6 marca 2011

Labour weekend, czyli Rotorua, Taupo, Tauranga i Koromandel

Niesamowite, że w końcu to piszę. Myślałem, że się ukryję i zapomnicie, ale cloo już mi niedawno wypomniała w jednym z komentarzy więc zaczynamy - wycieczka po Bay of Plenty, czyli pierwsze wrażenia z prawdziwej Nowej Zelandii.

Labour weekend to coroczny długi weekend na wiosnę, czyli w listopadzie. Święto wypadło w poniedziałek, więc wziąłem wolny dzień we wtorek i wyruszając w piątek zrobiliśmy 4 i pół dniowy wypad na południe od Auckland. W wypadzie rolę główną wziął campervan, czyli duży van, w którym cały tył przerobiony jest na 2 osobowe łóżko.

W piątek zwolniłem się z pracy o 4 i poszedłem odebrać samochód z wypożyczalni. Standardowo na wyposażeniu takiego samochodu są sztućce, garnki, noże deska do krojenia, kubki, miednica, ścierki, czajnik i kuchenka gazowa. W dodatku dostaje się baniak 15L pełen wody, gdyby wybierało się dalej od cywilizacji. Siadam za kierownicą pierwszy raz w życiu po złej stronie. Co prawda mam już za sobą doświadczenia z jazdą samochodem z "kopniętą" kierownicą, ale to było bardzo dawno, a doświadczenia ze skutera pomogą tylko w trzymaniu się właściwej strony. Wyjeżdżam z garażu i odczekuję dobre 5 minut, żeby wszyscy mi z ulicy zniknęli, bo przecież chcę bezpiecznie zająć swój pas :) Wyjeżdżam i z każdym metrem okazuje się, że jest coraz łatwiej. Na pewno pomaga automatyczna skrzynia biegów. Dojeżdżam do domu, pakujemy pościel, zakupy, walizkę i plecak i okazuje się, że ten campervan wcale nie jest taki duży. Ledwo nam się wszystko zmieściło. No ale jest to nasz pierwszy wyjazd, więc pełni napięcia i emocji wyruszamy. Pogoda jest fantastyczna, wiosenna. Noce jeszcze zimne, ale w dzień już powyżej 20 stopni.

Z Mt Wellington ruszamy autostradą nr 1 na południe w kierunku Rotorua. Trasa to około 250 km, zakładamy, że nocujemy już na miejscu. Ruszamy bez problemów, pomimo że zostaliśmy postraszeni "długoweekendowymi" korkami. Rozpędzamy się do tych 100km/h dozwolonych na autostradzie i wygodnie rozsiadujemy się w fotelach, bo przecież autostradą jedziemy prawie aż na miejsce. I tutaj pierwszy szok. Zaledwie kilka kilometrów za Auckland autostrada zwęża się do jednego pasa! Zasadniczo zamienia się w znaną nam zwykłą drogę krajową, jeden pas w każdą stronę. Budzą nas realia prawdziwej Nowej Zelandii - w Nowej Zelandii tak właśnie wyglądają autostrady. 2 pasy można spotkać tylko w wielkich miastach oraz na górkach (znane nam również w Polsce pasy do wyprzedzania). Mało tego! Autostrada nowozelandzka potrafi również wjechać do miasta i wtedy należy zwolnić do 70 czy nawet 50km/h! Na "autostradzie"! No cóż, a my narzekamy na nasze kilka km. Dobre i tyle. Kilometry szybko mijają na miłej pogawędce i podziwianiu przepięknych krajobrazów, które jednak znikną powoli pod osłoną nocy. Około 21 zbliżamy się do Rotorua, czyli miasta gejzerów i gorących źródeł. W każdym przewodniku możecie wyczytać, że w Rotorua unosi się lekki i swoisty zapach siarki. Nie, to nie prawda. W Rotorua po prostu jedzie! Śmierdzi zgniłym jajem w całym mieście i nie mam pojęcia jak ludzie mogą się do tego przyzwyczaić na tyle, żeby tu mieszkać? Cóż. Lądujemy na parkingu koło jeziora, na którym później okazuje się, że jest zakaz kempingowania, parkujemy, robimy jeszcze kilka zdjęć nocnych i kładziemy się spać.

Budzimy się wcześnie rano, około 7. Okazuje się że zaparkowaliśmy przy targu, który właśnie się rozbija. Szybko się ubieramy, żeby nas nikt nie przegonił i jedziemy dalej. Teraz dopiero za dnia jesteśmy w stanie zobaczyć całe piękno tych terenów. Olbrzymie obszary leżą tutaj na aktywnym tektonicznie terenie. Dosłownie co kilka metrów jest gorące źródło, bulgoczące błoto czy wydostające się na powierzchnię gazy. Dym unoszący się do góry widać co kawałek. Zanim jednak jedziemy obejrzeć cuda wytworzone przez aktywność tektoniczną, chcemy odwiedzić lokalną, bardzo znaną wioskę maori. Niestety przytłacza nas cena za wejście. Teraz już wiemy, dlaczego Nowozelandczycy narzekają na ceny w ich własnym kraju. Ceny są dla turystów, dla Nowozelandczyków zwiedzanie jest po prostu za drogie! Wejście do takiej wioski kosztuje bagatela 120$ od osoby! Weekendowe wypady dla lokalnych ludzi więc odpadają. My też rezygnujemy i jedziemy dalej. Dojeżdżamy w planowane miejsce około 9 rano. Wai-O-Tapu znajdujace się kilka kilometrów za Rotoruą to park z ogromna iloscia barwnych gorących zródeł. Barwy pochodzą od minerałów zawartych w wnetrzu skał z których wydobywa się goąca woda. Wcześniej jednak oglądamy jezioro bulgoczącego błota, które robi naprawdę niesamowite wrażenie. Częścią parku wai-o-tapu jest gejzer, który wybucha codziennie o tej samej porze. Długo toczyliśmy dyskusję jak to się dzieje. Wyjaśnił nam pan, który gejzer uruchamia! :) Otóż codziennie wrzuca się do niego około 300 gram mydła, które powoduje, że gorąca woda miesza się z zimną na powierzchni, zwiększa ciśnienie i powoduje wybuch gejzera. W zależności od pogody (ilości opadów) gejzer potrafi wybuchnąć nawet na wysokość 15 metrów, a jego erupcja trwa nawet godzinę.


Wracamy do parku oglądać różne twory matki natury. Julka jest w niebie, bo w końcu może się wykazać swoją wiedzą zdobytą na studiach chemicznych. Jakkolwiek miejsce to jest przepiękne i zwiedzanie go zajmuje nawet około 3 godzin, tak zapachy czasem przytłaczają. Jest jedno miejsce, gdzie wydzielane gazy powodują, że ludzie przyspieszają kroku bo zwyczajnie intensywny zapach zbiera ich na wymioty. Niemniej naprawdę park warto zobaczyć a zdjęcia nie oddają wielości kolorów i przepięknych widoków bulgoczących źródeł.


Z parku wchodzimy jeszcze do okolicznego lasu na spacer. Jak się dowiadujemy później, w okolicach Rotoruja jest setki gorących źródeł i basenów błotnych, które nie są komercyjne. Są po prostu dzikie. Znają je przede wszystkim lokalni mieszkańcy. Sami spotkaliśmy ich kilka na spacerze po lesie. Natomiast ważna uwaga! Nie w każdym źródle można się kąpać! Temperatura w niektórych gorących błotach przekracza 100 stopni Celsjusza! Chyba nie chcielibyście do takiego basenu wskoczyć?! Jest za to wiele takich, w których kąpią się "tubylcy". Jest podobno takie jeziorko, do którego wpływa wrzące źródło i zimny strumyk. W zależności od humoru można przesunąć się na jedną stronę jeziorka i podgrzać atmosferę, bądź na drugą i się ochłodzić. Są jednak też takie, w których temperatura wody przekracza 80 stopni i pod koniec ubiegłego roku w jednym z takich zginął chłopiec, który podszedł za blisko brzegu i wpadł do niego. Pomimo, że szybko go wyciągnięto, zmarł w wyniku poparzeń. Należy więc bardzo uważać.

Z Rotorua udajemy się do Taupo czyli największego zbiornika słodkiej wody w Nowej Zelandii. Jest to jednocześnie ulubione miejsce wędkarzy, jest tu wiele gatunków pstrągów i łososi, które osiągają olbrzymie rozmiary. Świadczy o tym choćby fakt, że na jezioro Taupo jest osobna licencja (w NZ licencja jest jedna na wszystkie słodkie wody z zaledwie kilkoma wyjątkami, na słone nie trzeba licencji). Jezioro jest naprawdę olbrzymie a w tle są ogromne góry, które pomimo wiosny, całe szczyty mają pokryte śniegiem. Woda w jeziorze jest tak czysta, że nie zawahałbym się wziąć szklanki i napić się prosto z jeziora. Samo Taupo zaś jest bardzo małą, ale bardzo przytulną miejscowością. Rozbijamy się na kempingu i jedziemy do miasta na kolację. Po długim wyborze lądujemy w lokalnym barze, gdzie zostajemy poczęstowani pysznym piwem Tui oraz odpowiednio wielkim kawałkiem baraniny i wielkim stekiem. Najedzeni i zadowoleni idziemy spać. Ta noc była wyjątkowo zimna, więc oboje przykrywamy się kocem i kołdrą a i tak rano wstajemy z bólem gardła.

Kolejny piękny dzień budzi nas wcześnie rano. Pakujemy się i jedziemy jeszcze dalej na południe, w okolice tych przepięknych gór. Wcześniej jednak (choć nie po drodze) jedziemy obejrzeć sławny wodospad Huka. Wodospad ten kiedyś był bardzo popularny ze względu na jego wartki dopływ i uprawiany tutaj rafting (czyli spływ na pontonie). Niestety rafting został zakazany po jednym z wypadków, kiedy załoga zbyt słabo wiosłowała i została wciągnięta pod wodospad. Tak przynajmniej opisują to lokalni "opowiadacze", dodając, że zginęło wielu ludzi.


Jedziemy następnie wzdłuż jeziora, bardzo krętą drogą. Wcale nie pomaga fakt, że jedziemy dużym samochodem na wąskiej drodze. Mijamy jezioro i wjeżdżamy w góry. Widoki co chwila zapierają dech w piersiach, aż dojeżdżamy do zupełnie bezludnych terenów, z pięknym, czystym jeziorkiem i sławnym wulkanem w tle, który odegrał jedną z głównych ról we Władcy Pierścieni, jako "góra przeznaczenia".


Podjechaliśmy samochodem bardzo blisko jeziorka. Postanowiliśmy też podjechać od innej strony, w planach mając również zaliczenie "krzaczków". Zjechaliśmy z głównej drogi na żwirową, stanęliśmy na boku, żeby nie blokować przejazdu (no tak, przecież setki samochodów jeździ żwirową drogą), załatwiliśmy co mieliśmy załatwić, próbujemy ruszyć i... i dupa. Jedno koło tylne wisi, drugie ani zamierza się ruszyć. Mechanizm różnicowy robi nam figla i jesteśmy zakopani! Próbujemy różnych sztuczek przez najbliższą godzinę. Próbujemy dociążyć koło, rozkiwać samochód, nawet podnieść go lewarkiem i podłożyć pod koło różne rzeczy. Nic! Jesteśmy zakopani w środku lasu na bezludziu! Może nie było by to takie straszne, bo przecież zapłaciliśmy (nie małe zresztą) pieniądze za ubezpieczenie i może nas laweta wyciągnie, ale jest jeden szkopuł - nie ma zasięgu! Pada decyzja - wychodzimy na drogę i łapiemy pomoc. Zatrzymaliśmy kilka mniejszych i większych samochodów (małe się same zatrzymywały widząc nas przy drodze), ale albo ktoś nie ma liny, albo ma za mały samochód. Przy czym przy głównej drodze złapaliśmy jedną kreskę zasięgu, więc jest szansa na ratunek, trzeba tylko zdobyć informację... gdzie dokładnie jesteśmy! Biegnę więc do pierwszego zjazdu mając nadzieję na jakiś znak. Na skrzyżowanie podjeżdża duży pickup, więc podbiegam do niego. W samochodzie siedzi facet, w wieku około 50 lat, w starych zniszczonych rzeczach, na tylnym siedzeniu siedzi pitbul, a Pan wygląda jak bohater jednego z horrorów, szczególnie kiedy uśmiechając się pokazuje co 3 ząb! Cóż, trzeba zaryzykować. Pytam gdzie jesteśmy a Pan pyta co się stało. Tłumaczę mu a on mówi "wskakuj, pomogę wam. samochód jest ciężki i jest 4wd więc powinien dać radę a z tyłu mam linę. No cóż, jakie mam wyjście. Albo zje mnie jego pies, albo sam właściciel, albo robaki po tygodniu pobytu na bezludziu. Wsiadam i jedziemy. Pan pyta "jak daleko jesteśmy od głównej drogi". Odpowiadam, że jakieś 50 metrów, choć wiem, że trochę dalej ale nie mam zamiaru stracić okazji. Pan jednak nie okazuje się wielbicielem żartów i denerwuje się, że 50 metrów to już dawno minęliśmy a samochodu nie widać. Dojeżdżamy na miejsce, holujemy samochód i rzeczywiście be żadnego problemu wyjeżdżamy na główną drogę. Podjeżdżamy pod asfalt i Pan podchodzi nam pod okno. Dziękujemy bardzo ale Pan zaczyna zagadywać. Pyta skąd jesteśmy, co robimy w Nowej Zelandii, opowiada jak to mieszka sam w lesie (sic!), że czyta książki, w dodatku tryska humorem: "jesteście z Polski? aa, wiem. Też nie lubię Niemców". I tak stoi przy tym oknie a my nie wiemy, czy ostrzy widelec i nóż na nas, czy może jego pies czai się z drugiej strony. Tak czy owak próbuję swojej szansy i oferuję 20$ w podzięce za wyciągnięcie nas. Pan z chęcią przyjmuje i mówi, że wypije sobie piwko za nasze zdrowie. Następnie oddala się i odjeżdża. My również, po bardzo, bardzo stresującej przygodzie. Dodam tylko, że ta "główna droga" to taka droga, na której samochód przejeżdża raz na 15-20 minut, w środku lasu, więc udało nam się, ale przygoda do zapamiętania do końca życia. Gdybym prowadził casting na horror "drwala mordercę", na pewno wybrałbym się tam, znaleźć głównego bohatera!

Po tej ciekawej ale również dosyć długiej przygodzie, niewiele zostało nam z dnia. W planach mieliśmy wyjść jak najwyżej w górę w stronę Mt Ngauruhoe, ale to "jak najwyżej" ze względu na porę dnia okazało się wcale nie wysoko. Przy okazji jednak dotarliśmy do bardzo pięknego wodospadu i doliny, wzdłuż której szło się w górę. Cała wycieczka zajęła około 1,5 godziny w górę i w dół. Na sam szczyt ponoć z najwyższego miejsca gdzie można dojechać, wychodzi się około 3 godzin. Ciekawe gdzie dojechał Frodo?!
Dzień szybko mija, wracamy do Taupo a następnie do Rotorua. W Rotorua śpimy na kempingu. Warto zaznaczyć, że w całej Bay of Plenty, większość kempingów dysponuje gorącymi basenami za darmo (w końcu geotermalna woda jest dostępna zaledwie kilka metrów pod powierzchnią ziemi). My jednak zapobiegawczo nie wzięliśmy strojów kąpielowych...

Następny dzień to kolejne kilometry i dojeżdżamy do Taurangi, czyli serca Bay of Plenty. Miasto jest dosyć duże i słynie z przepięknych plaż oraz wycieczek statkiem, gdzie można podziwiać delfiny, wieloryby i orki. Stąd również można się dostać na White Island, czyli oddalony około 40 kilometrów od brzegu aktywny wulkan, który cały czas wyrzuca z siebie popiół a przy wzmożonej aktywności, aby go zwiedzić należy założyć dostarczoną przez przewodnika... maskę gazową!
My jednak chcemy zobaczyć najsławniejszy punkt, czyli Mt Maunganui. Olbrzymie wzgórze, z którego rozpościera się przepiękny widok na okoliczne plaże, które zasadniczo jest samotne w okolicy. Domyślam się, że tradycyjnie jest to wygasły wulkan. Z dołu wygląda to na taki większy kopiec Kościuszki, jednak po około godzinie wychodzenia na górę zmieniam zdanie. Ale co tu dużo mówić, dla takich widoków warto!



Zmęczeni ale zadowoleni jedziemy dalej, tym razem już na północ, powoli kierując się w stronę Auckland, jednak jadąc wybrzeżem i kierując się na Koromandel. Po drodze zatrzymujemy się na plaży pomoczyć nogi w zimnej wodzie oraz obejrzeć starą kopalnię złota w Waihi. Docieramy do Whangamata na Koromandlu już późnym wieczorem i przekonujemy się, że turystyczne miejscowości poza sezonem po prostu wymierają! Ponieważ był to już poniedziałek, czyli oficjalnie ostatni dzień długiego weekendu, miasto było opustoszałe a półki w sklepach puste. Mało tego, zbliżająca się do rezerwy wskazówka poważnie nas przestraszyła, ponieważ w okolicy nie ma stacji benzynowych a z powrotem mamy bardzo kręto i bardzo pod górkę. Tak czy owak zmęczeni idziemy znów do baru na kolację. I tutaj również jesteśmy bardzo miło zaskoczeni pysznym posiłkiem, który dostajemy w barze, którego widząc w Polsce nie wahałbym się nazwać "żulownią". Najedzeni idziemy jeszcze zobaczyć plażę a następnie wskakujemy do vana i idziemy spać. Na długo nie zamykamy oczu, bo budzi nas syrena. Wyskakujemy z samochodu, bo pierwsze co przychodzi do głowy w takim miejscu to a) trzęsienie ziemi, b) wybuch wulkanu, c) tsunami jako efekt a. Zauważamy, że przy okazji wyskakuje też kilka innych osób ze swoich kempingów, pomimo że wiele ich nie jest. Pytamy co to może być, ale nikt nie wie. Jedna starsza para postanowiła pojechać do centrum się dowiedzieć. Okazuje się, że jest to nic innego jak syrena ochotniczej straży pożarnej, jednak w przeciwieństwie do PL, nie jest to sygnał ciągły lecz naprzemienny przez około 3 minuty.

Ostatni dzień to leniwy i powolny powrót do Auckland. Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża, dzięki czemu droga wcale nie męczy a wręcz przeciwnie. Jadąc taką trasą ładuje się baterie!


Mijamy przepiękne tereny, jeziorka góry i bezludne plaże. Naprawdę jak w raju. Szkoda tylko, że następnego dnia trzeba już do pracy. O Koromandlu na pewno więcej napiszę, kiedy znajdę kolejny taki dzień, w którym będę miał na tyle czasu, żeby opisać wyjazd noworoczny.
Efektem wyjazdu jest cały album zdjęć, który można zobaczyć tutaj.

Natomiast wniosek z wyjazdu jest jeden - 4 dni to za mało, żeby obejrzeć te przepiękne tereny. My wybraliśmy się tam głównie po to, aby na przyszłość wiedzieć gdzie można wybrać się na dłuższy pobyt. Problem z Nową Zelandią jest taki, że takich miejsc zaczyna być setki po takich krótkich podróżach i obawiam się, że nawet po kilku latach wciąż będziemy wyjeżdżali na tydzień objazdowo, po nowych miejscach i wciąż nie będziemy mogli się zatrzymać, bo będziemy pod wrażeniem nowo odkrytych miejsc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz