1 lipca 2011

Mardi gras c.d.

W koncu mozna skonczyc pisac. Google widac mialo wieksze problemy przy swoich zmianach co zaowocowalo problemami z Bloggerem :( Tak czy siak dzisiaj konczymy bez polskich literek, bo polskiego laptopa zostawilem w pracy :)



Przyjechalismy do Ohakune bardzo pozno w nocy, okolo 1 i wszyscy juz byli w imprezowych nastrojach, dlatego tylko kilka piwek i do lozka. Nastepny dzien przywital nas, jak to w gorach bywa, zimowa pogoda. Jednak nie na tyle zimowa, zeby padal snieg. Coz, pozbieralismy sie po pysznym sniadaniu na miasto, zeby obejrzec ta miejscowosc, ktora wg Lonely Planet slynie z marchewek. Tak, tak, caly wpis poswiecony tej miejscowosci w przewodniku Lonely Planet jest o marchewkach i o tym jak najwieksza marchewke na swiecie wychodowano w okolicy. Poszlismy w kierunku podobno najlepszego kebaba w NZ i zamowilismy po jednym duzym. Co rzuca sie w oczy? A no to, ze rzeczywiscie polowa salatki to salata a druga polowa to... marchewka :) Kebab byl dosyc dobry, jak na warunki NZ pyszny, jednak (kryptoreklama) kebabowi z Bulgarii, ktorego jadlem jednego po drugim do piet nie dorastal :)

Po posilku wrocilismy, pogralismy troche w karty i wybralismy sie na gore Mt Ruapehu, czyli olbrzymi stary wulkan, ktory jednoczesnie jest jedynym stokiem narciarskim na polnocnej wyspie. Z ciekawostek: wulkan ten jeszcze w 1996 roku sobie wybuchl, ale nikogo to nie obchodzi i co roku tysiace Nowozelandczykow zjezdza tu na narty. Chcielismy i my, ale w tym roku pogoda sie zawziela i sniegu jeszcze nie bylo. Tzn byl, ale nei na tyle zeby otworzyc stok... Coz, trudno. Wyjechalismy do gory w ostatniej chwili, poniewaz na samej gorze bylismy okolo 14.40 a dowiedzielismy sie, ze o 15 ze wzgledu na fatalne warunki drogowe, zamknieta zostaje droga. Tutaj kilka ciekawostek. Po pierwsze w NZ oczywiscie nie zmienia sie opon na zimowe, bo i po co (przynajmniej na polnocnej wyspie). Wyjazd na gore jest bardzo stromy i bylismy sami swiadkami rozbicia sie samochodu. Doslownie na naszych oczach po mokrym sniegu zjechal sobie i przysolil w kamienie. Problem w tym, ze jesli zjedzie sie z niewlasciwej strony, czeka nas szybki zjazd kilkaset metrow w dol po skarpie, bo przy drosze nie ma barierek!!! Sa za to 2 punkty wspomagania kierowcow. Jest to oznaczony zoltymi liniami parking, na ktorym nalezy zalozyc lancuchy, jesli na drodze lezy snieg, zas przy kazdym parkingu jest budka w ktorej takie lancuchy zostaja wypozyczane jesli chce sie wyjechac na gore. Oczywiscie za oplata. Jaka? Niestety w naszym wypadku to byla chlupa nie snieg, wiec jeszcze bylo zamkniete.

Po kilku minutach pobytu na gorze i porzucaniu sie sniegiem wracamy na dol zahaczajac jeszcze o wodospad przy ktorym robimy sobie zdjecia. Dojezdzamy do domu i zaczynamy przygotowania na wlasciwa impreze. Mardi Gras to festiwal muzyczny w Ohakune co roku otwierajacy sezon narciarski. Slynie z tego, ze wszyscy na niego sie przebieraja! I tak w tym roku nasza 11 osob bedacych na Margi Gras przebrala sie za zlowrogie Ninja. Bylo przy tym kupe zabawy, szczegolnie przy pozowaniu do zdjec i po alkoholu, ale kazdy juz sobie tutaj dopisze swoje historie :) Szczegolow nie bedzie. Na festiwalu wyladowalismy okolo 10 wieczor i co chwilke bylismy zatrzymywani do zdjec z innymi poczwarami i stworami przebieranymi. Co jeszcze mozna o samym festiwalu napisac? Osobiscie uwazam za nieudany. Owszem, ludzi bylo sporo, ale muzyka bardzo srednia a glowna gwiazda wieczoru, czyli (ponoc) jeden z najlepszych DJ okolicznych wysp Gerenal Lee, poprostu zawiodla. Muzyka byla srednia, miksowana mocno srednio i przede wszystkim srednio imprezowa. Z tego powodu okolo pierwszej w nocy zmylismy sie do domu, zeby nie marznac na marne. Dodatkowo od czasu do czasu padalo, wiec chcielismy zachowac zdrowie. Nie chcieli go natomiast zapewne zachowac Ci, ktorzy urzadzili sobie regularna... bitwe blotna! Wiadomo jak to po tlumie wyglada trawa, w dodatku w trakcie deszczu. Pewna grupa postanowila to wykorzystac i zaczeli przewracac sie wzajemnie i tarzac w blocie wsrod otaczajacego ich tlumu gapiow. Bawili sie tak do czasu az przegonila ich policja a najgorzej wyszedl na tym ten osobnik, ktory rozochocony gra chcial pana policjanta tez w blocie wytarzac :)

Wrocilismy i tego wieczoru siedzielismy jeszcze do okolo 3 rano bawiac sie we wlasnym towarzystwie. Rano dzieki wysilkowi Natalii, ktorej chcialo sie wstac i isc na zakupy mielismy znow pyszne sniadanko i moglismy posiedziec przy grach i niedzielnym programie popularno naukowym w TV. Tak mniej wiecej do poludnia do czasu, kiedy z Damianem (bratem blizniakiem Natalii) wybralismy sie do informacji, zeby zaciagnac rady co tutaj mozna jeszcze robic. Pan w informacji polecil: spacer po szlakach, ogladanie wodospadu (czyli spacer), scianke wspinaczkowa oraz rowery. Jednoglosnie zdecydowalismy sie na to ostatnie, pomimo ze pogoda wciaz byla kiepska. Niestety towarzystwo sie bardzo wykruszylo, marudzac ze zimno, ciemno, mokro i do domu daleko i zostalismy w 4 chetni: ja, Natalia, Damian i Julka. W tym skladzie wybralismy sie do wyporzyczalni, ktora zaskoczylismy checia wypozyczenia rowerow rownie jak snieg by ich zaskoczyl :) Oni za to zaskoczyli nas cenami, bo nawet po obnizce, za pol dnia zaplacilismy 40$ na glowe. W cenie tej byl dojazd do punktu z ktorego startujemy a nastepnie glownie zjezdzajac dojezdzamy az do wypozyczalni.

Zapakowalismy sie w olbrzymiego Land Rovera w 4 z tylu a za nami rowery. Trase jaka mielismy zrobic to 15km, wiec spora droga czekala nas na miejsce (na okolo). W drodze uslyszelismy bardzo duzo ciekawostek o regionie, m.in. o tym jak krecono tutaj jakis slawny film, ktorego nikt z nas nie widzial ;) Dowiedzielismy sie rowniez, ze dyrektor marketingowy wyciagu zostal zwolniony po tym, jak sprzedano 20 tysiecy calodniowych karnetow na wyciag za 1 dolara na jednej ze stron promocyjnych. Cala akcja nie byla by taka zla, gdyby nie to ze w zalozeniu bilety mieli kupowac Australijczycy i mieli przyjechac do NZ na narty (portal oczywiscie byl Australijski). Trudno bylo przewidziec, jak szybko wiesc sie rozniesie do NZ i juz po 3 godzinach 20 tysiecy karnetow zniknelo :) Sam mam 8 :p Dodam tylko, ze normalnie karnet kosztuje 100$, wiec obnizka byla o 99%.

Dojechalismy na miejsce w ulewnym deszczu. Wysiedlismy z auta, wsiedlismy na rowery i ociekajac woda ruszylismy w trase. Warto wspomniec, ze zostalismy zaopatrzeni w kaski oraz rekawiczki. Zeby bylo smiesznie trasa zaczyna sie przez... czyjes pola! Wsrod owiec jedzie sie droga przez farme, na koncu otwiera sie wjazd i zamyka za soba :) Trasa byla przepiekna, naprawde. Najlepsza wycieczka rowerowa w zyciu! Bylo wszystko, zjazdy z gory, wyjazdy pod gore, ulewny deszcz, przeblyski slonca, przepiekne widoki, wawazy, rzeka, ostry zjazd w dol po 10cm blocie, potem po kamieniach. Naprawde nie mozna bylo sobie wymarzyc lepszej wycieczki rowerowej. Glownymi elementami tej trasy jednak sa 2 czesci pozostalej trasy kolejowej. Pierwszy to olbrzymi most stalowy nad dolina (juz nieczynny), drugi to tunel. Tunel jest o tyle ciekawy, ze wchodzac do niego nie widzi sie czubka nosa. Naprawde mozna sie najesc strachu. Jednak wszystkim zainteresowanym serdecznie polecam ta trase i odrazu zareklamuje przemilego pana, ktory nam rowery pozyczal. Nazywa sie to Station Lodge a tutaj caly opis trasy Old Coach Road.

Na droge asfaltowa zjechalismy juz po ciemku, po drodze mijajac pana w Land Roverze, ktory podjechal zobaczyc czy wszystko z nami w porzadku. Poniewaz byl to ostatni kilometr, zostalismy przez niego odeskortowani az pod same drzwi. Wycieczka super! Przemoczeni, maksymalnie ubloceni ale przeszczesliwi wrocilismy do domu. W domu przepyszna kolacja, grilowane warzywa, 3 kurczaki i salatki, impreza i do spania :)

Kolejny dzien uplynal juz pod znakiem sprzatania i powrotu. Nie ma co juz opowiadac :) Wyjazd jednak bardzo udany i na pewno powtorzymy za rok, nie wazne skad mielibysmy przylatywac! Zdjec za wiele nie bylo, poniewaz obawialismy sie o aparat w takich warunkach, jednak to co sie udalo zrobic mozna obejrzec tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz