27 października 2010

Wróciliśmy

Zmęczeni 1100 kilometrami przejechanymi, palącym słońcem i mnóstwem przygód, ale zadowoleni :) Jak najszybciej postaramy się wgrać zdjęcia i opisać wyjazd. Sam opis jednak będzie musiał prawdopodobnie zaczekać do weekendu, jako że szykuje się bardzo długi wpis.
Dodam tylko, że podróżowanie campervanem ma swoje plusy ale jeden ogromny minus. 3L silnik V8 nie rozpieszcza. Na tych 1100 kilometrach spaliliśmy ponad 160 litrów benzyny! Gdzie mój golf diesel i spalanie 4,5L na trasie? Buuu!

A oto nasza przybliżona trasa zwiedzania.

22 października 2010

Wakaaaaacje

PIOSENKA DNIA, czyli jedna z głównych piosenek w samochodzie wycieczki dookoła Europy :)
Znikamy na około tydzień. Po tygodniu będziecie mieli sporo do przeczytania a my na pewno sporo do opowiedzenia :)

21 października 2010

Awantura po nowozelandzku

Jak wielu z was wie, uwielbiam się awanturować, jeśli ktoś chce mnie zrobić w konia, albo próbuje mnie naciągnąć. Mam to oczywiście po mamie, która jest przodowniczką w tym temacie (pozdrowienia dla mamy). I tak zaliczyłem pierwszą Nowozelandzką awanturę, co było ciekawym przeżyciem, jako że awantura oczywiście po angielsku.

Zaczęło się jakieś 2 tygodnie temu jak wiecie. Pewna osoba zjarała laptopa na pościeli :) Pozdrowienia dla pewnej osoby :p To jednak bardzo popularna awaria w HPekach i naprawa wydawała się banalna. Poszedłem więc do serwisu, który powiedział, że naprawiają te laptopy, że naprawili ich setki i nie mam się czym martwić. Zostawiłem więc im go, minęły 2 dni i zadzwonili, że koszt naprawy to ok 250$, czyli tyle ile się spodziewałem sondując wcześniej serwisy. Ok - naprawiajcie. Wszystko pięknie, ładnie, po kolejnych 3-4 dniach dzwonią i mówią, że jednak im się pomyliło, że to nie karta graficzna a cała płyta główna poszła! A koszt to skromne 480$ + podatek. No to chrzanię was, mówię, i poproszę mojego laptopa z powrotem. Koleś lekko zaskoczony, prawdopodobnie nie spotkał się z taką sytuacją, lub zupełnie się jej nie spodziewał. Powiedział, że za kilka dni będzie z powrotem. To już dało do myślenia, że najpierw naprawa była taka łatwa, potem nagle urosła dwukrotnie, a na końcu potrzebują kilku dni, żeby mi go oddać!

Dobra czekam. Przeczekałem kolejne 3 dni i poszedłem do nich. Okazało się, że to nie oni naprawiają laptopa, tylko odsyłają do innego serwisu i że zadzwonią tam i spytają się co się dzieje. Tego samego dnia zadzwonili, że laptop będzie jutro (czyli wczoraj).

Wczoraj więc poszedłem do sklepu po odbiór i ku zdziwieniu sprzedawcy poprosiłem, że chciałbym przed odbiorem sprawdzić laptopa. Oczywiście dziwnym trafem okazał się zupełnie rozładowany, ale po wielkim poszukiwaniu koleś znalazł pasującą ładowarkę. Podłączam, naciskam przycisk i co? NIESPODZIANKA! Laptop świeci kontrolki, następnie wydaje z siebie dźwięki błędu płyty głównej i wyłącza się.

No to zaczynamy. Pytam co to k** ma być? Koleś mówi, że nie wie i że zapyta kolegi. Przychodzi 2 chińczyków i jeden mówi, że nie chciałem naprawić laptopa. Ja mówię, że nie chciałem, ale nie chciałem też, żebyście mi go spieprzyli bardziej! On mi pokazuje zgłoszenie - monitor czarny. Ja mu mówię, jasne mózgu, czarny ale się włączał. Tak samo jak cały laptop. Teraz piszczy, że ma uszkodzoną płytę główną. On mi na to, że niekoniecznie płytę. Nooo tak, niekoniecznie. To jeszcze gorzej świadczy o was jeśli spitoliliście procesor albo RAM!

I taka gadka przez 10 minut. Chińczyki zaczęły się pienić a ja powiedziałem, że nie ma mowy, że nie odbiorę laptopa. Chińczyki powiedziały, że w takim układzie, żebym zadzwonił do serwisu, podadzą mi numer sprawy i tam się mam dowiedzieć...

Dzwoniłem dzisiaj, ponieważ wczoraj już mieli zamknięte. Najpierw obsługa klienta powiedziała mi, że sprawa ich przerasta i że oddzwoni jakiś boss do mnie. Pyta o co chodzi, więc mu grzecznie tłumaczę:
"Oddałem laptopa do sklepu. Bez mojej wiedzy został gdzieś wysłany (podobno do was). Mam numer sprawy tego sklepu i ten numer, z którego dzwonisz. Jak oddawałem laptopa, działał, tylko miał czarny ekran co wyraźnie sugerowało uszkodzoną kartę graficzną. Nie chciałem, żebyście mi go naprawiali bo cena jest dwukrotnie wyższa niż u konkurencji. Dostałem z powrotem laptopa, który jest w gorszym stanie niż wtedy kiedy go oddawałem. W ogóle się nie włącza, monitor również, nie wiem czy mi przypadkiem połowy hardware nie wymontowaliście! Chcę laptopa dokładnie w takim stanie jak go oddałem!"

Chwila milczenia po drugiej stronie. Jak Pan ma na imię? Mhm. Skąd Pan ma numer do nas? Mhm. Nie powinien Pan tu dzwonić, ponieważ to sprawa między nami a sklepem. Skontaktujemy się z nimi i postaramy się przywrócić laptopa przynajmniej do stanu sprzed naprawy bez kosztów. Przepraszamy za problem i skontaktujemy się z Panem.

Wniosek? Oczywiście warto walczyć o swoje, jak zawsze. Poza tym Nowa Zelandia czy Chiny, wszędzie możesz zostać oszukany! Ale najgorsze jest to, że te chińczyki dopiero zaczęły kapować w tych swoich małych żółtych główkach cokolwiek, jak im powiedziałem, że nie odbiorę laptopa i wrócę z policją, bo próbują mnie oszukać. Wtedy dopiero coś załatwiłem. Straszne ile trzeba się nagadać i nagonić, żeby być uczciwie potraktowanym

19 października 2010

Przykład bardzo ciekawego design-u

W pracy pokazali mi jedną stronkę. Może i stronka nie powala, ale za to ten baner reklamowy u góry flashowy powalił :) No pomysł rewelacyjny, świetny przykład jak zrobić reklamę wciągającą użytkownika, interaktywną i po prostu ciekawą!
LINK

Poklikajcie sobie te 4 zakładki od góry :)

Nie ma o czym pisać

Dlaczego? Bo mam nudne ostatnie 2 tygodnie. Wszystko z powodu choroby. Jak wiecie mieszkamy z rodziną kiwusów, których najstarsza córka jest w ciąży. To oznacza, że staramy się nie chodzić po domu, żeby nie siać zarazkami. I tak w ostatnich 2 tygodniach moje życie wygląda tak: praca, pokój, praca, pokój, weekend w łóżku, praca, pokój. I tak pomnóżcie przez ilość dni i 2 weekendy. Efektem przynajmniej jest polepszony stan, ale tak naprawdę to jedna z cięższych chorób jakie przeżyłem w życiu. I na pewno najdłuższa. Już prawie mnie nie kaszle a z bólu gardła boli mnie już tylko prawy migdałek :) To sukces, zważając na to, że jeszcze 4 dni temu bolało mnie wszystko od płuc w górę i w ogóle nie potrafiłem wydusić z siebie dźwięku. W domu śmiali się ze mnie, że dobrze, że jest smoke alarm, bo jakby się paliło to za bardzo bym nie uratował nikogo.
Co zabawne, kiedy straciłem głos, również chodziłem do pracy. I porozumiewałem się z ludźmi za pomocą poczciwego notatnika oraz maili. Tzn maile wysyłałem, a jak ktoś przychodził się coś zapytać, to pisałem mu odpowiedź w notatniku na laptopie i pokazywałem :) Trzeba sobie radzić prawda?
Z nowości to mogę wam powiedzieć tak. Próbowałem w pracy czarny pudding. Z wyglądu wyglądało to na ciasteczko, ale z opisu i smaku wygląda na to, że czarny pudding w wydaniu Nowozelandzkim to ni mniej ni więcej nasza kiszka, tylko zasuszona. A przynajmniej coś w tym stylu. I z tego tną plasterki i zajadają się na ciepło (z mikrofali). Dodatkowo nie jeżdżę na skuterze od 2 tygodni ze względu na stan zdrowia, ale za to mam nowy akumulator do niego, więc już nie będę musiał odpalać go z kopa! A to oznacza, że już mi sam skubany nie odjedzie :)

A poza tym to nic. Laptop dalej nie żyje, chińczyki nie potrafią go naprawić i mnie wkurzają, bo dzwonią tylko i zwiększają wycenę, więc dzisiaj im go zabieram. A tak to zupełnie nie mam pomysłu o czym wam napisać. Nie mam czego spostrzec ani się dowiedzieć, bo praca, pokój, praca, pokój nuuuuda! Ale byle do piątku, bo otóż w piątek wsiadamy w campervana i wyruszamy na 4,5 dnia na południe! I (dla jednej marudzącej Magdy), będą w końcu porządne zdjęcia, bo takie coś, którego efekty widzieliście do tej pory:


zamieniliśmy właśnie wczoraj na Canona 500D, czyli takie coś:



Tzn. nie do końca zamieniliśmy, bo teraz będą podróżowały oba, mały w sytuacje ekstramalne, duży w pozostałe :)

14 października 2010

Znieważenie godła Polski na wesoło

Muszę się z wami podzielić. Marek G. będzie wiedział o co chodzi. Dostałem od niego na imprezie pożegnalnej breloczek z "I love Poland" z jednej strony i godłem Polski z drugiej. Orzełek jak to orzełek, wszyscy go znamy. No i leży sobie ten orzełek na stole z moimi kluczami, przychodzi Jason patrzy, przygląda się i mówi (musi być po angielsku, bo jest bardziej śmieszne):
"Og My God mate, what happened to this chicken?".
W dowolnym tłumaczeniu "co się stało temu kurczakowi?". Pomimo chorego i bolącego gardła wybuchnąłem śmiechem i przez kolejne pół dnia nie mogłem się powstrzymać od śmiechu patrząc na breloczek. No bo musicie przyznać, że to nasze godło wygląda jak rozjechany kurczak!
A rozjechany kurczak wygląda tak. :)))

Choruje, pracuje, w pracy się opierdala

Z tą chorobą to chyba nie tak chop siup. W weekend już wszystko było ok, pojechaliśmy na tą plażę, na której piździło jak 150 i to był zły pomysł. W poniedziałek jeszcze ok, wieczorem ból gardła a we wtorek całkowity nawrót... I tak połykam kolejne antybiotyki, ale chodzę do pracy, bo szkoda mi marnować moich dni chorobowych to raz, a dwa, że w domu jak się choruje to jest cholernie nudno. No bo nawet na ogródek nie można wyjść, bo pogoda wiosenna nie rozpieszcza w tym tygodniu (konkretnie strasznie wieje).
No więc chodzę sobie do pracy, nudzę się w niej jak nie wiem co, nie ma dla mnie roboty, bo co dostanę to zrobię w pół dnia i znów muszę czekać na grafików i projektantów. Tutaj naprawdę wszyscy wszystko robią na pół gwizdka. A ja drugie pół gwizdka się nudzę, toteż biję rekordy w grach na FB. Co chwilę przychodzi do mnie szef i opowiada jak to strasznie dużo roboty nie mamy a ja tylko kiwam głową. Niby na potwierdzenie, a tak naprawdę z politowania. Najgorsza rzecz na świecie - nudzić się w pracy. Bo jeszcze w domu coś można by wymyślić (o ile jest się zdrowym oczywiście), a tu ani wyjść wcześniej ani nic. Może zacznę filmy oglądać.
Do tego dochodzi ta cholerna choroba i ból gardła, która powoduje, że od kilku dni jestem w kiepskim humorze. No bo ile można chorować. Już jestem zmęczony tym bólem gardła, tym kaszlem... GRRR! Denerwuje mnie to.
Plus jest taki, że można spokojnie napisać, że w pracy się opierdalam, bo pracodawca nawet jak tu trafi, to nie bardzo zrozumie :) A poziom znajomości technologii IT w firmie mam taki, że w życiu nie posądziłbym kogoś o użycie google chrome-a i tłumacza stron. Co jest zresztą dosyć denerwujące, jeśli podstawowe rzeczy trzeba po 3 razy tłumaczyć tej samej osobie, bo ona nie rozumie.
Dobra zmykam poczytać starych przyjaciół z Onetu... Macie jakieś pomysły co robić, żeby się nie nudzić w pracy?

11 października 2010

Nadrabiamy

Dzisiaj po nadrabiamy cały dzień :) Stęskniliście się co?
Ponieważ piszę z pracy, będę pisał na raty, ale na pewno uzbiera się tego na tyle, żebyście mieli co poczytać w poniedziałek rano w pracy! A poza tym i tak śpicie, więc na raty czytać nie będziecie :)

No więc zaczynamy. Zaczynamy od bab. Z babami jak to z babami. Jak mówią, że białe jest białe, to znaczy, że białe jest niebiesko, pomarańczowo, żółte. Jak mówią, że czarne jest czarne, to znaczy, że czarne jest brunatno, różowo, czerwono, błękitno, purpurowo, seledynowo zielone. Jak spytasz dlaczego, to usłyszysz BO TAAAAK!!!
I tym sposobem 30 września przyjechała do Nowej Zelandii Julka :) która wyjazd do Nowej Zelandii poniekąd zainspirowała, a która potem wcale przyjeżdżać nie chciała. I zrozum o co come on. W każdym układzie jest i jest dobrze.
No powiedzmy, że dobrze, bo ta lama (sorry Cloo za pożyczenie ksywy) przywiozła z samolotu jakiegoś wirusa i cholera wie, czy z przystanku w Dubaju, czy z przystanku w Brunei czy może po prostu z samolotu, czy najgorsza możliwość - z Polski. Tak czy siak przyjechała w czwartek, w piątek wyjechała tylko do sklepu z dziewczynami, wieczorem dostałem już sms-a, że się źle czuje, w sobotę przeleżała w łóżku, a niedzielę już spędziliśmy w szpitalu!

Szpital Nowozelandzki nie należy do najtańszych, dlatego wszystkim przyjeżdżającym, tak jak Julii, polecam ubezpieczenie się. Na dzieńdobry, za przekroczenie progu kasują nas prawie 500$. Dzień dobry kurna! Witają nas też z komputerem i 100 pytań, w których zawierają się pytania, czy jesteś w stałym związku, jakiego wyznania jesteś i jakiej oryginalnie rasy. Lądujemy w bardzo przytulnym pokoiku, gdzie oczywiście jest łóżko dla pacjenta, w cholerę urządzeń i 2 fotele dla osób towarzyszących z podpisem na wejściu, że każdemu pacjentowi może towarzyszyć najwyżej 2 gości. No i jedziemy. Najpierw pielęgniarka i badanie temperatury, ciśnienia, pulsu itd (temperatura wyszła prawie 39). Potem laborant i zasysamy krew + zostawiamy pojemniczki na mocz. Na końcu dopiero przychodzi lekarz, robi badanie ogólne i potem czekamy na wyniki. Wyniki wcale nie zaskakujące: ma Pani wirusa, nie wiadomo jaki, ale damy Pani penicylinę w kroplówce na polepszenie samopoczucia i jakiś antybiotyk. Czy komuś to przypomina ten dowcip:

Kolejka w aptece.
Pierwszy klient podchodzi do okienka, daje receptę, aptekarz mówi mu:
- 320 złotych proszę.
Drugi podchodzi, daje receptę, aptekarz mówi mu:
- 340 złotych.
Trzeci podchodzi, aptekarz mówi mu:
- 390 złotych.
Czwarty facet w kolejce się lekko poddenerwował i mówi:
- Panie mgr, wszyscy idziemy od tego samego lekarza, wszyscy mamy taki sam lek na recepcie, dlaczego jedni płacą mniej, a inni więcej? Mgr odpowiada:
- No wie pan, mamy taki kod z lekarzem, taką umowę....
Facet się zdenerwował i mówi:
- Panie, niech pan nam powie co to za lek, dlaczego ma inną cenę? Na recepcie było napisane : CC NWCMJDMCCINS. Klienci zaczęli nerwowo naciskać na aptekarza, bardzo chcieli żeby im przeczytał co to znaczy, co to za lekarstwo... W końcu aptekarz pod wpływem nacisku zaczął czytać z rumieńcami na twarzy:
- Cześć Czesiek, Nie Wiem Co Mu Jest, Daj Mu Co Chcesz I Niech Spierdala.

W każdym układzie lekarz powiedział, że jak na wirusowe zapalenie, to jej gardło wygląda całkiem nieźle (poza tym, że nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa), ale na krwi wyszło, że to wirus. Cóż. Dostaliśmy receptę, obietnicę otrzymania faktury do domu a od ubezpieczyciela przez telefon obietnicę zapłacenia tej faktury. 500$ + koszt laboratorium i koszt całego dnia pobytu w szpitalu jeśli jest się powyżej 3 godzin. Nie chcę nawet wiedzieć, jak ta faktura będzie wyglądała.

Na koniec zostałem pożegnany przez pana doktora słowami "gdyby to była bakteria, dałbym coś i Tobie, ale ponieważ to jest wirusowe, za kilka dni zachorujesz i Ty". No to rewelka. Była niedziela, we wtorek już leżałem w łóżku bez głosu i z gorączką. U mnie jednak w przeciwieństwie do roznosiciela, choroba po jakiś 2 dniach przeszła, a dziś już prawie w ogóle nie ma oznaków. Tak czy siak zaliczyłem pierwsze w NZ chorobowe. Chorobowe, które tutaj wygląda dosyć dziwnie jak na naszą świadomość. Otóż tutaj wolno chorować 5 dni w roku ;) Tzn. z tego co zrozumiałem wygląda to tak, że 5 dni w roku mogę sobie chorować i nikogo to nie interesuje, czy mam kaca czy umieram. Takie nasze kacowe, tylko że tutaj wszyscy z niego korzystają, a w PL jakoś ludzie się jeszcze boją. I te 5 dni jest w pełni płatnych. Jeśli chorujemy więcej niż 5 dni należy udać się do lekarza po zwolnienie, ale nie do końca zrozumiałem, czy dostaniemy wynagrodzenie za ten okres choroby. Jak zachoruję jeszcze 4 dni to wam powiem :p
Do tego w NZ przysługuje 20 dni urlopowych, czyli nie tak źle (w USA np. jest 10 dla przypomnienia), przy czym niektóre firmy oferują 25 jako taki bonus dla pracowników. Tak to mniej więcej wygląda.

Za to w pracy jak to jedna wielka rodzina, od każdego słyszę co chwilę coś miłego. Fajnie tak, ale z drugiej strony dziwnie. No bo z naszego punktu widzenia, to mam wrażenie, że oni tak z przyzwyczajenia bardziej niż z zainteresowania. W każdym układzie nie było chyba nikogo w pracy, kto nie zapytałby jak się czuję, co mi jest i że ma nadzieję, że szybko wyzdrowieję.
A wracając do pracy, to fajnie jest mieć pracodawcę, który może nawet znaleźć Twojego bloga i nie rozumie o co come on :) I tak mogę znów napisać, że się prawie cały tydzień opierdalałem. Strasznie źle się z tym czuję, no ale co zrobię jak nie mam roboty. Tzn mam, ale to co dostaję, to robię przez 4 godziny a pozostałe 4 się opierdalam. Albo gram w kulki na FB. Zastanawiam się, czy by przypadkiem nie zacząć robić coś swojego w pracy, no bo siedzieć muszę, a jak im mówię, że zrobiłem co miałem do zrobienia, to tylko słyszę "ok". I tak z nudów wariuję i rozweselam całą firmę. Ponieważ moim głównym zajęciem jest zupełna przebudowa naszej strony, dodaje swoje pomysły. A ponieważ mi się nudzi, pomysły czasem są głupawkowe, tak jak mój humor z nudów. I tak wymyśliłem, żeby nasz adres na dole w stopce przywoziła ciufcia. Nikt się nie zgodził, więc zaprogramowałem tak, że przyciągał adres żółwik. Oczywiście kupa śmiechu. Potem koleżanka Chinka zrobiła taki banerek na górę naszej strony i w tle dała krótki filmik. Mrugające oko. Większość stwierdziła, że jest to przerażający widok jak takie oko na Ciebie patrzy i mruga, ale ona upierała się, że nie, więc w czasie opierdalania się wyszukałem w google najstraszniejszą gębę jaką mogłem znaleźć z jakiegoś horroru, i wstawiłem akcję w JS po 5 sekundach od wejścia na stronę, wyskakiwała ta gęba trzęsąc się przez 300 milisekund i znikała. I znów oczywiście kupa śmiechu. I tak minął mój ostatni tydzień. 2 dni chorobowego, w pracy zabawnie i nudno no i weekend.

Ze względu na chorobę musiałem zrezygnować z mojej czarnej rakiety (czytaj skutera) i przesiąść się z powrotem na pociąg. I tak oto przeżyłem 2 fascynujące przygody pociągowe. Pierwszą w czwartek, drugą w piątek, a tylko 2 dni jeździłem pociągiem :)
Zasada jazdy pociągiem po mieście jest bardzo podobna do naszej tylko między miastami. Otóż wychodzą wszyscy konduktorzy na zewnątrz. Jeśli już wszyscy wsiedli, wszyscy konduktorzy unoszą rękę na znak, że odjeżdżamy i z wyjątkiem kierownika pociągu wszyscy wsiadają. Kierownik wciska pierwszy guzik i zamyka wszystkie drzwi z wyjątkiem swoich. Rozgląda się jeszcze, następnie sam wsiada i zamyka drzwi. Tą świętą zasadę postanowiła naruszyć pewna pani, która we czwartek stwierdziła, że pomiędzy zamykającymi się drzwiami zdąży się jeszcze zmieścić. I zmieściła się. Sęk w tym, że jako ostatni na zewnątrz jest kierownik pociągu, który wszystko wiedział, więc Pani bardzo szybko uśmiech z twarzy zniknął, kiedy kierownik pociągu, przez megafon, na cały pociąg panią upomniał! "przypominam, że wsiadanie po sygnale odjazdu jest zakazane, miała Pani bardzo wielkie szczęście, że drzwi Pani nie przytrzasnęły, mogło się to dla Pani bardzo źle skończyć..." i tak dalej chyba przez 2 minuty. Nie muszę wspominać, że kobita zrobiła się czerwona i całą pozostałą trasę przejechała patrząc w ziemię a cały pociąg patrząc w nią :)
W piątek z kolei wsiadłem z kierownikiem pociągu, który miał dobry humor. Nie będę się rozwijał jaka mogła być przyczyna dobrego humoru. Ważne, że rozbawił cały pociąg. Bo otóż po każdej trasie przy centrum (które jest ostatnią stacją) zawsze kierownik pociągu dziękuje za korzystanie z pociągu, prosi o rozglądnięcie się, czy nie zostają jakieś prywatne rzeczy i życzy miłego dnia. Tym razem kierownik był jednak w dobrym humorze i postanowił to... zaśpiewać! Tak, tak, zaśpiewał do mikrofonu swoją regułkę, potem dodał od siebie parę razy "lalala już jest piątek, ale fajnie, już jutro weekend la, la, la" i się rozłączył :) Od całego pociągu dostał gromkie brawa! :)

Jeśli chodzi o weekend, to w sobotę zaliczyłem fryzjera i sklepy z których nic nie przyniosłem. I tak pozostaję ciągle zaopatrzony dokładnie w to, co przywiozłem ze sobą (z wyjątkiem upgrade-u butów). A to niedobrze, bo jeden sweter skurczył mi się (cholera wie czy w praniu czy w suszarce) i zostałem tylko z 2 :( A w sklepach już moda letnia i ilość swetrów można policzyć na palcach jednej ręki. Po zakupach była pora na grillowanie z Polską ekipą i zapoznawanie nowej członkini ekipy z pozostałymi. Skończyliśmy około północy, najedzeni, napici i zadowoleni, ale za to bardzo zmęczeni. Jeszcze nie do końca zdrowi, co oznacza, że nie w pełni sił. Julka zapewne, jak tylko odzyskamy laptopa z serwisu, którego w ciągu 2 dni zdążyła zjarać :D, dopisze coś od siebie jeśli chodzi o wrażenia.
W niedzielę za to byliśmy nad Piha i wodospadem KiteKite, które to miejsca już znacie, ale są najbliżej Auckland z takich ładnych i zostały wyznaczone do pokazania jako pierwsze miejsce poza Auckland dla nowego Kiwi. Zdjęcia możecie obejrzeć tutaj.
Za to historii na pewno usłyszycie więcej już za niecałe 2 tygodnie, bo oto zbliża się długi weekend + jeden dzień wolnego, który muszę sobie jeszcze załatwić i tak od piątku od 4 popołudniu, do wtorku do 4 popołudniu mamy wypożyczony kampervan! Kampervan to taki mały van, z przodu ma 2 miejsca a z tyłu łóżko :) I tym oto najpopularniejszym środkiem transportu po Nowej Zelandii, zamierzamy pokonać trochę trasy na północnej wyspie, a konkretnie na południe od Auckland. Na północ od Auckland zamierzamy wyruszyć w Sylwestrową wyprawę.
Tymczasem na dzisiaj kończę, i tak pracodawcy zapewne nienawidzą mnie za poniedziałkowe wpisy, bo przynajmniej kilkadziesiąt osób przepływa czas przez palce czytając to w pracy i zasłaniając się poranną kawą :p
Do usłyszenia niedługo!

7 października 2010

Wymuszona przerwa

Cholerny blogger! A spodziewałem się, że google to lepsze technologie potrafi stworzyć. Napisałem cholernie długiego posta jak na komórkę, tyle że to badziewie (w znaczeniu edytor bloggera) w javascript wsysło mi wszystko. I to nie jednorazowo, bo skrótowo próbowałem drugi raz i to samo. Poprostu nie działa z komórki ten cholerny nowy edytor... Grrr.
No więc przez ten czas chorowałem, a jak pamiętacie laptop nie żyje. Ponieważ chorowałem, nie mogłem go zanieść do serwisu. W każdym układzie można powiedzieć, że w 50% wyzdrowiałem, więc mam nadzieję, że już niedługo odrobię się z wpisami. Tymczasem zabieram się za stertę rzeczy, które się uzbierały przez to chorobowe.

4 października 2010

UMARŁ!!!

Umarł laptop umarł i leży na desce, hej gdyby mu zagrali może wstał by jeszcze...
Sorki, za brak kontaktu, ale domowy laptop, któremu karta graficzna dogorywała został przejęty przez kobietę... I tym sposobem karta została przegrzana i zostaliśmy bez domowego laptopa :p
W pracy za wiele wam nie mogę napisać, bo mi co chwilę ktoś ziora w monitor, więc może uda się po pracy zostać trochę i parę słów napisać.
Parę słów w tym historię, w którą tylko Aśka jest w stanie uwierzyć. Mianowicie 3 dni pobytu w Nowej Zelandii i spędziliśmy całą niedzielę w szpitalu... Takie rzeczy to tylko... :) Napiszę wieczorem.