu obok. W końcu mam kupić tylko mleko i owoce. Wchodzę do sklepu, płacę, wychodzę przed… sruuuu ściana deszczu… Nie deszcz, ściana deszczu i to jeszcze w poprzek. Zadaszenie pojedynczego sklepu nie pomaga, więc wracam się do środka. Przeczekałem jakieś 5 minut i jak padało trochę mniej pobiegłem do domu. I tak w ciągu jednego dnia 2 razy się przegrzałem i 2 razy zostałem zlany. Proste. Dzisiaj chrypka i katar, ale i sobota więc postaram się aspiryną, którą mam w zestawie i ciepłymi kocykami wyleczyć szybko.

Wczoraj też ze względu na pogodę dużo czasu spędziłem z Lindą i rozmawialiśmy na 1000 tematów. W trakcie rozmowy powiedziała, że ponieważ Clinton się wyprowadza (nie wiem, czy wam już mówiłem), to one szukają jednego dużego domku. Bo defacto teraz płacą za 2 i bardziej opłaca się jeden duży. Myślałem, że to już koniec mojej przygody z tymi ludźmi, ale okazało się, że one szukają takiego, w którym ja też się zmieszczę!!! Dodatkowo tak, żebym miał większy pokój (tzn. double bedroom), wtedy też dadzą mi większe łóżko, bo teraz za duże zajęło by mi ¾ pokoju. Wszystko oczywiście, jeśli dobrze się z nimi czuję mieszkając tutaj. Ja to jestem jednak w czepku urodzony. Oczywiście potwierdziłem, że jak dla mnie rewelacja. Wtedy też będę miał jeszcze większy kontakt z językiem, ponieważ cała rodzina będzie mieszkała w jednym miejscu. A to jest bardzo pomocne. Wczoraj np. spędziłem wieczór z rodziną Lindy i było bardzo sympatycznie. Jak ja się cieszę, że nie wpadłem na głupi pomysł wynajęcia samemu małego mieszkania! Tak więc chwilę oglądałem tv z dziewczynami i rozmawialiśmy o ich systemie edukacji, potem grałem z chłopakami w playstation i gadaliśmy o głupotach ;) ogólnie tyle ludzi to rewelacyjny pochłaniacz czasu.
Rozmawiając z dziewczynami opowiadałem też o moich postępach w szukaniu pracy. Powiedziały, że tutaj rzeczywiście referencje są na pierwszym miejscu w procesie rekrutacji. Mało tego, nie chodzi tu o profesjonalne referencje a o personalne. Tzn. w NZ ludzie nastawieni są na to, że jeśli czegoś nie potrafisz, to możesz się nauczyć, ale jeśli jesteś leniwy albo nie godny zaufania, to nie masz co szukać pracy. Dodatkowo tutaj trzeba przedstawiać referencję nawet jeśli chce się wynająć dom! Dlatego Linda powiedziała, że może mi napisać referencje z Kitty pisemne i mogę je dołączyć do CV. Dadzą więcej niż polskie, ponieważ są od Kiwi. Ehh, a przypominam wam, że mieszkam z nimi od niecałych 2 tygodni… kraj nie z tej ziemi. Więc od przyszłego tygodnia zaczynam szukać pracy z referencjami NZ i być może obiorę strategię podsuniętą przez Lindę, czyli zamiast wysyłania CV – zanoszenia. Ponoć nikt już tak nie robi, a na managerach robi to wrażenie. Zresztą się nie dziwię, na mnie też by zrobiło, choć pewnie ambiwalentne. Nie wiedziałbym, czy tej osobie tak bardzo zależy, czy po prostu nie ma internetu haha ;) Cóż, nie mam nic do stracenia. Co najwyżej mogą powiedzieć „zastanowimy się”, albo „nie”.
Najgorsze w tym wszystkim, że jedyne 2 firmy, które wyraziły na razie jakiekolwiek zainteresowanie, to firmy z Wellington. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie będę musiał się stąd wyprowadzać, bo na razie jest super. A nawet jeśli będę musiał, to przesiedzę w Wellington kilka miesięcy na tej wizie pracowniczej, w międzyczasie wyrobię Skilled Migrant Visa (załatwienie jej zajmuje ok. pół roku) i wrócę tutaj :) Zawsze jest jakiś plan B.

Ok., dzisiaj się rozpisałem. Dziś jest sobota, a w niedzielę standardowo robię sobie przerwę od komputera, więc usłyszycie wieści ode mnie dopiero w poniedziałek. Mój poniedziałek :) Życzę wszystkim miłego weekendu i do usłyszenia.

New Zealand

W koncu udalo uploadowac sie wszystkie zdjecia i opisac. Zapraszam do ogladania :)

11 czerwca 2010

4 pory roku w jeden dzien

Dzisiejsza noc była zimna. Już zapowiadała się zimno, ponieważ wieczorem przyszedł… halny? :p na pewno mają jakąś swoją nazwę na taki porywisty i zimny wiatr. W każdym układzie od 2 swoich koców dołożyłem śpiwór. Tak na wszelki wypadek. Pomysł jednak był zły, bo już w połowie nocy musiałem się śpiwora pozbywać (za gorąco, pyzatym krępuje ruchy jak się człowiek wierci w nocy). Skutkiem wczorajszego wiatru jest dzisiejsza pochmurna pogoda i deszcz. Zauważyłem, że tutaj pogoda jest bardzo zdecydowana, nie to co w Polsce. Tzn jak nie pada to świeci słońce. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby było pochmurno i nic. Jak już są chmury to leje. Jak nie leje, to świeci słońce. Żeby było zabawnie to przypominam, że wszystko może pojawić się jednego dnia ;) Tak wiec dzisiejsze odwiedzenie kafejki jest zagrożone, ale zobaczymy za 2 -3 godziny. Wszystko tutaj może się zmienić.

Oficjalnie wszem i wobec, wczoraj minęły dokładnie 2 tygodnie mojego pobytu tutaj. Gdybym miał podsumować, to jestem całkiem zadowolony, aczkolwiek mogłem wyciągnąć jeszcze trochę więcej z tego czasu. Po podliczeniu wychodzi mi ok. 23 wysłanych CV, zwiedzone całe Mt Wellington, Panmure, Mt Eden, Central Business District (CBD - to wszystko to dzielnice), obejrzany ocean + kilka plaż, obejrzane kilka zatok. I wszystko wydając może na 3 bilety autobusowe. Całkiem nieźle. Jedyne czego mi przez te 2 tygodnie brakuje, to obejrzenia prawdziwej NZ, czyli zielonych gór, pięknych lasów, dzikich jezior i OWIEC :) Tak, tak, nie widziałem jeszcze owcy. Ale za to widziałem krowy. Bo otóż krowy tutaj pasą się np. na Mt Wellington, czyli powiedzmy centrum miasta. To tak jakby krowy pasły się u nas na błoniach czy na kopcu Kościuszki. Wiem, że jeszcze niedawno na błoniach naprawdę pasły się krowy, ale teraz to już chyba nikt sobie tego nie wyobraża. Tymczasem na Mt Wellington krówki sobie biegają swobodnie, bez żadnego przywiązania. Całe Mt Wellington jest ogrodzone i tylko 2 bramy (wjazdowa dla samochodów i wyjazdowa), ale widocznie krówkom nie zależy na bieganiu po mieście i straszeniu przechodniów.

Wczoraj również dzwoniłem do wolontariatu Auckland. Pani miła i sympatyczna powiedziała, że jestem mile widziany i standardowo muszę przejść tą rozmowę, na której wspólnie wypełnimy formularz rejestracyjny. Wszystko pięknie i ładnie z tym, że takie spotkanie jest najbliżej… 28 czerwca! Za dwa tygodnie. Nie wiem, czy Pani sobie zdaje sprawę, że za te dwa tygodnie to ja już będę mógł zostać tylko 2 miesiące i pomagać ;) Ale niech będzie i tak. Poza tym cały czas nastawiamy się, że wcale się stąd nigdzie nie ruszam :p Jest też plan B, który usnuliśmy wczoraj. Mianowicie jeśli przez 3 miesiące nie uda się dostać pracy, to uciekamy na kilka miesięcy do GB, załatwiamy tam Skilled Migrant Visa, co nie powinno być większym problemem poza zdaniem IELTS na 6,5 (nie cierpię gramatyki!) i wracamy z wizą rezydencką. Tak czy siak NZ się nas nie ustrzeże. Dlatego lepiej dla niej, żeby przygotowała się wcześniej niż później, bo potem mogą ją czekać przykre konsekwencje :p

Zbliża się weekend i fajnie było by coś zaplanować. Portal z turystami okazał się nie taki kolorowy jak miał być i mam nadzieję, że na mój wpis ktoś odpisze (tzn. na jednodniowe wycieczki). Może też uda się zobaczyć z kimś w weekend, np. z Bartkiem. Kitty wyjechała na 3 dni do mamy, Linda ten czas stara się spędzać z rodziną, więc ja siedzę sam w domu. Tzn wieczorami, bo cały dzień mnie nie ma ;) Nudno tak, ale przynajmniej dostałem zestaw filmów dvd do zajęcia się, więc już obejrzałem „xXx", „Scary Movie 3” i „Under World”. W wolnych chwilach bawię się też wifi, tzn czytam książkę, którą ściągnąłem z internetu o wifi i staram się testować kilka rzeczy, aczkolwiek moja karta (cholerny Intel) nie na wszystko pozwala. Ogólnie staram się nie nudzić, choć dzisiaj będzie to ciężkie ze względu na pogodę.

I na koniec mały P.S. Grzesiek, czekam na relację z ostatniego wieczoru żaby!!! Nie mam nic na mailu! A po weekendzie to już nie będzie można o nim wspominać ;)

---
Na koniec update juz z kafejki... GOTUJE SIE! Jesli u was jest upal, to wyobrazcie sobie pogode, gdzie w ciagu godziny leje ulewny deszcz a potem przychodzi prazace slonce! Wilgotnosc ma chyba ze 120%, nie wiem kiedy dorobilem sie skrzel w miedzyczasie! Masakra! Ufff... oddychaj powoli...

10 czerwca 2010

Pani domu Rafal

Jestem prawdziwą kurą domową. Tymczasowo. Poza tym, że się nudzę i (mimo wszystko) staram się odzwyczajać od komputera, to robię typowe prace domowe. Codziennie. Codziennie przygotowuje sobie porządne śniadanie, potem gotuję obiad i przygotowuję kolację. Nie myślcie sobie, że robię to na odczep się. Nie, mam bardzo dużo czasu. Tak więc dzisiaj na śniadanie były płatki z mlekiem + pomarańcz + banan + marchewka, na obiad ziemniaki z sałatką (z sałaty, pomidora, cebuli i marchewki + sos ze śmietany jajka i przypraw) i kurczak smażony z ziołami. Miał być schabowy, ale okazało się, że nie mamy młotka, więc nie mam czym to biedne mięsko zbić…
Poza tym codziennie włączam zmywarkę i opróżniam (wkładając rzeczy na swoje miejsce), robię pranie, codziennie ścielę łóżko i staram się mieć porządek (pomimo, że w pokoju mam tylko łóżko, da się zrobić bajzelek, wierzcie mi ;) ) i tego typu rzeczy. Ogólnie dni zaczynają mi się zlewać. Prawie codziennie to samo, czyli poranny blog, prysznic, śniadanie, kafejka potem spacer bądź spotkanie z kimś, obiad, tv/komputer/dvd, kolacja, książka spanie. Już wolałem system: wstawanie, praca, śniadanie, praca, obiad, praca, kolacja, praca, dom, sen. Chociaż wszyscy wiemy, że również od tego systemu tutaj wylądowałem :) tzn. trzeba się odzwyczaić i zacząć częściej pozytywnie wykorzystywać czas. A teraz jak na złość nie bardzo mam go jak wykorzystać, bo oszczędzam pieniądze, więc nie mogę się ruszyć za Auckland. Przynajmniej nie za często.

Jeśli chodzi o pieniądze i transport to akurat Nowa Zelandia jest tutaj mega hipokrytą. Z jednej strony chorobliwie wręcz dbają o środowisko. Wchodząc na szlak w górach są specjalne wiadra do czyszczenia butów, żeby nie przenosić organizmów pomiędzy ekosystemami. Wyciągając łódkę z jeziora należy ją wyczyścić czystą wodą jeszcze na miejscu. A tymczasem Nowozelandczycy prawie nigdzie nie poruszają się na nogach. Jeżdżą wszędzie samochodem! Kitty i Linda jeżdżą na zakupy do supermarketu, który mamy 300 metrów od domu. Nawet jeśli jadę po kg jabłek! Gdybym jednak chciał rzucić samochód, mogę się przerzucić na transport publiczny prawda? Nie prawda! Transport publiczny jest tutaj kosmicznie drogi! Wycieczka w obrębie jednej dzielnicy to 1.8$, ale już wycieczka z Mt. Wellington do centrum to już prawie 9$ w obie strony! A to jest tylko jakieś 10km! Autobus notabene jedzie prawie dokładnie tą samą trasą, którą przeszedłem na nogach idąc z hostelu do dziewczyn za pierwszym razem. Mnie zajęło to ok. 3,5 godziny. Autobus jedzie 40 minut. Wolę jednak chodzić na nogach. Pewnie po głowie chodzą wam bilety miesięczne. Nie wiem jak to wygląda z jedną linią, ale na wszystkie linie bilet miesięczny kosztuje… 250$!!! Za taką cenę to można we 2 jeździć samochodem do pracy i wcale się nie dziwię, że NZ tak to wykorzystują. W autobusach jeżdżą głównie chińczycy a i oni zapewne znaleźli jakiegoś haka na koszty.

Jeśli chodzi o skośnookich to jest ich tu rzeczywiście w cholerę. Od Celestyny dowiedziałem się skąd wzięły się ich takie ilości. Otóż na początku XXIw. Nowa Zelandia cierpiąca na brak ludności zaczęła rekrutować imigrantów. Standardowo aby dostać wizę trzeba było spełnić wysokie wymagania. Ale chińczycy znaleźli lukę w postaci wizy biznesowej. Polegała ona na tym, że należało okazać 500k $ funduszy i można było przyjechać do NZ i swobodnie te pieniądze inwestować. Zaradni chińczycy zbierali się w 1000 osób, składali się po 500 $ a następnie załatwiali sobie 1000 wiz w kolejności na te pieniądze. Zanim immigration się kapnął, było ich już tu tysiące. W tym momencie oprócz w/w kwoty należy okazać biznes plan + jest się kontrolowanym z jego wypełnienia.
Wszyscy narzekają tak na tych skośnookich, ponarzekam i ja. Otóż skośnoocy są bardzo zżytą kulturą i wcale nie zamierzają się integrować ze społeczeństwem. Mają swoje sklepy, swoje organizacje itd. Do tego stopnia, że ja, będąc tu niecałe 2 tygodnie, już 2 razy miałem okazję spotkać po drodze chińczyka, którego pytając o drogę usłyszałem „no, no, no english”. No to jak oni mogą tu mieszkać a mnie się nie uda, to świat stanął na głowie. Tym bardziej, że jeden z tych „noenglish” był w garniturze, wysiadał z dzieciakiem z drogiego samochodu przed domem i wyglądał bardzo poważnie.

Cóż. Dni mijają a u mnie niewiele się zmienia. Poszedłbym na jakąś rozmowę kwalifikacyjną. Ot tak, żeby coś nowego zrobić. Okolicę znam już na pamięć do naprawdę niezłych odległości. Wyjazd na dłuższą metę (z tej stronki) okazał się nie taki łatwy. Tzn. ludzie rzeczywiście wyjeżdżają, ale organizują się dużo wcześniej i raczej nie na 1 dzień. Chyba, że coś na tej stronie przeoczyłem przez tą niewielką ilość czasu z 1h, którą mogłem jej poświęcić. Jutro też dzwonię do wolontariuszy się zapisać. Niestety są krótko czynni rano, dlatego wczoraj nie zdążyłem. No i przede wszystkim dzisiaj wysyłam pierwsze CV z referencjami. Wczoraj się nie udało, bo kiedy chciałem je dodać w kafejce, okazało się, że OpenOffice grzecznie mówiąc rozsypuje moje CV. Dlatego poprawiłem w domu i dziś pójdzie przynajmniej jedno, które miało iść wczoraj. Może przez noc się coś poprawiło na rynku :) Trzymajcie kciuki i do usłyszenia

9 czerwca 2010

Kraj nie z tej planety

Wczoraj byłem spotkać się z Celestyną. To kolejna osoba, która zdecydowała uciec z kraju i osiedlić się w NZ, chociaż z zupełnie innych pobudek niż ja. Ale nie martwcie się, to już ostatni polak, którego tutaj znam :) dalej będę poznawał już tylko tutejszych. Chyba, że jedno z dwójki, które poznałem postanowi mnie poznać z kimś jeszcze. Ogólnie wygląda na to, że polaków w NZ nie ma za wiele, ale skupiają się w dużych miastach, co oznacza, że w Auckland jest ich duża grupka. Może z tysiąc.
Celestyna okazała się bardzo pomocna jeśli chodzi o informacje życiowe. Jakkolwiek Bartek odpowiadał na każde interesujące mnie pytanie, tak Celestyna sama przedstawiła kilka pomysłów, które mogą mi się przydać w pierwszych dniach pobytu tutaj. I tak dowiedziałem się, że jest tutaj coś takiego jak grupa podróżników górskich. Wygląda to tak, że kontaktujecie się mailowo/telefonicznie i w weekendy wypadają na 1-2 dniowe wycieczki do prawdziwej dziewiczej Nowej Zelandii. Koszt takiego wypadu to koszt paliwa, na które zrzucają się wszystkie osoby jadące. Ponoć zwykle wychodzi mniej niż 10$ za jednodniową wycieczkę. Na razie chyba zacznę od takiej jako turysta amator. Dzisiaj zamierzam przeszukać Internet i znaleźć tą grupę. To doskonała okazja żeby się czymś zająć w weekendy, kiedy akurat jest najmniej do roboty dla mnie oraz okazja do poznania nowych ludzi i zaaklimatyzowania się w kraju. Super sprawa.
Jeszcze lepsza sprawa, którą Celestyna mi podsunęła to wolontariat. Otóż w Nowej Zelandii jest bardzo popularny i rozbudowany wolontariat. Jest również strona, przez którą można się z nimi skontaktować. Wolontariat taki to nie tylko pomaganie biednym czy starszym. Są również akcje budowania stron internetowych organizacjom pozarządowym i różne związane z IT. Dla mnie rewelacja. Nie dość, że mógłbym zbudować sobie doświadczenie na rynku lokalnym, nie dość, że mógłbym poznać ludzi i zdobywać kolejne kontakty to mógłbym dostać lokalne rekomendacje. Dzisiaj w pierwszej kolejności będzie telefon do nich. Potem kilka niecierpliwych dni i rozmowa kwalifikacyjna. Otóż zabawną rzeczą jest to, że aby przystąpić do wolontariatu trzeba uzupełnić papiery i przejść rozmowę kwalifikacyjną. Ponoć nie jest to taka rozmowa, na której mogą Cię odrzucić (chociaż kto wie), ale taka, żeby zakwalifikować Cię do odpowiedniej grupy wolontariuszy. Zobaczymy, jak tylko będę po, na pewno dam wam znać .

Poza tym rozmawiałem z Celestyną o tutejszej kulturze i warunkach życia. Ogólnie jak dla nas jest to kraj dzikusów i pogan. No bo jak można być tak bardzo przyjaznym, tak bardzo otwartym i pozytywnie nastawionym do życia? To się w głowie polaka nie mieści! Przykład 1. Celestyna wprowadziła się do nowo kupionego z mężem domu. Z tej okazji po kilku dniach przyjechała jej mama. Słysząc to przyszła do niej sąsiadka i powiedziała: „wyjeżdżam do europy na kilka tygodni i mój dom będzie stał pusty. Może Twoja mama chciała by się wprowadzić do mnie, bo w końcu nikogo tam nie będzie a nie będzie wam przeszkadzać u was? Poza tym samochód będzie stał nieużywany, więc Twoja mama mogła by sobie go wziąć i pojeździć, zawsze łatwiej z samochodem”. Jeśli jeszcze siedzicie z otwartymi ustami to dobiję was – przykład 2: ogólnie w NZ popularne jest bezpieczeństwo. Znaczy to nie mniej, nie więcej jak zostawianie wszystkiego otwartego. Już się przyzwyczaiłem, że nasze mieszkanie jest otwarte, chociaż z wielką dozą ostrożności i nieufności. W każdym układzie Celestyna również się przyzwyczaiła do nie zamykania mieszkania i pewnego dnia sprzedała pralkę przez trademe. Ponieważ nie mogła dogadać się z Panem, który ją kupił (on mógł przyjechać tylko w jej godzinach pracy), napisała mu, żeby wszedł sobie do domu, zostawiła mu kartkę gdzie jest pralka a na kartce dodała ‘gdyby Pan chciał sobie zrobić herbatę lub kawę to wszystko jest … (i tutaj instrukcja)’. No więc Pan sobie przyjechał, w środku dnia wszedł do obcego domu, zabrał pralkę i pojechał! Czy Wy sobie wyobrażacie tak w Polsce? Pralkę? A to może wezmę jeszcze telewizor… a i lodówka niezła… Kraj dzikusów i pogan. Nie mieści się w głowie…
Podobno rok czy dwa lata temu zresztą była głośna kampania skierowana do Nowozelandczyków – „zamykaj mieszkanie i samochód”. Najwidoczniej jest im dobrze tak jak jest. Mnie się również podoba, aczkolwiek wrodzonej polskiej nieufności na pewno szybko się nie wyzbędę. I mogę oficjalnie powiedzieć, że przy Kiwi będzie mi wstyd. Za nas wszystkich!

Tyle na dzisiaj. Dziś chyba spędzę dłuższy czas w kafejce niż zazwyczaj, ze względu na dużą ilość rzeczy do zrobienia. Dziękuję wszystkim kolegom z pracy za rekomendacje! Teraz będę mógł dodać link do strony z rekomendacjami w swoje CV. Może coś pomoże :) Miłego wieczoru wszystkim!

8 czerwca 2010

Czas biegnie powoli

Nic ciekawego się nie dzieje. Ale tak zupełnie nic. Wszystko z powodu tego długiego weekendu. Ani nie było okazji wysłać CV, ani nie było okazji, żeby ktoś CV przeczytał. Po prostu głucha cisza… Dziękuje wszystkim za maile i postaram się odpisać jak najszybciej. Musicie mieć jednak na uwadze fakt, że nie mam wciąż internetu w mieszkaniu a w ciągu 1h naprawdę niewiele da się napisać maili. Priorytet natomiast mają firmy rekrutacyjne :)
Po dwóch dniach opadów dziś wyszło piękne słońce. Oznacza to problemy z oddychaniem. Jak się domyślacie opady były iście tropikalne co oznacza, że teraz wszystko będzie odparowywało. Już raz takie coś przechodziłem. Wilgotność powoduje, że temperatura 20 stopni w cieniu odczuwalna jest jak u nas ok. 30. Będzie parno, duszno i gorąco. Nie fajnie zważając na to, że dzisiaj muszę wyskoczyć do miasta i najlepiej gdyby odbyło się to autobusem.
Dzisiaj spotykam kolejną osobę w nowym miejscu. Tym razem polkę, która jest tu z mężem od ok. 3 lat. Znam ją z bloga, który prowadzi o NZ i z którego można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Zasadniczo to pomysł informowania znajomych/rodziny poprzez bloga wziął się właśnie od niej. Mam nadzieję zdobyć kolejną porcję informacji o NZ i tutejszych obyczajach.

Poza tym nic się nie dzieje. Być może dzisiaj się coś ruszy z ofertami pracy, w końcu wszyscy mieli dużo czasu na przemyślenia ;)
Z ciekawostek natomiast, którymi mógłbym wypełnić dzisiejszy wpis, dzisiaj trochę o języku angielskim. Nowozelandczycy korzystają z dobrodziejstw języka angielskiego, aczkolwiek mają swoje ulepszenia. Ogólnie historycznie podobno wpływ na język angielski w NZ mieli pierwsi osadnicy. Jakkolwiek do Australii zsyłano więźniów za karę, tak do NZ w pierwszej kolejności wysyłano rolników i wieśniaków, ponieważ ziemia jest bardzo urodzajna. Mimo wszystko angielski nowozelandzki jest bardzo wyraźny i łatwo go zrozumieć. Łatwo można porównać z typowym brytyjskim, ponieważ brytyjskich emigrantów jest bardzo dużo a ich akcent to typowe policzki wypełnione kluchami.
Jeśli chodzi o wymowę, to NZ wymawiają „e” jako „i”, tam gdzie zwykły anglik pozostawia oryginalne brzmienie. I tak np. „bed" po nowozelandzki to „bid”, „better” to „bitter” itd. Dodatkowo Kiwi mają swój slang. Lista dostępna jest np. tutaj (buziaki dla J. za znalezienie). Mają również swoje przyzwyczajenia. Niestety, ponieważ Kiwi znam tylko kilku nie mogę powiedzieć, że jest to ogólne. Ale z takich typowych, bardzo często w ramach potwierdzenia zamiast „ok.” czy „that’s right” można usłyszeć „fair enough”. Natomiast do „taking the piss” już się przyzwyczaiłem i staram się sam używać, aczkolwiek upomniano mnie, że to tylko przy dobrych znajomych.

Tyle na dziś, nie za wiele w stosunku do czego was przyzwyczaiłem, ale trzeba wziąć pod uwagę, że coraz więcej rzeczy staje się dla mnie normalne i przyzwyczajam się do nich (np. patrzenie przez ulicę prawo, lewo, prawo. Już się nauczyłem). Może więcej będzie się działo jak znajdę tą cholerną pracę. Tymczasem zaraz zaczną mi się ręce trząść od braku roboty :p
Standardowo – pod prysznic, wycieczka do kafejki a potem do centrum na spotkanie.

7 czerwca 2010

Dlugi weekend

To będzie podsumowanie dwóch dni, ze względu na krótką przerwę w relacji. Zacznę od wytłumaczenia się :) Otóż mieliśmy długi weekend, tzn sobota, niedziela i poniedziałek. A święto z okazji urodzin królowej :) gdyby ktoś nie pamiętał, Nowa Zelandia wciąż oficjalnie jest zależna od Wielkiej Brytanii i królowej. Jakoś specjalnie ludzie tutaj nie świętują, ale świętują za to sklepy częstując klientów wieloma promocjami i obniżkami. Tylko w ten weekend. Może i ja wybiorę się na zakupy, w końcu jestem na kupnie butów.

Sobota minęła bardzo szybko, po standardowych porannych odwiedzinach kafejki internetowej, ściągnąłem sobie wszystko co potrzebuję, żeby pobawić się trochę na komputerze, tzn zestaw Apache, MySql, PHP + jquery + Zenda. Aktualnie bawię się JavaScriptem, potem trochę pogrzebie sobie w bazach danych. W każdym układzie sobota minęła na instalowaniu sobie wszystkich rzeczy oraz zaplanowaniu sobie w co będę się „bawił”. Do tego wieczorny seans filmowy („Fightclub”) i po sobocie.
Natomiast z sobotniego wieczornego seansu filmowego plus ogólnie z oglądania TV przynoszę kolejną ciekawostkę. Reklamy są jeszcze bardziej natarczywe niż w Polsce (tak, tak! mogą być jeszcze bardziej!), tzn są krótkie ale za to średnio co 15 minut. Jeśli chodzi już o treść reklam to powiedziałbym, że są ciekawsze, tzn jakoś tak mniej odstraszające niż u nas. Na pewno nie reklamuje się alkoholu ani papierosów (przynajmniej nie spotkałem się), co można by pewnie tłumaczyć jakimś zakazem. Natomiast co ciekawe, w TV pojawia się bardzo dużo reklam rządowych. Oglądam publiczną TVNZ, która ma 3 programy, więc może na prywatnych stacjach tego nie ma, ale reklamy są dosyć ciekawe (choć po pewnym czasie nudne). Tzn reklamuje się wypadek samochodowy z okazaniem gdzie zatrzymałby się samochód jadąc 50km/h, ale ponieważ jechał 60km/h to uderzył w słup. Reklamuje się alarm dymny w domu i pokazuje statystyki, że 90% ofiar śmiertelnych w wyniku zatrucia dymem nie miało w domu alarmu dymnego (pytałem Kitty, mamy alarm w kuchni :) ). Reklamuje się faceta, który miał imprezę z kumplami, na której wyciągnął żonie pieniądze z portfela, opieprzył znajomego, który chciał posprzątać, nie odwiózł dzieci na zajęcia itd. na końcu pokazując infolinię dla alkoholików. Są też reklamy przeciw palaczom, przeciw prowadzeniu pod wpływem narkotyków i tak dalej, takich reklam jest naprawdę wiele. Można by je w sumie nazwać reklamami edukacyjnymi :)
Jeśli chodzi natomiast o sam kontent w telewizji publicznej, to muszę przyznać, że powala on na głowę nasz biedny programi 1 i 2 TVP. Codziennie popularne, amerykańskie seriale komediowe, do tego house, private practice, oprah i wiele innych ciekawych programów. Do tego takie filmy jak Pacific Spielberga, Fightclub, Shrek 1,2 i 3 i to wszystko na bezpłatnych kanałach publicznej telewizji nowozelandzkiej. Gdyby do tego dorzucili prawdziwy sport (były jakieś wyścigi, ale tylko w półgodzinnej relacji) to nie potrzebna była by żadna kablówka czy satelita. Zastanawiam się, czy MŚ w piłce nożnej będą leciały na kanale ogólnym. Oby :)

Jeśli chodzi o niedzielę, to przebiegła cała w mocno deszczowej atmosferze. Aż do wieczora bez przerwy padało. Na szczęście teren w NZ raczej nie sprzyja powodziom, tzn są górki a z górki woda spływa od razu do oceanu. Natomiast muszę wspomnieć, że nawet w NZ wiadomościach pojawiła się wzmianka o powodzi w Polsce. Co prawda taki flash 20 sekundowy, ale nie wyglądało to ciekawie. Resztę dnia w niedzielę spędziłem kończąc swój mały projekcik. Mam nadzieję, że już pod koniec tygodnia będzie dopracowany na tyle, że będzie można go udostępnić :)
Wieczorem natomiast poznałem pierwszego polskiego Nowozelandczyka :) Bartek przyjechał z rodzicami ponad 8 lat temu. 2 lata temu dostał obywatelstwo NZ i jest prawdziwym New Kiwi. Przyjechał po mnie o 7 samochodem (jako, że mnie na razie ciężko się poruszać po mieście transportem publicznym) i zabrał na drugą stronę Auckland, czyli tam gdzie jeszcze nie udało mi się dotrzeć :) Auckland jest przedzielone zatoką, przez którą prowadzi most. Niestety tylko jeden, przez co w zwykłe dni jest dosyć zakorkowany. W każdym układzie wylądowaliśmy w dzielnicy luksusowych apartamentów, sklepów i pubów. Tzn tylko apartamenty są luksusowe ;) Wypiliśmy po 2 piwa i zrobiliśmy sobie wycieczkę po wybrzeżu, ponieważ z tamtej strony jest taki bardziej prawdziwszy ocean, więc przychodząc wieczorem słychać potężny szum fal. Mimo wszystko pierwsze co się widzi to naprzeciwko zarys wyspy (było ciemno), czyli to wciąż nie ten bezkresny ocean, który kiedyś znajdę.
Bartek jest bardzo sympatycznym chłopakiem z branży. Pracuje jako Network Administrator i praca mu się podoba. Opowiedział mi trochę o pracy tutaj, o warunkach, zarobkach, podatkach i wszystkim co chciałem na początek wiedzieć. Ogólnie dużo lepsza baza wiedzy od dziewczyn z mojego mieszkanka, ze względu na to, że dużo bardziej zbliżony ma zawód do mojego. Spotkanie było bardzo udane i prawdopodobnie powtórzy się w przyszłym tygodniu, kiedy Bartek spotyka się z większą grupą znajomych (również polaków) na piwie. Fajnie, bo im więcej znajomych, tym większa szansa na zajęcie sobie takich dni jak w niedzielę, kiedy po prostu leje i nie ma co ze sobą zrobić. Być może również z pomocą Bartka uda mi się podłączyć Internet u siebie, co było by już ogromnym skokiem, ale nie ma co zapeszać. Poza tym Internet pewnie sprawiłby, że 70% czasu spędzałbym przy komputerze, a tak póki co jeszcze mam energię i ochotę zwiedzać. Bo cóż innego mam robić :)
Dodatkowo Bartek bardzo lubi zwiedzać okolice tzn. np. łowić ryby, biwakować itd. Być może będzie okazja gdzieś się z nim zabrać za miasto w przyszłości. Na chwilę obecną jednak cały czas skupiam się na oszczędzaniu i znalezieniu pracy. Jeśli chodzi o pracę to ani mnie nie pocieszył ani nie wystraszył. Tzn. jak wszyscy stwierdził, że wiele zależy od szczęścia. Ogólnie pracodawcy nie są aż tak chętni załatwiać wizę pracowniczą, ale z drugiej strony rynek IT jest bardzo chłonny i Bartek nie zna żadnego imigranta, który by przyjechał pracować w IT. Dlatego ma być dobrze. Musi! :) Niestety jednak, pomimo, że coraz bardziej aklimatyzuję się w tym miejscu, wygląda na to, że pracy stricte dla mnie najwięcej jest w Wellington i być może, pomimo że niechętnie, będę musiał się przeprowadzić. A Wellington to jakieś 500km stąd. Cóż. To dopiero jeden pełny tydzień szukania pracy. Nie ma się co negatywnie nastawiać. Pierwsze efekty, narzekania i stresy przyjdą po miesiącu, półtorej, kiedy się okaże, że nie ma żadnego odzewu.
Na koniec co ciekawe, Bartek powiedział, że tutaj wręcz wymagane są referencje. To znaczy, że nawet jeśli idziesz do pracy w KFC czy McDonaldzie, wymagają jakiś referencji od poprzedniego pracodawcy. To oznacza, że będę musiał skombinować sobie takie od poprzednich pracodawców. Już dziś zacznę wysyłać maile, a potem podobno jest tu jakiś polak, który jest przysięgłym tłumaczem i może mi przybić pieczątkę na papierku, że jest ładnie przetłumaczony. Takie papierki dołączając do CV ponoć ma się dużo plusów. Zobaczymy jaki będzie tego efekt, pewnie już w przyszłym tygodniu.

Tymczasem najwyższy czas zwlec się z łóżka, ogarnąć i zaliczyć kurs do kafejki a potem do Sylvia Park, zobaczyć czy rzeczywiście te promocje (na buty szczególnie) są aż tak bardzo atrakcyjne.

5 czerwca 2010

Nuda, nuda nude pogania

Potrzebuję kontaktu. Każdego z was. Tzn. strasznie głupio się czuję, kiedy piszę codziennie co u mnie słychać a ja nie mam pojęcia co się dzieje w Polsce. Nie ma mnie już prawie 2 tygodnie i na pewno u każdego wydarzyło się wystarczająco dużo, żeby napisać 2 zdania na maila :) A mnie będzie przyjemniej wiedząc, że i wy tam wszyscy jakoś żyjecie po drugiej stronie świata. Tak mi to wczoraj chodziło po głowie, że ja piszę tyle a wy żadnego wysiłku :p nie ma! trzeba też coś od siebie dołożyć.
Wszystko wynika ze zbyt dużej ilości wolnego czasu. Po prostu mam go aż tyle, że byłbym w stanie przeczytać taki sam blog każdego swojego znajomego. A muszę się czymś zająć, ponieważ mając za dużo czasu, za dużo myślę. Głównie o tym, że to już tydzień mija a ja nie mam za sobą żadnej rozmowy kwalifikacyjnej. Takiej prawdziwej, nie liczę tej telefonicznej. Notabene Pani miała zadzwonić pod koniec tygodnia i chyba jej się zapomniało. Albo odwidziało.
Nie ważne. Trzeba trzymać formę. Uda się! Musi! Bo jak nie ja, to kto?! Potrzebuję więcej samodyscypliny, bo wpadnę w depresję ;) Tak to jest jak pracoholik od dwóch tygodni nie ma w co ręce włożyć. Chciałem pisać sobie swoje programy, ale ciągle cierpię na ten cholerny brak internetu. A ta biedna godzina w kafejce pozwala na przeczytanie maili (głównie reklam lub nowych ofert pracy, nic od was!), wysłanie bloga, przesłanie zdjęć i przejrzenie aktualnych wiadomości. Nic więcej. A tymczasem muszę sobie ściągnąć środowisko do pracy. Nie wiem czemu, ale nie pomyślałem o tym wyjeżdżając, żeby sobie dostosować laptopa do braku internetu.

Tymczasem wczoraj był właśnie nudny dzień. Po tym jak już zwlekłem się z łóżka, odwiedziłem kafejkę i zaliczyłem krótki spacer, wróciłem do domu na obiad, pogadałem chwilę z dziewczynami a następnie dziewczyny zajęły się swoimi sprawami. Jedna pojechała do lekarza, druga do tej rodziny, której nie widziała 10 lat, a teraz widzi się z nimi drugi dzień pod rząd ;) I tak zostałem sam w domu. Było za późno, żeby gdzieś wychodzić a jednocześnie za wcześnie, żeby iść spać… Niestety ze względu na porę roku ok. 17 robi się ciemno, wiec wychodzenie o 15 nie ma sensu. Nie dojdę dalej niż do miejsca, w którym na pewno już byłem. Całą okolicę znam już na pamięć. Tak więc zajadając się marchewkami i jabłkami spędziłem wieczór przy telewizorze, oglądając seriale komediowe. Potem poczytałem książkę i poszedłem spać. Idealny dzień, żeby zamartwiać się co dalej. Dzisiaj na pewno muszę coś ze sobą zrobić pomimo, że pogoda nie rozpieszcza. Jest pochmurno, ale wciąż ciepło.

Wczoraj skontaktowałem się z kimś, kto tu już mieszka i pracuje i co najważniejsze jest polakiem (dzięki P za kontakt). Umówiliśmy się wstępnie dzisiaj na piwo. Mam nadzieję dowiedzieć się więcej ciekawostek o Auckland, pracy i ludziach od innego imigranta. Poza tym zawsze lepiej mieć więcej znajomych, co można wykorzystać spotykając się z nimi w takie dni jak wczoraj. Dodatkowo mam zamiar skontaktować się z jeszcze jedną osobą, która pisze blog podobny do mojego tyle, że jest już tutaj dużo dłużej ode mnie. Może też będzie miała chęć spotkać się i umówić, opowiedzieć trochę więcej o swojej emigracji.
A propos ciekawostek, wczoraj dowiedziałem się ciekawej rzeczy. W Polsce jeżeli ktoś robi imprezę zwykle dzwoni się po Policję, która upomina imprezowiczów, ale do tego musi być naprawdę niezły hałas. Tutaj natomiast istnieje służba zwana „noise control”. Zajmują się oni sprawdzaniem, czy nie jesteśmy przypadkiem za głośno. W przypadku, gdy sąsiad zadzwoni do nich (a nie jest to tutaj rzadkie) przyjeżdża Pan i nie informując nikogo, staje pod drzwiami z czujnikiem hałasu i mierzy. Nie wiem jakie są limity, ale jeśli się je przekroczy za pierwszym i drugim razem dostaje się upomnienie (być może można dostać jeszcze mandat, ale tego nie wiem). Natomiast jeśli trzeci raz będziemy za głośno, służby te mają prawo skonfiskować sprzęt grający! Powoduje to, że w takim kompleksie w którym mieszkamy, Linda nie może korzystać ze swojego zestawu kina domowego, ponieważ ściany są bardzo cienkie a sąsiedzi (ponoć z południowej Afryki) bardzo narzekają na jakikolwiek hałas i dzwonili już raz do noise control.
Cóż, nie ma rzeczy idealnych. Nowa Zelandia też ma swoje wady :) Jest oczywiście na to proste obejście. Do wynajmu/sprzedaży jest mnóstwo domków, które są na odludziu, tzn najbliższy sąsiad jest za 3km ;) Ogólnie jeśli chodzi o nieruchomości to jest to tutaj ostatnio temat nr 1. Pewnie zresztą jak i na całym świecie. Sęk w tym, że chodząc po okolicy niemal na każdej ulicy jest dom do sprzedania (oznacza się go tabliczką agenta nieruchomości wbitą w trawnik przed domem). Jest ich naprawdę mnóstwo, a na trademe (takim NZ allegro) jest więcej domów/mieszkań do sprzedania niż do wynajęcia. Wszystko bierze się z tego, że jakkolwiek jest to piękny kraj i można kupić bardzo łatwo przepiękny domek z widokiem na zatokę, to w stosunku do zarobków ceny nieruchomości w Auckland są jedne z najwyższych na świecie.
Na razie jednak mnie to nie dotyczy. Cel nr 1 znalezienie pracy i zdobycie wizy pracowniczej. Cel zostanie osiągnięty już wkrótce. Musi!