29 września 2010

Wyniki konkursu

A więc zwycięzcą okazała się Cloo, która otrzymuje 2 drobne upominki w postaci:
1. Film DVD "Boy" o prawdziwej Nowozelandzkiej prowincji, gdzie poznacie obyczaje i przede wszystkim NZ slang angielski, który tutaj jest wszechobecny.
2. Koszulka NZ :)

Przesyłka pójdzie w weekend. A na koniec ciekawostka dla klikaczy :) Wczorajszy analytics:

28 września 2010

Specjalny wpis dla takich dwóch

Co to straszliwie chcą zobaczyć kiwi... Otóż właśnie wyczytałem, że kiwi można zobaczyć również w... BERLIŃSKIM ZOO!!! LAMY!!! LOL!!!

No to żeście poszaleli klikacze!

Jutro zamieszczę screen z analyticsa, będzie wyglądał przezabawnie na tle dzisiejszych odwiedzin. Tak czy siak mamy pierwsze miejsce. Jeśli tylko zwycięzca (a konkretnie zwyciężczyni) wyrazi zgodę, zamieścimy opis tego co było do wygrania.
Obiecuję jednak, że pojawi się kolejny konkurs. Może na 22222? :) Kto wie, na pewno was o tym poinformuje i na pewno nagrody będą równie cenne!

A tymczasem w skrócie weekend. Byłem w Nowej Zelandii :) W tej prawdziwej. Celem była zatoka i wycieczka na ryby, ale nie wiedziałem, że po drodze będziemy mijali ogromne połacie zielonych gór porośnięte... owieczkami!!! Owca, owcą, owcę pogania! Co prawda nie jest to tak efektowne jak na południowej wyspie, ponieważ łąki są ogrodzone, ale za to przekrój wszystkich hodowlanych zwierząt był. I tak widziałem mnóstwo koni, krów, Ewelin... yyy tzn lam, i przezabawne krowy długowłose!!! Do tego amerykańskie byki z długimi skierowanymi do przodu rogami. Możecie sobie to wszystko wyobrazić i... i tylko wyobrazić, bo otóż zostawiłem aparat w bagażniku i zostało mi tylko osobiste podziwianie. Na pewno jednak będzie jeszcze niejedna okazja, żeby zdjęcia wam dostarczyć (wracając już było ciemno).
Mijając połacie zieleni, minęliśmy też małą Nowozelandzką miejscowość. Co prawda nie na tyle małą, żeby wzbudzała podziw (wg. przewodnika, istnieją jeszcze wioski cofnięte o kilkadziesiąt lat w czasie), ale jednak potrafiące wzbudzić zainteresowanie. Zatrzymaliśmy się w niej na standardowe, zachodnie "fish & chips", które notabene było wyśmienite, i zajadając się musiałem przecierać oczy ze zdumienia. Bo oto po drugiej stronie ulicy, szła sobie trójka dzieci w wieku ok 7-12 lat prowadząc na sznurku... małego baranka! Mam zdjęcie, ale nie mogę odgrzebać kabla, więc dorzucę jutro :) Jeszcze o świnkach na smyczy słyszałem, ale o owieczce? No cóż, owce rządzą :p

Łowienie znów się nie udało, pomimo jednego brania. Brania oczywiście na moule-a, ale brania takiego typowego dla małego pyrtka, który skubie końcówkę przynęty wystającej z haczyka :) Za to zapoznałem się z bliska z oceanicznym przypływem. Postanowiłem połowić sobie z najdalej wysuniętego kamienia i zanim się spostrzegłem, w ciągu ok 30 minut woda podniosła się o ok 10-20cm i zostałem odcięty od lądu o ok 1,5 metra. Wędkę przerzuciłem do Caela (zostałem upomniany za niepoprawne pisanie jej imienia w smsie, więc od tej pory będę pamiętał :p ), pudełko z przyrządami i przynętami też a sam musiałem wykonać mega skok. I udał się. Z jednym małym szczegółem. Musiałem podeprzeć się ręką... pisałem wam już jak bardzo te muszelki porastające skały są ostre? I tak do moich licznych blizn dorzucam 3 dosyć głębokie na prawej dłoni.

Większość niedzieli przesiedziałem na słonku w ogrodzie pisząc poniższy poradnik, który mam nadzieję komuś się przyda.
Za to muszę wam jeszcze ponarzekać o tutejszych kierowcach. W przewodniku jest napisane, że aby zostać kierowcą w Nowej Zelandii należy nauczyć się prowadzić, rozmawiając przez telefon komórkowy oraz zmieniając 3 pasy bez kierunkowskazu w korku... jednocześnie. I nie ma w tym żadnej przesady. Kiwi jeżdżą jak szaleńcy. A jeszcze gorzej zachowują się w stosunku do skuterów. Wymyślili sobie konkurs "wyprzedź skuterzystę". Polega na tym, że dodają maksymalnie gazu jadąc obok mnie następnie zajeżdżają mi drogę i skręcają w lewo... I żeby to był wyjątek? Skąd, codziennie tak mam! Dalej - nie chcę przeginać jazdy na skuterze, bo boję się o wywrotkę, która może się źle skończyć (tak samo źle jak na motorze!!! :p ). Więc jeżdżę przepisowe 50. Jak jest duży ruch i w miarę płynny, jeżdżę równo z wszystkimi. I tak pomimo sunięcia 70km/h, podczas gdy dozwolone jest 50, i tak ktoś mnie musi wyprzedzić, następnie zjechać na mój pas i zwolnić! Masakra. A wszystko wynika podobno z tego, że egzamin na prawo jazdy zdała by małpa z zasłoniętymi oczami. Teraz ponoć jest gorzej, ale kiedyś były pytania typu "czy pomiescie mozna jezdzic 20km/h, 50km/h, 100km/h". Cóż, żaden kraj nie jest idealny. Byle do kupna samochodu...

26 września 2010

Głupi wpis

Głupi, ale z sygnałów, które dostaję, do konkursu niektórym się przyda.
Oto jak zrobić screenshot-a!

Jak uciec na koniec świata - poradnik emigracji do Nowej Zelandii

[Wstęp]
Starych czytelników zapewne nie zainteresuje ten artykuł, ale mam nadzieję, że komuś, kiedyś się to przyda. Pokrótce wszystkie kroki, jakie trzeba zrobić, żeby znaleźć się tu gdzie ja, czyli w Auckland, w Nowej Zelandii. Nie dla wszystkich się sprawdzą, ale na pewno będziecie mogli wykorzystać część wiedzy, której mnie osobiście przed wyjazdem brakowało w jednym miejscu. Artykuł przygotowany jest dobrowolnie i każdy może, a nawet powinien :) z niego skorzystać. Szanuj jednak mój poświęcony czas i jeśli chcesz go gdzieś zacytować w całości lub w części, najpierw zapytaj. Mój e-mail jest w prawej kolumnie.

[Krótko o mnie]
Mam na imię Rafał (choć od dawna znajomi mówią na mnie Ralf), z zawodu jestem człowiekiem od magicznych literek IT. Pomysł na wyjazd do Nowej Zelandii zrodził się około stycznia/lutego 2010 roku, w centrum światowego kryzysu. W tym czasie większość informacji o możliwościach i zagrożeniach znalazłem sam. Bardzo pomocna jest strona Immigration (nie ma się co oszukiwać, jeśli nie radzisz sobie z czytaniem tej strony i nie przyjeżdżasz tu do kogoś, masz kiepskie szanse na pozostanie), jednak aby coś na niej znaleźć trzeba wiedzieć czego szukać. Sam w Nowej Zelandii jestem od 30 maja 2010 roku. Obecnie pracuję i poznaję okolice. Zresztą całą historię możesz poznać czytając tego bloga :)

[Przygotowania]
Zwykle zajmują kilka miesięcy. Mnie osobiście zajęły niecałe 3, a to i tak głównie z powodu oczekiwania na tańszy lot i okres wypowiedzenia z pracy, bo szalona emigracja miała być impulsywna. I była! Termin, nie przypadkowo, został wybrany na maj 2010 roku. To jedna z najlepszych dat, kiedy jeszcze loty są bardzo tanie, a pogoda w Nowej Zelandii bardzo podobna do naszej, przez co nie trzeba się specjalnie aklimatyzować (my mamy wiosnę, oni jesień).
Przygotowania zaczęły się od przejrzenia możliwości wyjazdu. Jak wam wiadomo, do Nowej Zelandii potrzebujemy wizy na każdą okazję. Nie ma co psioczyć na Polskę, ponieważ z wyjątkiem Australijczyków, wizę potrzebują wszyscy, łącznie z panującą tu Wielką Brytanią. Rodzajów wizy jest setki i sam naprawdę tego nie ogarniam. Można jednak to bardzo uprościć do 4 kategorii:
  • wiza turystyczna - jako obywatele EU dostajemy wizę turystyczną na granicy na najprostszych warunkach, takich jak najbardziej rozwinięte kraje. Należy okazać bilet wyjazdowy z Nowej Zelandii (czytaj dowolny bilet do innego kraju) oraz środki na przeżycie. W praktyce wystarczy dobrze się zachować przed oficerem migracyjnym na granicy i nie trzeba okazywać nic. Wizę taką otrzymuje się na 3 miesiące. Będąc na miejscu można ją przedłużyć w biurze immigration o kolejne 3 miesiące, lub w wyjątkowych sytuacjach o 6 miesięcy do maksymalnych 9 miesięcy.
  • wiza pracownicza - to wiza, która pozwala nam tutaj pracować. Jej podstawą jest oferta pracy od pracodawcy. Na tej wizie skupię się więcej poniżej, ponieważ taką posiadam.
  • wiza rodzinna/partnerska - to wiza, którą dostajemy okazują dowód, że jesteśmy związani z osobą już tu przebywającą. Jej zakres zależy głównie od wizy, którą posiada osoba, na którą składamy papiery. I tak jeśli partner posiada wizę studencką, my dostaniemy studencką partnerską (która nie pozwala pracować), jeśli pracowniczą dostaniemy otwartą pracowniczą na taki sam okres czasu itd. Można również przyjechać do rodziców i najbliższej rodziny. Ponieważ jednak nie mam tu żadnej rodziny, nie za wiele wiem o takich opcjach
  • wiza rezydencka (w tym Skilled Migrant Visa) - można ją dostać na dwa sposoby. Pierwszy, to wiza rezydencka, którą dostajemy za legalny pobyt powyżej 2 lat. Na wizie rezydenckiej zasadniczo dostajemy takie same prawa jak Nowozelandczycy, z wyjątkiem głosowania w wyborach (odpowiednik zielonej karty w USA). Drugi to Skilled Migrant Visa, która opiera się na systemie punktowym. Stan na 2010 rok: aby zostać wziętym pod uwagę w rozpatrywaniu wizy, należy zdobyć 100 punktów. Powyżej 140 punktów, każda wiza jest rozpatrywana. Nie oznacza to jednak, że ją dostaniemy. Najpierw trzeba spełnić dziesiątki wymagań począwszy od tego, że zawód który wykonujemy, musi znajdować się na liści poszukiwanych w Nowej Zelandii oraz musimy być w stanie udowodnić, że wykonujemy ten zawód od min. 3 lat. Dodatkowo trzeba wykazywać się płynną znajomością języka angielskiego (obowiązkowo trzeba zdać egzamin IELTS na min. 6.5), dobrym zdrowiem oraz dobrymi warunkami finansowymi. Koszt aplikacji Skilled Migrant Visa to na chwilę obecną kwota dochodząca nawet do 10 tys. złotych, przy czym nie gwarantuje nam to otrzymania wizy! (na kwotę składa się koszt aplikacji, badania lekarskie, egzamin IELTS, tłumaczenia dokumentów itd).
Poza powyższymi, znajduje się jeszcze wiele rodzajów wiz (w tym studencka), jednak te wymienione uważam za główne opcje do wyjazdu.

Osobiście wybrałem opcję pierwszą i drugą, mieszaną. Stary sposób, który polega na wjeździe do kraju jako turysta a następnie przez cały pobyt poszukiwaniu pracy. Jeśli ją znajdziemy, aplikujemy na miejscu o wizę pracowniczą.

Do przygotowań należy oczywiście dodać przelot. Najtańsze opcje przelotu są z Londynu i Frankfurtu. Do tych dwóch miejsc natomiast powinniście sobie łatwo poradzić, ponieważ lata tam większość tanich linii. Jeśli chodzi o ceny, to uzależnione są od standardu przelotu (czytaj rodzaju linii) oraz od daty. Wiadomo, że najdroższe przeloty są w lipcu/sierpniu oraz grudniu-lutego, czyli odpowiednio w Europejskie i Nowozelandzkie lato. Do wyszukania lotu warto użyć uniwersalnej wyszukiwarki lotów, która sprawdzi nam ceny kilku linii lotniczych za jednym razem. Nie warto jednak kupować przez wyszukiwarkę, lecz przenieść się bezpośrednio do strony linii lotniczych. To zagwarantuje nam brak problemów przy wylocie. Do rezerwacji niezbędna jest nam karta kredytowa, najlepiej z serii MasterCard/Visa oraz aktualny paszport (większość linii prosi o zarejestrowanie paszportu przed wylotem).
Najtańsze przeloty są w tanich liniach azjatyckich, do których zalicza się linie Tajskie oraz Brunei. Te drugie mają stałe ceny i są w 90% najtańsze, jako że próbują zostać wiodącymi liniami na linii Europa - Nowa Zelandia/Australia. Warto jednak dodać, że w niektórych liniach azjatyckich, ze względu na religię (muzułmanizm) obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu na pokładzie samolotu (do takich linii zalicza się Royal Brunei).
Ja wybrałem Cathay Pacific, która jest jedną z najlepszych linii lotniczych na świecie, trafiając na wielką wyprzedaż biletów do Oceanii. Tym sposobem szukając około tygodnia przelotu, udało się cały przelot Kraków-Auckland zamknąć w kwocie 2500zł (oczywiście z 3 miesięcznym wyprzedzeniem). To jednak wyjątek, ponieważ drugi raz na taką promocję już nie udało mi się nigdy trafić. Trzeba liczyć na wydatek min. 3000zł za jedną osobę, oczekiwać na promocję, lub jak ja - mieć po prostu szczęście.

Mamy więc bilet, mamy pomysł, trzeba załatwić jeszcze kilka rzeczy. Po pierwsze trzeba złożyć wypowiedzenie w pracy :) Wiadomo, uciekamy przynajmniej na 3 miesiące. Trzeba załatwić też kilka dokumentów no i trzeba się gdzieś przez te 3 miesiące podziać.

Ofert mieszkaniowych w Auckland jest mnóstwo. Auckland to największe miasto w Nowej Zelandii, posiadające około 1/4 całej populacji tego kraju! Do wyboru mamy dwie racjonalne opcje. Zamieszkamy sami lub z kimś. Zakładam, że tak jak ja nie wiecie o kraju nic i nie macie tutaj zupełnie nikogo znajomego. Teraz już wybór należy do was. Czy wolicie samodzielność i własne towarzystwo, czy wolicie integrować się ze społeczeństwem i poznawać kulturę i obyczaje z bliska. Wybór pierwszy sprowadza się do mieszkania w kawalerce w centrum. To najtańsza opcja dla osób szukających spokoju, ponieważ domków jednopokojowych raczej nie ma, a zakładam, że nie posiadamy aż takiego zaplecza finansowego, aby spokojnie wynająć duży domek zanim dostaniemy stałe źródło dochodów. Koszt wynajmu kawalerki, czyli pokoju połączonego z kuchnią oraz z łazienką to około 250$ plus opłaty. Trzeba się przygotować więc na około 300$ tygodniowo. W zależności od właścicieli opłaty za mieszkanie płacimy raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie. Rachunki standardowo miesięcznie.
Jeśli wybierzemy dzielenie domu/mieszkania z kimś, trzeba wybrać się na jeden z wielu portali oferujących pokoje (portale są płatne i darmowe) i wybrać swoich przyszłych lokatorów, oraz lokalizację. Najlepiej oczywiście jak najbliżej centrum, ponieważ zakładam, że będziemy dojeżdżać na rozmowy rekrutacyjne, a transport w Auckland do najtańszych nie należy. Bliżej centrum to wyższa cena, dlatego najlepiej wybrać złoty środek, czyli blisko linii kolejowej na obrzeżach Auckland City. Koszt wynajmu pokoju, oczywiście w zależności od standardu oraz lokalizacji, to od 150$ do nawet 300$ tygodniowo, w czym nie zawsze mieszczą się opłaty (należy wcześniej ustalić z osobą odpowiedzialną za dom). Wielkości domów/mieszkań również są różne. Można dzielić mieszkanie z drugą osobą, a można wprowadzić się do dużego domu z 5 sypialniami (razy 2 lokatorów w każdej daje nam 8 współlokatorów). Ja osobiście wprowadziłem się do Mt Wellington do 3 sypialnianego domu z 3 lokatorami (jako 4 osoba).
Przy wyborze mieszkania ważna jest lokalizacja, transport, ale również bardzo ważny dostęp do internetu. Niestety Nowa Zelandia słynie ze słabego dostępu do internetu i większość abonamentów na rok 2010 jest jeszcze limitowana transferem! A przecież do szukania pracy potrzebny nam jest internet.

Jeśli chodzi o szukanie pracy, to polecam wysondowanie rynku przed wyjazdem, czy nawet przed decyzją o wyjeździe. Trzeba znaleźć kilka ofert nas interesujących, nie wpisujemy swojego adresu ani danych o statusie wizy, wysyłamy i sprawdzamy jakie jest zainteresowanie naszą osobą. Jeśli np. na 10 wysłanych ofert nie dostaniemy żadnej zwrotki, trzeba się poważnie zastanowić, czy warto inwestować w wyjazd, jeśli nasze stanowisko nie jest tak bardzo pracodawcom potrzebne. W moim przypadku odpowiedzi na 10 wysłanych ofert było ok 6 o ile pamiętam, przy czym wszystkie sprowadzały się do pytania, jaki jest status wizowy i czy jestem w Nowej Zelandii, ponieważ pracodawca nie zatrudnia bez wcześniejszej rozmowy rekrutacyjnej z kandydatem osobiście. Warto więc dodać, że szansa na znalezienie pracy z Polski w Nowej Zelandii jest bliska zeru (o ile nie pracujemy w firmie, która ma oddział w Nowej Zelandii i prosimy o przeniesienie).

Ok, mamy zarezerwowany swój ciepły kącik, przelot, co jeszcze? Na pewno trzeba hotel/motel/hostel na kilka pierwszych dni. Wynika to z prostego faktu, że wychodząc z samolotu raczej nie wprowadzimy się do nowego pomieszczenia. Chociażby ze względu na fakt, że będziemy wyczerpani, nikogo nie znamy i na obejrzenie mieszkania musimy się umówić, co po przylocie raczej nie wchodzi w grę. Polecam hostel w Mt Eden, który ma całkiem dobry standard, oferuje pokoje po przyzwoitej cenie oraz przede wszystkim jest rzut beretem od centrum. 5 pierwszych dni to jest optymalny czas do spędzenia w hostelu.

Zbliża się wylot - co jeszcze? Wybraliśmy już wizę, którą chcemy dostać, warto więc do niej się przygotować. Trzeba wejść na stronę immigration, przeglądnąć wymagane dokumenty i jak najwięcej załatwić ich jeszcze w Polsce, przetłumaczyć i spakować ze sobą. W żadnym wypadku jednak nie pakujcie wydrukowanych CV! Jeśli oficer migracyjny złapie was z nim na granicy możecie zostać nie wpuszczeni do kraju. Pakujcie absolutnie tylko niezbędne dokumenty, które można załatwić tylko w Polsce. To chyba tyle. Pakujemy się i lecimy.

[Przelot]
Bierzemy walizki i jedziemy na lotnisko. Trzeba pamiętać, że nasz paszport musi być ważny jeszcze przynajmniej przez pół roku. Najlepiej jednak wyrobić sobie nowy, aby ewentualnym brakiem lub zbyt wieloma pieczątkami nie wzbudzać problemów na granicy. Z Nowozelandzkiego programu o celnikach dowiedziałem się, że np. jednego pana nie wpuszczono do kraju, ponieważ powiedział, że jedzie na wakacje a miał ze sobą dużo dokumentów i przede wszystkim calutki paszport w pieczątkach z krajów z całego świata. Przedstawił się jednak jako turysta (nie chciał przedstawić zawodu) i dla celników wydał się zbyt podejrzany.
Jesteśmy na lotnisku, wsiadamy w samolot i lecimy. Kolejnym plusem wylotu w maju lub pozostałych nieturystycznych miesiącach jest fakt, że samoloty nie są przepełnione, przez co można znaleźć rząd wolnych siedzeń i położyć się w poprzek. Lot z Polski do Londynu/Frankfurtu to około 2 godziny. Z dużych lotnisk do Auckland już około 22 godziny samego lotu! Do tego należy dodać przynajmniej 2 godzinne międzylądowanie, najczęściej w Hong Kongu. W ten czy inny sposób trzeba przygotować się na przynajmniej 30 godzinną podróż, licząc pobyty na lotniskach. Dodając do tego zupełne odwrócenie strefy czasowej (w zależności od pory roku 10 lub 12 godzinna zmiana czasu), przylatujemy skrajnie wyczerpani. A przecież to dopiero początek i czeka nas odprawa celna. Więcej jednak o przelocie możecie przeczytać w jednym z pierwszych postów.
Z lotniska do centrum najlepiej i najtaniej dostać się autobusem, który kursuje co kilkanaście minut. Z centrum już dostaniemy się transportem publicznym w każde miejsce. Przejazd taksówką z lotniska to wydatek minimum 50$, w zależności gdzie jedziemy, cena może skoczyć nawet do ponad 100$. Znajdujemy swoje pierwsze miejsce noclegu i odpoczywamy.
Na koniec rada: przyjeżdżając, jakkolwiek nie będziemy wycieńczeni, nie powinniśmy się kłaść spać. Odespać najlepiej (mimo wszystko) jest w nocy. Trzeba wytrzymać do końca dnia i położyć się dopiero wieczorem. Tym sposobem bardzo szybko przestawimy się na nowy czas. W przeciwnym wypadku grozi nam kilkutygodniowe przestawianie się i pobudki np o 4 rano zupełnie wyspanym.

[Nowa Zelandia i poszukiwanie pracy]
Jesteśmy w Nowej Zelandii. Co dalej? Zaczynamy poszukiwać pracy. Dwie przydatne strony, to seek oraz trademe. Na obu stronach znajdziemy najwięcej ogłoszeń, jednak uwaga! Często ogłoszenia się powtarzają a jednym z największych błędów podczas rekrutacji, jest wysłanie do tego samego pracodawcy, na to samo stanowisko dwa razy aplikacji. Trzeba więc sobie w pewien sposób notować, gdzie już wysyłaliśmy, ponieważ również na tym samym portalu pracodawca może po pewnym okresie zamieścić dokładnie to samo ogłoszenie.
Jak szukać pracy wie każdy. Każdy ma swój sposób, każdy ma swoje metody. Najważniejsze to mieć dobre CV (nie muszę chyba wspominać, że w języku angielskim) i pozytywne nastawienie. Czego jednak nie dowiecie się z ofert o pracę, to tutejsze obyczaje rekrutacyjne. Postaram się wymienić jak najwięcej tych, które są nam, Polakom, obce:
  • CV - każda kultura ma swoje sposoby na pisanie CV. Nie inaczej z Nową Zelandią. Zaczynamy od tego, że w przeciwieństwie do Polski, tutaj nie powinno się wstawiać zdjęcia do aplikacji. Aplikacja powinna być zwięzła i zawierać najistotniejsze szczegóły z naszej kariery, a pomimo to powinna zawierać najlepiej około 3 stron. Pod każdym stanowiskiem trzeba zamieścić kilku-zdaniowy jego opis, czyli co robiliśmy i jakie są nasze sukcesy. I tutaj kolejna uwaga! Ważne aby pisać "moim sukcesem w pracy było" bardziej niż "mój zespół robił", ponieważ pracodawców nie interesuje jak potrafisz współpracować, tylko co potrafisz sam zdziałać, wnieść do jego firmy. Bardzo ważne jest również podanie numeru telefonu kontaktowego oraz adresu zamieszkania w Nowej Zelandii, co upewni pracodawcę, że jesteś na miejscu i może z Ciebie skorzystać. Nie powinno za to podawać się statusu wizowego (chyba, że mamy wizę pozwalającą na pracę). Tym sposobem możemy zakwalifikować się na rozmowę rekrutacyjną do firmy, która z założenia nie rekrutuje osób bez wizy pracowniczej, a na rozmowie możemy ich przekonać do siebie. Więcej o CV możecie znaleźć w sieci, między innymi wzory, jednak pamiętajcie - na całym świecie HR-owcy dobrze znają większość wzorów CV - bazujcie na nich, jednak nie kopiujcie (zmieniając tylko dane), bo zostanie to zauważone. I na koniec, może zbyt oczywiste, ale - piszcie prawdę i tylko prawdę. Każde naciągnięcie kwalifikacji zostanie wyłapane, wierzcie mi. Dotyczy to nie tyle Nowej Zelandii, co każdej rekrutacji.
  • referencje - jakkolwiek zabrzmi to dziwnie dla nas, tutaj obowiązują referencje. Zasadniczo są jednym z najważniejszych elementów selekcji kandydatów. Osoba bez referencji, lub z dopiskiem "referees available on request" odpada w przedbiegach, jakiekolwiek kwalifikacje by nie miała. Zwróćcie uwagę chociażby na fakt, że w Nowej Zelandii w większości domów, aby je wynająć potrzeba referencje z poprzedniego miejsca zamieszkania! Referencje, oczywiście po angielsku, zamieszczamy w CV na końcu wraz z kontaktem do osoby wystawiającej je. Nie zrażajcie się jeśli pracowaliście do tej pory tylko w Polsce. Podajcie adres e-mail osoby wystawiającej referencje. W praktyce rzadko pracodawca zwraca się o sprawdzenie referencji. Bardziej chodzi o uwiarygodnienie faktu wystawienia przez daną osobę tychże referencji. W obecnych czasach warto również skorzystać z nowych technologii, czyli internetu. Przydatny jest portal Linkedin, w którym możemy streścić swoją karierę oraz otrzymać referencje od współpracowników. Można link do swojego konta na Linkedin dodać w CV, jednak kopię referencji mimo wszystko trzeba wkleić do CV, ponieważ nie każdy będzie miał czas i ochotę kliknąć w podany link.
  • Zasięg - w zależności jak bardzo chcemy zostać w danym miejscu lub po prostu w Nowej Zelandii. Jeśli wybieramy jedno miejsce, to najlepsze oczywiście są duże miasta, gdzie o prace łatwiej. Trzeba się jednak liczyć ze zmniejszonym prawdopodobieństwem znalezienia pracy. Jeśli poszukujemy w całym kraju, trzeba się przygotować na kolejną wersje nowych technologii, czyli rekrutację przez wideokonferencję. To popularny tutaj sposób na pierwszy etap rekrutacji. Nie oszukujmy się jednak, zanim zostaniemy zatrudnieni, pracodawca będzie chciał nas zobaczyć i trzeba będzie do niego dolecieć. Wcześniej jednak możemy przejść rozmowę z nim przez skype, dlatego przydaje się laptop z kamerką internetową. W przeciwnym wypadku trzeba być przygotowanym na towarzystwo ludzi w koło słuchających jak mówimy o sobie, czyli na rozmowę w kafejce internetowej.
    Najlepiej poszukiwać pracy w 3 głównych miastach, czyli Auckland, Wellington i Christchurch jednocześnie. Wynika to z możliwości taniego przelotu pomiędzy tymi miastami (do 100$ za bilet w obie strony na kilka dni przed wylotem). Dodatkowo przedstawiając nasz zasięg jako całą Nową Zelandię, upewniamy firmy rekrutujące, że chcemy pozostać tutaj za wszelką cenę, bez względu na szczegóły.
  • rejestracja w firmach rekrutacyjnych - to kolejny szalenie ważny element. W Nowej Zelandii firm, które poszukują pracowników w internecie na własną rękę można wymienić na palcach jednej ręki. Tutejszym rynkiem pracy rządzą firmy rekrutacyjne. Szczegółów nie mogę wam powiedzieć, ponieważ sam ich nie znam, jednak z pozbieranych szczątków informacji poskładałem sobie do kupy to tak, że istnieje jedna wielka lista dla pracodawców, gdzie dodają oferty pracy (jest widoczna tylko dla firm rekrutacyjnych) z której korzystają firmy rekrutacyjne. Firma, która znajdzie kandydata na dane stanowisko, dostaje opłatę w postaci procentu od przyszłego rocznego wynagrodzenia pracownika. Tak działa tutejszy rynek.
    Jedną z zasad, które należy wiedzieć, a które nie są oczywiste, jest ta, że firmy rekrutacyjne również nie zawsze ogłaszają ofertę pracy w internecie! Wynika to z faktu, że każda posiada swoją bazę danych kandydatów, z której korzysta w pierwszej kolejności. Dlatego ważne jest, aby pojawić się w bazie danych każdej możliwej firmy rekrutacyjnej. Trzeba znaleźć takie firmy w sieci i zarejestrować się w ich systemach, i jakkolwiek jest to monotonne i nudne, uzupełniając wszystkie dwoje dane dotyczące przeszłej kariery. Jeśli firma nie posiada systemu online, należy do nich napisać maila z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy.
    Nie łudźmy się jednak, że taka firma zaopiekuje się nami. Jak każda firma rekrutacyjna na świecie, i tym tutaj zależy głównie na zysku, czyli znalezieniu prawidłowego kandydata. To oznacza, że jesteś po prostu numerkiem w bazie danych, który czasem wyskakuje przy wyszukiwaniu. Jakkolwiek rekrutujące osoby będą dla Ciebie miłe i sympatyczne i oferowały 100% znalezienie pracy jeśli dasz im wyłączność, nie daj się zwieść, rejestruj się wszędzie gdzie to tylko możliwe, bo tylko tak zwiększasz sobie sam szanse. Nie bój się też, że 2 firmy rekrutacyjne złożą Twoją aplikację do tego samego pracodawcy, przez co będziesz spalony. Dopóki nie dasz takiej firmie wyłączności na poszukiwanie pracy oraz pełnych praw, nie mają prawa zarządzać Twoimi danymi. Mogą przedstawić Cię pracodawcy tylko jako anonimowego kandydata z wymienionymi przez Ciebie kwalifikacjami.
  • Nie poddawaj się - niestety przyjeżdżając tutaj bez pozwolenia na pracę, trzeba się liczyć z tym, że setki naszych zgłoszeń zostanie odrzuconych. Dla pracodawcy łatwiej zatrudnić jest osobę z mniejszymi kwalifikacjami lecz z zezwoleniem na pracę, niż taką na którą będzie musiała czekać przez cały proces wizowy. Jednak nie można się załamywać i na każdą kolejną rozmowę kwalifikacyjną trzeba iść uśmiechniętym i pełnym wiary w siebie. W końcu pracodawca musi wybrać właśnie Ciebie spośród innych pomimo, że już na dzień dobry jesteś na straconej pozycji. I szukaj pracy do ostatniego dnia pobytu - wspomnę tylko, że sam dostałem pracę na 2 dni przed planowanym wylotem powrotnym do Londynu.
  • Nie pal za sobą mostów - jakkolwiek pracodawca, czy firma rekrutująca Cię nie potraktuje, nigdy nie pal za sobą mostów. Akurat ja ze swoją minimalną cierpliwością wiem, jakie to jest trudne. Wiem jednak również z doświadczenia, że czasem taka firma potrafi sobie o Tobie przypomnieć po jakimś czasie. I tutaj kolejna historia z życia wzięta - sam dostałem pracę z firmy u której wcale nie aplikowałem. Zostałem polecony przez inną firmę w której byłem na rozmowie rekrutacyjnej i zrobiłem dobre wrażenie. W dodatku po e-mailu, że dziękują mi za rozmowę i doceniają moje kwalifikacje, ale poszukują kogoś o innym profilu, wysłałem im podziękowanie i propozycję, że jeśli kiedykolwiek będą szukali kogoś o moim profilu, będę zaszczycony u nich pracować. I tak oto takim małym gestem kupiłem sobie stanowisko w firmie partnerującej tej firmie, w której byłem rekrutowany.
[Proces wizowy - wiza pracownicza]
To bardzo żmudny i czasochłonny proces. Podstawą jest oczywiście podpisany kontrakt z pracodawcą, którego kopię należy załączyć do aplikacji. I tutaj ważne są kwalifikacje do zawodu. Jeżeli nasz zawód jest na wspomnianej liście poszukiwanych w Nowej Zelandii, mamy 50% procesu za sobą, pod warunkiem, że udowodnimy swoje kwalifikacje (np. dyplomem wyższej uczelni z danego kierunku). Jeżeli natomiast aplikujemy na stanowisko, które nie jest na liście, pracodawcę czeka żmudny proces udowadniania, dlaczego jesteś lepszy od Nowozelandzkich obywateli, nawet kosztem tego, że rząd ich przeszkoli na dane stanowisko. Czasem ten proces może skończyć się fiaskiem, co oznacza, że pracodawca nie dostanie zgody na zatrudnienie Ciebie, a Ty zostaniesz zmuszony do opuszczenia kraju. Warto również wspomnieć, że w tym czasie nie wolno Ci pracować a proces może zająć nawet kilka miesięcy!
Jeśli natomiast jesteśmy na liście poszukiwanych zawodów i jesteśmy w stanie to udowodnić, przechodzimy prosto do procesu wizowego. I ten proces nie jest najprostszy bo trwa kilkadziesiąt dni (na chwilę obecną do 60 dni z danych immigration). Na aplikację wizową składa się wiele dokumentów, których aktualną listę najlepiej znaleźć na stronie immigration. Kilka z nich trzeba załatwić jeszcze w Polsce, dlatego obecny stan wylistuję. Potrzebne są:
  • Aktualne badania lekarskie, nie starsze niż 3 miesiące, na które składa się szereg pojedynczych badań, w tym rentgen, badanie krwi, moczu, ogólne lekarskie + ok 20 stronicowy formularz do uzupełnienia. Listę lekarzy, którzy wykonują takie badania w Polsce można znaleźć na stronie immigration. W Nowej Zelandii każdy lekarz jest uprawniony do przeprowadzenia takiego badania.
  • Aktualne zaświadczenie o niekaralności, nie starsze niż 6 miesięcy, które można załatwić w każdym oddziale sądu w miastach wojewódzkich w Polsce. Należy je oczywiście przetłumaczyć
  • Wszelkie dowody na kwalifikacje w danym zawodzie, w tym dyplomy, szkolenia itd. wszystko oczywiście przetłumaczone
  • Nie można mieć żadnych problemów z prawem ani z paszportem. Jeśli kiedykolwiek odmówiono nam wjazdu, czy wydalono nas z jakiegoś kraju, trzeba się liczyć z problemami, bez względu na powód
  • Potrzebny jest paszport! Tak, paszport dołączamy do aplikacji, przez co przez cały proces aplikacyjny zostajemy bez paszportu!
  • W przypadku dołączania partnera do naszej aplikacji, potrzebne są dowody, że jesteście stałymi partnerami (nie dotyczy oczywiście małżeństw), czyli wszelkie dowody zameldowania w jednym miejscu, wspólne zdjęcia, wspólne rachunki itp
  • Jak wspomniałem, potrzebna jest podpisana kopia kontraktu pomiędzy nami a pracodawcą
To chyba tyle. Wypełnione wszystkie formularze zanosimy do najbliższego biura immigration, skąd zostają wysłane do Wellington, czyli do stolicy. Tam są rozpatrywane i jeżeli nie ma żadnych przeciwwskazań czy wątpliwości, odsyłane są kurierem na nasz adres zamieszkania, przy czym możemy odebrać je tylko osobiście (przesyłka w końcu zawiera nasz paszport!).
Na koniec kolejna ważna uwaga! Dostając pozwolenie na pracę, nie możemy pracować wszędzie! Dostajemy pozwolenie tylko i wyłącznie na pracodawcę, z którym podpisaliśmy kontrakt. To oznacza, że zmiana pracodawcy oznacza kolejną aplikację w immigration. Otwartą wizę pracowniczą (pozwalającą na pracę u dowolnego pracodawcy) za to dostają partnerzy osoby posiadającej wizę.

[Podsumowanie]
Wyjazd i mieszkanie w Nowej Zelandii to marzenie nie jednego z nas. To przepiękny kraj, w którym w ciągu 2 godzin możemy znaleźć się z górskiego stoku, poprzez tropikalną dżunglę na pięknej piaszczystej plaży z błękitną wodą. Kraj, w którym na pierwszym miejscu jest rodzina, a potem praca. Nie ma aż takiego wyścigu szczurów a ludzie są bardzo przyjaźni.
Jednak jednocześnie to kraj, który kandydatów na mieszkańców po prostu wybiera. Trzeba wykazywać się czymś, co oficera migracyjnego oraz pracodawcę zachęci do pozostawienia nas tutaj. Przeciętny zjadacz chleba po prostu nie ma szans.
Sam wyjazd do Nowej Zelandii to koszt przynajmniej kilkunastu tysięcy złotych na osobę. Koszt, który nigdy nam się nie zwróci. Mało tego, pieniądze, które możemy zupełnie stracić! Nikt w końcu nie gwarantuje, że znajdziemy tutaj pracę. Nikt nie gwarantuje również, że z ofertą pracy dostaniemy wizę. We wspomnianym koszcie mieszczą się koszty utrzymania nas przez cały okres (zakładam, że żyjemy bardzo, bardzo oszczędnie), koszty aplikacji wizowej, koszty przelotu itd. Zabierając ze sobą partnera, czy rodzinę, koszty lekko skaczą do kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Dlatego bezpieczniejszą opcją jest aplikowanie o Skilled Migrant Visa jeszcze w Polsce, ponieważ gwarantuje nam to możliwość pozostania w kraju przez dowolny okres czasu oraz znacznie ułatwia znalezienie pracy. Wizę taką załatwia się jednak minimum pół roku, a zaleca się rozpoczęcie załatwiania jej rok przed planowanym przyjazdem.

Ja wybrałem opcję szaloną. Ten blog w końcu to relacja z szalonej emigracji. Wybrałem się na wizie turystycznej, znalazłem pracę i mam zamiar tu zostać jak najdłużej. Pomimo wielu problemów, worków z pieniędzmi zainwestowanymi w ten wyjazd, zrezygnowania z prestiżowej pracy w Polsce, nie żałuję swojej decyzji. Po prostu warto. Gdyby ktoś spytał mnie, czy drugi raz również zaryzykowałbym wyjechać do kraju, którego nie znam, w którym nie mam żadnych znajomych ani kontaktów, do którego nie mam zezwolenia na pracę i nie jestem pewien czy będę mógł zostać, odpowiedział bym bez zastanowienia, o każdej porze dnia i nocy: TAK!


Treść artykułu jest tylko i wyłącznie moim poglądem, który przedstawiam jako materiał do lektury dla osób, które chcą wyjechać do Nowej Zelandii. Nie traktujcie tego jako podręcznika wyjazdowego. Tobie też może się udać, ale wcale nie musi. Jeśli nie masz nic do stracenia lub po prostu potrzebujesz poczuć wiatr we włosach, ryzykuj. Jeśli zaś koniecznie chcesz się tu przeprowadzić, dokładnie zaplanuj każdy krok i załatw wszystko jeszcze w Polsce. Powodzenia!

23 września 2010

Dzieje się

No więc wciąż dzieje się dużo i wciąż nie mam czasu wam o tym pisać :) Ostatnio na nic nie mam czasu. Czas przecieka przez palce. Takie posty jedno-akapitowe z pracy chyba były by najlepsze. Ale do rzeczy.

We środę byłem na firmowym piwie. Praca w małej firmie ma tą zaletę, że wszyscy się znają, wszyscy się lubią (nie ma wyjścia :) ), i wszyscy wychodzą na piwo. Z wyjątkiem szefów oczywiście, ale to już chyba reguła. Pozdrowienia dla byłych szefów :p
Piwo było powiązane z rywalizacją! Margaret zgłosiła nas jako zespół do quizu barowego. Ciekawa rzecz, nie spotkałem się z tym w Polsce. Zasada jest taka, że rejestrują się drużyny przypisane do stolika (maksymalnie tyle drużyn ile stolików w pubie) a do wygrania zwykle vouchery do wydania w barze. Tego dnia był do wygrania kupon 200$ do wydania. Całkiem niezła nagroda jak na cotygodniowy quiz.
Zasady quizu są dosyć proste. Każda drużyna dostaje zeszycik 10 stronicowy, zaś na każdej stronie jest 10 szerokich linii na wpisanie odpowiedzi. Na telewizorach zaś wyświetla się 10 pytań w 10 kategoriach (co daje 100 pytań razem). Pytania są z różnych dziedzin i muszę przyznać, że trudne. Były pytania np w którą stronę zwrócona jest Mona Liza na obrazie, albo pokazane zdjęcie Hong Kongu i zgadnięcie co to za miasto, albo zgadywanie dat po wydarzeniach. Dużo było również pytań o Nową Zelandię, więc tak super to im się nie przydałem, ale i tak świetnie się bawiłem. Do tego piwo w dzbankach, pizza i doskonała atmosfera i jest co wspominać następnego dnia w pracy. Dodam, że jedna koleżanka z pracy (sympatyczna pani po 50) pomimo, że mieszka kilka ulic koło pubu, zawiozła mnie dobre 10km do domu. Nie wspomnę, że prawie każdy był samochodem i każdy pił.
Tutaj warto wspomnieć o limicie, który wynosi bodajże 0,4 promila. Nie wszyscy są z tego zadowoleni, aczkolwiek większość jest za utrzymaniem tego limitu. Sprawdzano jednak na kilku osobach po jakim czasie osiągają limit i facet mojej wielkości (wysoki, dobrze zbudowany /muszę sobie posłodzić nie ;) / ok 100kg) wypił 10 heinekenow 0,33 zanim przekroczył limit. Wyobrażacie sobie potem prowadzenie samochodu po 10 małych piwkach?

Teraz trochę rasistowsko będzie. Nie mam nic do żadnej z ras, ale doskonalę rozumiem, dlaczego tutaj nikt nie toleruje żółtych i hindusów. Wynika to z tego, że oni jakkolwiek sympatyczni i przyjaźni, w ogóle się nie integrują. Zamknięci są w tych swoich małych społecznościach, chajtają się między sobą, utrzymują głównie znajomości między sobą. Zupełnie zamknięci. Owszem, można z nimi pogadać, ale jak już przyszedł czas quizu i piwka, tylko skośnooka koleżanka nie przyszła. Zresztą wszyscy o tym mówią. Pary mieszane (żółto inne) są bardzo rzadkie, jeśli w ogóle ktokolwiek widział. Stąd właśnie dowcipy o nich i ogólnie niechęć. No bo jest ich dużo, to powinni się jakoś wtopić w społeczeństwo, ale oni chyba nie chcą. Sam nie wiem co z nimi nie tak.

Jazda na skuterze idzie mi coraz lepiej pomimo, że czas dojazdu do pracy wcale się nie skraca. Zawsze ten sam - do pracy 45 minut z pracy 30. Rzadko schodzi się poniżej tego czasu, choć raz udało mi się dojechać do domu w 20 minut na samych zielonych. Nauczyłem się też jeździć z wiatrem i wiem w których miejscach wieje bardziej. Nie wiem skąd to się bierze, ale zawsze w tych samych. Problemem też pozostaje fakt, że skuter cały czas narażony jest na działanie środowiska. I tak po kilku ulewnych deszczach przestał mi działać licznik. Jednak staropolskie wychowanie, but w kierownicę i mu przeszło :p Muszę sobie kupić jakiś pokrowiec na tego dziada, tylko znów jak ja będę go zakładał. Pod pracą? Dziko tak.

Na koniec kolejna ciekawostka. Jak dorobić się milionów? Trzeba mieć dobry pomysł - proste. I to wcale nie wiąże się z komputerami i internetem. Owszem, tam ostatnio o to najłatwiej. Ale wyobraźcie sobie, jaką kasę musiał zarobić ktoś, kto wpadł na pomysł oznaczania przejść dla pieszych i sprzedał go rządowi! Konkretnie - w NZ przed każdym oznaczonym przejściem dla pieszych są takie ok. 3-4 cm grzybki wysokości może 5mm blisko siebie w prostokącie obstawiam 3x1m. Na każdym przejściu. Prawdopodobnie dla oznaczenia dla niewidomych, lub może również dla rowerzystów po ciemku... Sam nie wiem. Nie zmienia faktu, że jedno przejście to kilkadziesiąt takich grzybków (obstawiam ceny kilku centów). Pomnóżcie to przez miliony przejść dla pieszych, przez cenę montażu itd itp. A takie metalowe grzybki pewnie zamówić można w chinach za kilka dolarów za tonę ;) Nie wiem dokładnie po co to jest, więc na 100% nie mogę skreślać, ale jak na mój gust jest to po prostu coś bezużytecznego, co ktoś wcisnął rządowi i dorobił się na tym niezłej emeryturki.

22 września 2010

Przypominajka o konkursie

Pojawiam się pomiędzy horrorem obejrzanym z wszystkimi domownikami a wyczekiwanym odpoczynkiem w łóżku :) Ponieważ zbliża się magiczna liczba, przypominam o konkursie. Postanowiłem trochę rozszerzyć zasady jako, że jest szansa iż ktoś nieświadomy zaliczy 11111 odsłonę.
Zasady pozostają te same. Wygrywa odsłona 11111. Jeśli jednak nie pojawi się u mnie screen z samymi jedynkami na mailu, powiedzmy dzień po odłonie, wygrywa 11112. Jeśli i ten się nie pojawi, wygrywa 11113 itd :) Do wygrania naprawdę cenny zestaw, obiecuję, że każdy będzie zadowolony. Nie mogę zdradzić narazie szczegółów, bo nie chcę tutaj stada nieznajomych sępów :p Zwycięzca zostanie zapytany, czy chce znać nagrodę i czy chce ją ujawnić światu. Być może pojawi się kolejny konkurs.
Tymczasem idę spać i życzę wszystkim miłej nocy :)

[EDIT] Poprawiłem cyferki :P

21 września 2010

Dowcip

Tak czytając wasze komentarze przypomniał mi się dowcip:

Stirlitz wchodzi do gabinetu Muellera:
- Nie chciałby pan pracować dla radzieckiego wywiadu? - pyta. - Nieźle płacą.
Zszokowany Mueller patrzy podejrzliwie. Stirlitz zmieszany idzie do drzwi. Przystaje:
- Nie ma pan przypadkiem aspiryny? - pyta. Wie, że ludzie zapamiętują tylko koniec rozmowy.

To tak apropos, ze w 90% przypadkach komentujecie ostatni akapit wpisu :D

20 września 2010

walka z laptopem

No i dupa. "Ten bios nie jest dla Twojego laptopa". HP ma u mnie duzego minusa. Moze i drukarki robi swietne, ale za to laptopy... Szkoda gadac. Ogolnie przejechalem sie na tym, ze kupilem za pol darmo laptopa, ktory ma fabryczna wade i nie jest wspierany dla niego XP. Rozchodzi sie o to, ze modele z serii dv9000 maja jeden radiator do grafiki i procka i grafika lubi sie od temperatury... odlutowac :] I to prawdopodobnie jest rowniez u mnie, aczkolwiek nawet przelutowanie grafiki czy nawet wymiana calej plyty, wyjdzie kosztowo taniej niz kupienie dzialajacego uzywanego :) Z tym, ze problemy to problemy i czas na zabawe z tym wszystkim...
Coz czeka mnie tydzien dokladania do ostatnich zakupow :) W laptopie przelutowywanie grafiki, w skuterze lusterko i umarta bateria. Tak to jest kupowac za grosze a potem dokladac (jeszcze nie dokladam, ale zapewne po jakims czasie tak sie skonczy).

Jeszcze tylko jedna notka. Dzialam pod nowym ubuntu bez polskiego slownika, wiec musicie dzisiaj zdzierzyc bledy i brak polskich literek :) (ubuntu to jedyny ratunek - ma swoje sterowniki do karty, ktore nie obciazaja jej na tyle, zeby sie nie wywalala)

Wiec wracajac do skutera. W piatek ucieklem burzy sprzed topora. Zsiadlem ze skutera, sciagnalem kask, kurtke, wszedlem do domu, nie minelo 10 minut jak zaczelo walic deszczem i piorunami. Wniosek jednak jest jeden. Jakkolwiek po jezdzie przez 3 godziny w deszczu nie balem sie zupelnie o wywrotke, tak w piatek mialem pelne gacie. Otoz tak jak sliska nawierzchnia jest grozna, tak podmuchy burzowego wiatru sa zabojcze! Taki strzal z boku przy malych 50km/h wiatru o predkosci 100km/h powoduje ze nawet takie cielsko jak ja ma problemy z rownowaga. A do tego dodajcie sobie np ciezarowke jadaca obok. Smierc w oczach! Odkrylem rowniez po 2 dniach, w ktorych miejscach bardziej wieje, w ktorych mniej. W tych bardziej wiejacych zwalniam do 30, zeby sie co najwyzej potluc. Oznacza to ni mniej ni wiecej, ze jesli kiedykolwiek mialbym kupic motor, to na pewno nie tutaj. Juz na skuterze umieram ze strachu. Samochod to samochod, moge ciagnac 300 po miescie w korku, ale wypieprzyc sie na motorze, zeby zaraz ktos po mnie przejechal? Nie, nie bedzie tak latwo.

Skuter natomiast to jedna wielka skarbonka. Do tej pory placilem 8$ dziennie na dojazd. 4$ w kazda strone. Odkad przyjechalem do domu "nowym" skuterem, pierwszego dnia zatankowalem do pelna za 5,50$. Pojechalem 2 razy do pracy i wskazowka dalej jest na full... To znaczy, ze przynajmniej tydzien pojezdze na tym 5,50 a to znow oznacza, ze skuter splaci sie w 2-3 miesiace :) O ile oczywiscie wczesniej z niego mnie nie zwieje :p

Mowiac o wietrze trzeba wspomniec o tym, ze pogoda morska, sztormowa nie odpowiada mieszczuchowi. W piatek ok, poszedlem normalnie spac po standardowym filmie telewizyjnym, gdzies pewnie przed polnoca. W sobote (z przyzwyczajenia) pobudka ok 8. Zjadlem sniadanie, przejrzalem internet i o 11 poszedlem sie zdrzemnac. Na polu dalej pizdzilo i lalo. Zdrzemnalem sie do... 3 popoludniu. W zasadzie tylko dlatego, ze Linda mnie obudzila. Prawdopodobnie moglbym caly dzien przespac, gdyby tak dalej poszlo. W niedziele na szczecie bylo juz lepiej i bylem do zycia, aczkolwiek juz "tylko" wialo. Zreszta dzisiaj tez, ale to juz resztki podmuchow :)

W sobote tez bylismy na kolacji u chlopakow. Po kolejnej tak swietnej kolacji oswiadczylem, ze jesli beda mi tak gotowac codziennie, to wlasnie sie im oswiadczam. Niestety oswiadczyny nie zostaly przyjete :p A do jedzenia bylo tak ( z tego co pamietam i rozpoznalem, a bylo duzo wiecej): na przystawke paluszki serowe owiniete w twarog i lososia wedzonego, malutkie zapiekanki z pesto, serem i miniaturkowymi pomidorami, krakersy z salami i serem plesniowym, krewetki w sosie pomidorowo jakimstam i jeszcze wiele rzeczy ktorych nie moglbym nazwac :) Na kolacje byla kuchnia egzotyczna, ktorej rowniez nie pamietam ale skladala sie na pewno z bambusa, trawy cytrynowej i wolowiny. Tyle skladnikow zapamietalem. Na deser natomiast ciasto czekoladowe na cieplo. Dodam tylko, ze wszystko wygladajace ladniej niz w najlepszej restauracji i oczywiscie przygotowane przez domownikow. Masakra. Nie dosc ze sam bym takich rzeczy nie wymyslil, to na pewno nie chcialo by mi sie tego przygotowywac!
Zeby jeszcze dorzucic do ognia, okazalo sie ze chlopaki maja w ogrodzie ogromne jacuzzi, w ktorym popijajac szampana zajadalismy wlasnie deser. Czy ja juz wspominalem, ze oni beda urzadzac moje mieszkanie/dom gdziekolwiek i kiedykolwiek sie pojawi? Nawet gdybym mial ich sciagac do polski!
Dodajac o jedzeniu, w przyszly weekend szykuje sie kolejna uczta z okazji 2 rocznicy Kitty i Lindy. Chlopaki obiecali przyniesc przystawki, dziewczyny ugotowac kolacje a ja obiecalem zrobic cos polskiego... Tylko jeszcze nie wpadlem co... Moze kanapki? :D Albo rosol? :D Tak bez wysilku ;) myslalem o pierogach, ale obawiam sie ze ktos moglby zginac podczas przygotowywania!

Na koniec dzisiejszej listy... lista :) Lista rzeczy do zrobienia w najblizszym czasie. Poniewaz dziewczyny ostatnio wiecznie sa splukane, to odkladaja wszystkie plany na przyszlosc. I tak uzbierala sie juz spora lista rzeczy do zrobienia. W przyszlym tygodniu na pewno nic z planow, bo impreza. Ale juz za 2 tygodnie trzeba zabierac sie za odrabianie. I tak do odrobienia jest wypad do ZOO, ktory odkladam juz od dluzszego czasu, ale nie chce mi sie isc samemu, wiec musze poczekac na Kitty i Linde. Jest rowniez wypad do Snow Planet, czyli sztucznego stoku snieznego zaraz obok Auckland - jednodniowa jazda na nartach kilka kilometrow od plazy ;) Nastepnie w kolejce jest wypad do Rotorua, gdzie Kitty bedzie robila tatuaz (takiego malego pyrtka na lydce). Rotorua to teren slynacy z aktywnosci wulkanicznej, czytaj gejzerow i kapieli blotnych :) No i ostatnie w kolejce to wypad na polnoc na piaszczysta, piekna, palmiasta plaze :) Ale to wypad przynajmniej na 2 dni, bo jest sporo km do zrobienia. Troche sie tego uzbieralo, wiec troche zejdzie zeby sie od tego odkopac :)
A tak apropos tatuazow. Moze by sobie tak strzelic tatuaz hmmm? (moja mama dostaje wlasnie ataku histerii :D )

Info

Zabieram się za pisanie długiego posta. Przed tym jednak odpalam aktualizację BIOSu. Jeśli się już dzisiaj nie pojawię, to zwalcie winę na HP :p

Dlaczego nie piszę

Bo nie mam czasu :) Proste. Mam wam dużo do napisania, ale jak zwykle czasu mało. Zastanawiam się, czy wolicie krótsze wpisy częściej, czy dłuższe jak ostatni, ale 2-3 razy w tygodniu? Obiecuję dzisiaj taki dłuższy na pewno.

17 września 2010

No to w ....

Pierwszy dzień na skuterze w pracy. Zarąbista sprawa, zarąbista jazda. SUPER. I to mijanie samochodów pasem dla autobusów :D Perfidne, ale jakże satysfakcjonujące. Wszystko pięknie ładnie, gdyby nie fakt, że w pracy wszyscy zapytali "a to nie słyszałeś, że dziś popołudniu przychodzi sztorm do Auckland?". Ekstra. Bo ja codziennie pogodę oglądam. Tak jakby się tu sprawdzała. Mam nadzieję, że i tym razem się nie sprawdzi i do końca dnia będzie piękne słońce...

15 września 2010

o wszystkim i o niczym

Sam nie wiem od czego zacząć. Mam do przekopiowania trochę rzeczy, ale postaram się to jakoś uporządkować :)

Zaczniemy od wycieczki na ryby. Pierwszą wycieczkę już znacie. Druga odbyła się w niedzielę. Tym razem pod główny most w Auckland. Długo się nie nałapaliśmy, bo znów dopadł nas ten przeklęty deszcz, ale tutaj ciekawostka. Po pierwsze w NZ nie potrzeba karty wędkarskiej. Ważne są tylko limity połowu w znaczeniu wielkości ryb. Granicy ilości nie ma, a przynajmniej podczas łowienia w słonej wodzie. W przypadku słodkiej wody wiem, że są służby, które nawet zatrzymują samochody na drodze, żeby sprawdzić jakie ryby i ile złowiono. Za karę mogą nawet... skonfiskować samochód! Druga ciekawostka to metoda łowienia w zatoce. O ile ja głównie spinninguję, ponieważ jeszcze spore braki w sprzęcie są, o tyle zauważyłem u konkurencji ciekawą metodę. Otóż za ciężarkiem znajduje się żyłka obciążona małymi ciężarkami a z niej wychodzą 3 przypony, każdy z osobnym haczykiem. Wygląda na to, że główna żyłka leży na ziemi, zaś trzy haczyki pływają sobie ponad dnem. To 3-krotnie zwiększa prawdopodobieństwo złapania czegoś :) Z drugiej strony zastanawiam się jak im się to nie pląta. Jak tylko uzupełnię sprzęt w jakimś sensownym sklepie, na pewno i takiej metody spróbuję :)

Jak się interesowaliście, miałem problemy z internetem. Ale problemy te wynikały z braku zainstalowanego internetu w laptopie, czytaj sterowników :) Tutaj należy wam się cała historia. Otóż siedząc na trademe pewnego dnia, zauważyłem laptopa. Laptop był po niskiej cenie, ponieważ się nie włączał. Tak było w opisie (napisane było, że zaraz po włączeniu się restartuje). Na jednym ze zdjęć jednak widać było wyraźnie konsolę awaryjną windowsa co dawało jakieś 99% szans, że system jest spitolony. I tak postanowiłem zaryzykować i kupiłem 17" laptopa, z multimedia center, z pilotem i wieloma bajerami (m.in. można odtworzyć dvd bez ładowania systemu) za około 1/3 wartości. No i przede wszystkim sprawdziło się, że wymiana systemu podziałała jak lekarstwo :) No może nie idealnie, co wynika z lenistwa firmy HP. Otóż do modelu dv9000, do którego domyślnie ładowano vistę, postanowiono nie supportować systemu windows XP. Ponieważ vista jest ble, trzeba było sie porządnie namęczyć, żeby uruchomić to cacko w miarę stabilnie, ale i tak zdarza mu się raz na kilka uruchomień nie załadować poprawnie sterowników do grafiki, przez co ekran się rozmywa. To praca na kolejne dni. A mój brak kontaktu z wami wynikał właśnie z problemami z połączeniem się z wifi (sterowniki). Internet natomiast teraz mam w domu, ponieważ dzieci Lindy miały internet sponsorowany przez ich tatę (w dodatku co rzadko się zdarza, nielimitowany). A wcześniej z internetem było różnie. Ponieważ wykształcenie IT robi swoje, to kombinując tu i tam internet po prostu był i kropka ;)

Napiszę wam też trochę o pracy. W pracy jest na przemian. Raz luz raz zapierdziel. Wynika to trochę z braku organizacji i tego, że muszę dokończyć ten pitolony projekt pod .net-em. W każdym układzie bycie jedyną osobą od IT ma swoje plusy i minusy. Plus jest taki, że nikt nie patrzy mi na ręce. gdybym powiedział, że będzie do napisania jedna strona w htmlu przez tydzień, to pewnie by uwierzyli :) W dodatku wszyscy się pytają, radzą i coraz bardziej są zorganizowani pod kątem tworzenia stron. Minus jest taki, że jako człowiek od IT jestem od wszystkiego... I tak nie dość, że czasem muszę sam sobie dociąć grafikę, nie dość, że sam muszę ripować dvd od klientów a potem przerabiać na flv, to jeszcze dochodzi uzupełnianie treści w CMSach, bo nikt sobie nie radzi z podstawami html-a (czyt. np pogrubianie tekstu). Ale nie ma co narzekać, narazie podoba mi się to co robię i przede wszystkim ludzie są super. Jak taka jedna wielka pracująca rodzina.

No to teraz najlepsza historia się zbiera, czyli zakup skutera. Skuter był pomysłem od dłuższego czasu, ponieważ łatwiej będzie dostosować się do warunków jeżdżenia po drugiej stronie, darmowy parking w centrum no i łatwiej przedrzeć się przez korki. I tak oto wpadł w oko pewien skuter w Orewa, czyli ok 40km od mojego domku autostradą. Wylądowaliśmy na miejscu po około 40 minutach. Oględziny wypadły bardzo pozytywnie, pomimo 2 uszczerbków - ledwo żywa bateria i nie do końca zamykający się korek od wlewu. Tak czy owak cena wyrównywała nieprzyjemności, wizyta w bankomacie i bierzemy skuter. Jak na złość oczywiście zaczęło lać zaraz po tym jak ruszyliśmy do bankomatu. Nadmienię tylko, że przez cały dzień była piękna pogoda, ale nikogo już to nie dziwi. Siadam więc na skuter i jedziemy. Z zamkniętą szybką od kasku nie da się jechać, bo ciemno a krople na szybce zupełnie zniekształcają obraz. Jadę więc z otwartą (świetny masaż dla twarzy). Im szybciej jadę, tym bardziej krople wrzynają mi się w każdy element odsłoniętego ciała. Już po 15 minutach jestem przemoczony, a zostało jakieś 90% drogi :) Dziewczyny jechały przede mną, ponieważ i tak bym nie trafił z tak daleka. Wracaliśmy oczywiście drogami zwykłymi, co spowodowało, że dystans zwiększył się do 60km. W pewnym momencie nasza droga zamienia się w 2 pasy a po chwili widnieje znak "początek autostrady". No to super. Odwrotu nie ma, bo przecież jak zawrócić?! No to gaz do dechy i do pierwszego zjazdu. Tutaj przerwa - skuter wyciaga 80km/h, a przynajmniej tyle jest na liczniku a wskazówka opierała się o bolec, więc uznajmy, że 80 :).
Pierwszy zjazd i zjeżdżamy, na szczęście nie było dużego ruchu. Nie zdążyliśmy dojechać do skrzyżowania ze zjazdu jak za mną pojawiają się migoczące czerwono niebieskie światełka :) Światełka się zbliżają i jadą za mną :) Zjeżdżamy na bok we 3 (ja, dziewczyny + policja). Panowie podjeżdżają do mnie i ruszają ustami. No tak, w kasku a pod kaskiem kaptur... ciężko usłyszeć co mówią. Ściągam więc kaptur i grzecznie przepraszam, że nie słyszałem :) Okazuje się, że panowie zatrzymali mnie ponieważ przekroczyłem na skuterze dozwolone 50km/h! LOL! Poza tym oczywiście nie wolno jeździć po autostradzie. Więc tłumaczymy się wszyscy, że dopiero co kupiliśmy, że (zgodnie z prawdą) zabłądziliśmy, że jestem tu od niedawna i w ogóle. Skończyło się na upomnieniu i wskazaniu prawidłowej drogi.
Reszta drogi bez przygód. Po prawie 3 godzinach ląduję w domu przemarznięty i przemoczony. Szybki ciepły prysznic i wskakuję pod kołdrę. Spać :)
Update do skutera. Minus posiadania skutera ze zdechłą baterią jest taki, że trzeba go odpalać od kopa. A jeśli się nie potrafi, to zalicza się pierwszą skuterową glebę :) I tak do ceny skutera należy doliczyć lusterko. No bo nikt mi nie powiedział, że jak się startuje skuter z kopa, to powinno się trzymać hamulec tylni a nie przedni (tak jak się startuje z klucza), bo kopiąc skuter opieram tylne koło o ziemię, a przednie wisi w powietrzu :] I tak skuter sobie pojechał sam :D Pierwsza lekcja zaliczona.
Jutro wybieram się do pracy skuterem, wiec będzie prawdziwy test w ruchu. Na początek jednak postanowiłem, że pojadę wcześnie rano, żeby ruchu za bardzo nie było. Poza tym muszę odwiedzić jakiś serwis, który mi uzupełni lusterko, bo bez lusterka to nie wolno :(

No i na koniec szok dla was (jak zwykle nie odrobiłem się z listy, ale jutro mam nadzieję dokończę). Uwaga - przerejestrowanie skutera. Dla ludzi o słabych nerwach, proszę o wygodnie usiądźcie w fotelach. Tak więc razem ze skuterem dostałem kartkę A4 z której 1/3 z moimi danymi oderwał sprzedawca. Z pozostałymi 2/3 uzupełniamy jeszcze raz swoje dane które składają się z imienia, nazwiska, adresu, daty urodzenia i numeru prawa jazdy. Następnie idziemy na pocztę, na której płacimy (sic!) 9 dolarów i... i tyle. Zostawiamy 1/3 na poczcie zaś 1/3 zostaje nam. Nowy dowód rejestracyjny przyjdzie pocztą. Całość załatwiona w niecałe 5 minut. Da się?

14 września 2010

Jestem szurnięty!

Jeśli ktoś myślał, że wyjazd do nowej zelandii jest zwariowany, to co powiecie na dzisiejszy wieczór, kiedy kupiłem skuter, przyjechałem nim 60km do domu w ulewnym deszczu, po ciemku, zatrzymany po drodze przez policję za jazdę po autostradzie i przemoczony do małego włoska na ciele? Ale mam zarąbisty skuter! :) I jestem przemarznięty, więc znikam spać pod kołdrą i 2 kocami...

p.s. jutro odrobie zadanie :) bedziecie mieli post, ktory wam starczy na tydzien :p

Nowe coś

Muszę wam zacząć opisywać nowe owoce, warzywa i produkty. Dlatego prosto z pracy na żywo, właśnie próbuję Marmite, ale nie bardzo mi smakuje.

p.s. Dzisiaj jadę oglądać skuter. Życzcie powodzenia, coby transakcja była udana :)

13 września 2010

zaleglosci odrobie jutro

z obiecanek nici, jako ze napotkalem nieprzewidziane problemy z internetem. pisanie posta z komorki to koszmar. ze tez blogspot nie dorobil sie jeszcze wersji mobilnej! jutro wam przekleje co nabazgralem.

Pożeracz sushi

Korzystając z przerwy na lunch muszę się wyspowiadać, że zostałem nałogowym pożeraczem sushi. Wynika to z tego, że czasem brakuje mi czasu na przygotowanie takiego full lunchu, przez co wieczorem wracając do domu, czy nawet podczas lunchu kiedy nie mam nic ze sobą, najłatwiej jest kupić sushi. Sushi, które tutaj kosztuje grosze (za 6$ można kupić całe pudełeczko, czyli zwykle 6 dużych sushi). Sushi, które tutaj robi się ze wszystkiego. Z ryb, z owoców morza, ale także z wołowiny czy kurczaka :) W dodatku w części sklepów sushi można sobie samemu skonfigurować pudełeczko (w części niestety są gotowe zestawy).
I tak dzisiaj mam 2 paczuszki za sobą, a w ostatnim tygodniu średnio co drugi dzień odwiedzałem sushi wracając z pracy. Podobno zdrowe.
Pozdrawiam w przerwie pomiędzy pożeraniem sushi z krewetką a sushi z łososiem.
Więcej wieczorem :)

11 września 2010

Leniuchowanie

Dzisiejszy dzień dzielił się na 2 części. Aktywną i nieaktywną :) Zaczęło się rano od wspomnianego wypadu na ryby. I tak oto za drobne kilkaset dolarów zaopatrzyłem się w 2 wędki (jedną teleskopową, jedną 2 częściową), 2 kołowrotki, pudełko rybackie, zestaw haczyków, ciężarków, sztucznych przynęt itd itp i tak pewnie większość z was nie rozumie :p Głównym problemem był mały wybór w sklepie. Bo to sklep sportowy był bardziej niż wędkarski, który muszę znaleźć. I tak np w ogóle nie było spławików ani sprężyn na grunt. Trudno, pomachamy sobie w takim układzie błyskiem na początek.

Około 12 wylądowaliśmy z Kayla, czyli najmłodszą nad zatoką. Z mostu łowiło tysiąc ludzi, człek koło człeka, więc przenieśliśmy się kawałek dalej znajdując swój kawałek łowiska. Pierwsza godzina to urządzanie sprzętu, czyli nawijanie żyłki na kołowrotki, zakładanie kołowrotków, przynęt, wiązanie haczyków... Po uporaniu się ze wszystkim zaczynamy sobie rzucać. Po 15 minutach Kayla urywa pierwszy błysk :) Straciliśmy ich w sumie 2 + jednego twistera. To efekt dużych kamieni przy brzegu. Jak łatwo się domyśleć, pierwsze łowienie przyniosło efekt w postaci 2 potworów muszelkowych i prawie jednej mewy (czytaj, żadnej złowionej ryby). Z tymi potworami muszelkowymi to ciekawe w sumie, bo w Polsce w słodkiej wodzie też takie się łapią na błysk, tyle że tutaj to są takie prawdziwe muszelkowce. Jak znajdujecie muszelki na plaży, takie ładne pomarszczone, kolorowe, to takie 2 muszelki połączone a w środku dziwadło, które łapie za haczyk :) Mewa natomiast uwzięła się na Kayli woblera i usilnie próbowała go upolować. Po długim machaniu wędką i rękami na zmianę się odczepiła.
Nad zatoką spędziliśmy 3 godziny. Przegoniła nas ulewa. Na szczęście dosyć niedaleko stał jakiś domek, który co prawda był zamknięty, ale miał miejsce pod schodami do schowania się przed deszczem i odczekania na transport powrotny.
Odkąd wróciliśmy - lenię się :) Tzn nie zrobiłem nic. No może poza bałaganem wypakowując plecak z ryb. W międzyczasie posiedziałem na komputerze, przespałem się godzinę, zadzwoniłem do Polski i tyle. I tak minęło całe popołudnie. Zapewne jest to też efekt pogody, ale wcale się źle z tym nie czuję. Od czasu do czasu trzeba porobić nic! o!

Dzisiaj natomiast opowiem wam dwa spostrzeżenia w trakcie dojazdu do pracy. Jak już wam wspominałem kiedyś, ogromna większość ludzi w pociągu słucha muzyki. Wspominałem wam również, o zwariowanym radiu The Edge. I tak np. ostatnio podczas porannej audycji, komentując jakieś wydarzenie z (niepamiętamjakiego kraju), kiedy to młody chłopak został aresztowany za grę w strip monopol z dziewczyną i jej koleżanką. Prowadzący poprosili słuchaczy, żeby dzwonili i pisali w jakie najdziwniejsze "strip" gry grali, a sami tymczasem na poczekaniu wymyślili grę pt. "strip aftershock". Ponieważ w Cantebury po ostatnim trzęsieniu pojawiły się jeszcze 4 czy 5 całkiem sporych wstrząsów wtórnych, The Edge wymyśliło grę, w której po każdym wstrząsie ludzie ściągają z siebie kawałek ubrania. Ci to są szurnięci. W dodatku mają tak codziennie. Zastanawiam się, czy oni co rano nie palą tam czegoś w tym radiu. Wracając do spostrzeżenia, chciałem wam powiedzieć, że bardzo łatwo rozpoznać kto w pociągu słucha właśnie The Edge, ponieważ zwykle w jednym wagonie przynajmniej kilka osób się szeroko uśmiecha w tym samym momencie, kiedy właśnie coś śmiesznego dzieje się w radiu. Wygląda to śmiesznie kiedy patrzysz przed siebie, nagle uśmiechasz się sam do siebie słuchając radia a na przeciwko Ciebie robi dokładnie to samo druga osoba.
Drugie spostrzeżenie natomiast to winda w biurowcu mojej firmy. Biurowiec ma 11 pięter i dwie windy. Niestety schody są zamknięte jako wyjście ewakuacyjne, co jest trochę głupotą, bo z miłą chęcią podrałowałbym sobie od czasu do czasu po schodach na to 11 piętro. W każdym układzie zwykle wciskałem przycisk i spokojnie czekałem na windę. W tym tygodniu jednak przykułem swoją uwagę do wyświetlaczy (wskazują na którym piętrze jest winda) i zauważyłem książkowy przykład z przedmiotu "algorytmy i struktury danych". Dokładnie taki przykład mieliśmy na wykładach i sam jestem zaskoczony, że takie coś, ktoś mógł wykorzystać naprawdę. No bo przecież na najprostsze rzeczy najtrudniej wpaść, żeby użyć. I tak oto algorytm wygląda następująco: Przychodzę do pracy i windy są na 11 i 5 piętrze. Wciskam przycisk, że chcę jechać na górę i zjeżdżają obie windy. Pierwsza zjeżdża z 5 piętra na parter, druga natomiast z 11 piętra na 6. Algorytm bardzo prosty. Nie ważne gdzie ja pojadę moją windą, druga będzie dokładnie w połowie drogi w każdą stronę. Kiedyś muszę się przypatrzeć jak ten algorytm zadziałałby, gdybym drugą windą też wyjechał na 6 piętro. Obie były by na 6? Czy np jedna zjechała by na parter? Czy np obie podzieliły by się na 4 i 8 piętro? Ciekawe :)

Dzisiaj na koniec napiszę wam jeszcze o tym, jak popularne jest tutaj rugby. Rugby tutaj to sport narodowy, ale narodowy pełną gębą. Nasza piłka nożna to hobby Polaków. Tutaj rugby to religia. Rugby jest w każdej reklamie, rugby jest na każdym kanale, rugby jest wszędzie. Nowa Zelandia jest też organizatorem mistrzostw świata w 2011 roku w rugby. Z ciekawości z chęcią przeszedłbym się na jeden z meczy mistrzostw, ale bilety na ciekawe mecze zaczynają się od 200$, przy czym nie da się biletu kupić. Bilet można tylko wylosować, ponieważ zainteresowanie przekracza ilość miejsc (rejestruje się w systemie, jeśli system Cię wylosuje, możesz kupić bilet po określonej cenie). W każdym układzie im bliżej mistrzostw, tym więcej rugby w TV. All blacks reklamują dezodoranty, jogurty, karty zniżkowe, płatki śniadaniowe, coca colę... Pytanie czego oni nie reklamują. Szkoda tylko, że haka częściej nie pokazują, bo to akurat podoba mi się bardzo :)

8 września 2010

Rutyna

Zaczynam wpadać w rutynę. Wszystko przez pociągi, ale to chyba dobrze. Codziennie wstaję rano ok 7, o 8 wychodzę z domu po śniadaniu, żeby zdążyć na pociąg 8.15. W pracy jestem ok 8.45. Wychodzę z pracy 17.45 i wpadam na pociąg 17.55. W domu jestem ok 18.45, lekka przekąska, jogging, odpoczynek, przygotowanie lunchu na następny dzień, kolacja, prysznic i czas dla siebie. I tak codziennie. No prawie codziennie, bo Ci co mnie znają wiedzą, że są też dni, kiedy wychodzę na pociąg o 6.40 a wyjeżdżam tym 19.05 :p Ale to wyjątki potwierdzające regułę.

W pracy jest nad wyraz spokojnie. Tzn praca jest, owszem i to sporo, ale jakoś minęło ciśnienie po tym pierwszym projekcie i spokojnie można sobie klepać kod. Można poświęcić się walce z IE, co zajmuje standardowo 50% czasu projektu. Czy ja już wspomniałem jak kocham Microsoft? Dostałem też dzisiaj od admina pytanie, czy dużo projektów planuję na IIS, bo on za bardzo nie chciałby tego trzymać i jeśli to jest jeden projekt, to ok, ale jeśli będzie więcej to będziemy musieli coś przemyśleć. W odpowiedzi dostał maila "Boże, jeśli jeszcze jeden projekt będzie w ASP, to razem z nim wyskoczę przez balkon!" :) Adminów mamy 2, zajmują się serwerami 3 firm w tym naszej. Problem w tym, że ta właściwa (która ich zatrudnia) w listopadzie wyprowadza się do Sydney, co oznacza, że zostanę również administratorem lol :) Ale od czego się ma płatne hostingi i 24 godzinną linię wsparcia!

Weekend zapowiada się pogodnie, więc do zakupów postanawiam dorzucić wędkę :) I tak oto w ten weekend pierwszy raz idę połapać sobie żyjątka. Na razie tylko do zatoki, bo nie mam jeszcze samochodu, ale w przyszłości zamierzam wybierać się na sławetne Nowozelandzkie pstrągi i łososie w góry. Tymczasem wędkę zakupuję tanią, bo jakbym złapał w zatoce orkę albo rekina, wolę ją poświęcić niż walczyć ze stworzeniem :p

Jeśli chodzi o ostatni weekend, byłem na urodzinach Natalii, czyli NZ Polki. Nie wiem czy wam już wspominałem, ale jest tutaj grupa polaków w wieku pomiędzy 20-30 lat, która trzyma się ze sobą, imprezuje i wycieczkuje. Wszyscy bardzo sympatyczni i fajni a część pewnie to czyta, więc pozdrawiam :p
W każdym układzie Natalia zorganizowała urodziny w stylu typowo Kiwuskim. Pierwszy raz byłem na takiej imprezie więc nie bardzo wiedziałem jak się odnaleźć. Otóż impreza w większości to standing party, gdzie każdy w jednej ręce trzyma alkohol, w drugiej jedzenie (głównie z grilla) i rozmawia z okolicznymi gośćmi. Dodatkowo w salonie była głośna muzyka i część tańczyła. Linda określiła to jako typową imprezę Kiwi: alkohol, jedzenie, głośna muzyka i noise control. Akurat obeszło się bez tego ostatniego, ale impreza trzeba przyznać zupełnie inna, niż u nas. Szczególnie, że osób było naprawdę dużo i wyzwanie podwójne :) Obcy język, prawie wszyscy obcy ludzie... Cóż, z czasem na pewno przyjdzie się przyzwyczaić. Mogę za to pochwalić Natalię za jedzenie, bo było przepyszne, i jej męża Jasona, za grillowane jedzenie, które było równie dobre.

Na koniec dwa dowcipy, które usłyszałem wczoraj. Jeden w pracy, drugi jak opowiedziałem w domu pierwszy - od Lindy.

Przyjeżdża policja pod dom i puka do drzwi:
-Kto tam?
-Policja
-Czego chcecie?
-Porozmawiać
-A ile was jest?
-Dwóch
-To porozmawiajcie ze sobą

:))))

I odpowiedź Lindy na dowcip (mam nadzieję, że lokalni nie umieją po polsku :D ):
-Jedzie 4 Maori w samochodzie. Kto prowadzi?
-Policjant

Milego dnia! :)

Uwaga konkurs!

Tak sobie pomyślałem, że wpada tu codziennie tyle ludzi, a sam będąc w Polsce chciałbym coś dostać, dlatego ogłaszam konkurs :)
Jak wiecie po prawej stronie jest licznik. Szczęśliwiec, który wyświetli stronę poraz 11111 dostanie prezencik (po uprzednim wysłaniu mi adresu oczywiście :). Prezent pozostanie tajemnicą, chyba że zwycięzca będzie chciał się pochwalić. Zaznaczę jednak, że warto walczyć. I nie bawmy się w dzieci, to są odsłony, więc można oszukiwać. A jak zobaczę, że oszukujecie i za godzinę będę miał same jedynki, to się z wami nie bawię i nikt nic nie dostanie :p Szczególnie kieruję to do informatyków, którzy firebugiem chcieli by pooszukiwać :p
Warunek prosty i jeden, screen pulpitu z datą, godziną i odwiedzinami i magiczną liczbą 11111 :)

A teraz zabieram się do codziennego wpisu.

7 września 2010

Nadrabiania ciąg dalszy

Zacznę od krótkej lekcji angielskiego :) SMSa trzymałem przez dłuższy czas, żeby zademonstrować poziom skupienia, jaki trzeba poświęcić na czytanie ich tutaj. A wszystko wzięło się oczywiście od dzieci. Kitty i Linda odkąd smsują z dzieciakami, nauczyły się języka smsowego. I tak jeden z fajniejszych wygląda tak:
"Heya Ralf, wht tym ru gng hm? brng u dwn2briscoes thy gta massv sale til9pm...50% for evrthng". Świetne nie? Teraz już mi idzie dobrze czytanie tego, ale początki były ciężkie :) Gdyby ktoś nie potrafił rozszyfrować, całość wygląda mniej więcej tak:
"what time are you going home? I will bring you down to briscoes, they got massive sale till 9 pm"

Teraz trochę o pracy. W pracy jak to pracy, dużo roboty, ale wygląda na to, że powoli prostujemy wszystko, przez co mam nadzieję już za 2-3 tygodnie będzie można spokojnie odpracować swoje 9 godzin (godzina w ciągu dnia na lunch). Natomiast padłem ofiarą swoistego rasizmu ze strony klienta, za co w nagrodę dostałem długiego przepraszającego i dziękującego maila :) Wszystko wzięło się z tego, że wypuściliśmy stronę na czas, ale jednocześnie na gwałt. Efekt taki, że było cokolwiek a działało jak chciało. Przez następne kilka dni poprawiałem, żeby było git. Z klientką posługiwałem się mailowo, ale wiedziała, że jestem Polakiem. W każdym układzie z naszej strony było zbudowanie tylko strony i formularza rejestracyjnego. Baza danych leżała jeszcze w trzeciej firmie, która miała synchronizację z klientem docelowym. I tak oto w piątek się coś wypierdzieliło i od soboty rana dostawałem telefony na przemian od szefa jak i drugiej firmy. Wybrałem się wiec do pracy i sprawdziłem z naszej strony wszystko na 4 strony, bo w końcu głupio tak pierwszy projekt zmaścić nie? Sprawdziłem, wysłałem potwierdzenie mailem i cisza. Odezwali się w poniedziałek. Najpierw firma trzecia, przepraszając za zaistniałą sytuację, ponieważ błąd był po ich stronie. Na szczęście wszystkie dane udało się odzyskać. Potem klientka, która osobiście dzwoniła do mojego szefa i dziękowała za pomoc w sobotę i przepraszała, że posądziła mnie o niedokładność :) I tak oto Steve (mój szef) przyszedł do mnie przekazać mi przeprosiny i powiedział "dobrze na tym wyszliśmy, bo to jeden z naszych większych partnerów. Teraz natomiast automatycznie będą ufali nam bardziej, bo głupio im będzie kolejny raz posądzać nas o niedokładność" :)

Tyle o pracy. Więcej nie piszę, bo od tygodnia walczę a ASP i j#@#nym w d#@e Microsoftowym systemem. Po całym dniu zmagań udało mi się zainstalować i skonfigurować IIS, po kolejnym dniu odpalić Umbraco, po kolejnym uruchomić stronę którą skopiował nam dostawca, który jej nie dokończył. I tak przez 3 dni to, co pod Apachem i PHPem wykonałbym jednym klawiszem F5 pod total commanderem.

Dzisiaj natomiast o rzeczach, których by mi brakowało, gdybym miał się kiedyś wyprowadzić z NZ. Otóż dla nas polaków niektóre rzeczy są wciąż obce. I tak muszę wymienić, że będąc tutaj przez ponad 3 miesiące, nie mógłbym się obejść bez młynka na odpady w zlewie. To takie coś co montuje się pod zlewem i pozwala na zmycie talerza z resztkami do zlewu i nie przejmowanie się śmietnikiem. Następnie wciskamy magiczny przycisk, młynek mieli wszystko ze zlewu i tyle było brudu. Dokładnie tak samo nie mógłbym się obejść bez suszarki do prania. Jakkolwiek wielkich rzeczy nawet nie próbowałem suszyć, bo raz, że może zniszczyć taki swetr np, a dwa, że dużo czasu zajęło by, ale jeśli chodzi o suszenie skarpetek i bielizny w około 40 minut, to suszarka jest niezastąpiona. W dodatku doskonale przydaje się do ogrzewania odzieży :)
Kolejny element (aż dziw, że nie rozpropagowany w Polsce), czyli elektryczny koc. W brew pozorom to nie koc, a prześcieradło. Kładzie się to pod prześcieradłem i włącza kilkanaście minut przed pójściem spać, czyli np przed przebraniem się i wizytą w łazience. Zaraz potem wskakuje się do cudownie ogrzanego łóżka i koc można wyłączyć.
Dalej - sok pomarańczowy w 3 litrowych butelkach. Akurat sok piję tonami i zawsze piłem. 3 litrowa butelka jest tak fajnie skonstruowana, że można z niej pić "z gwinta". Jednocześnie jest na tyle duża, że nie trzeba codziennie po sok chodzić.
Kurcze tyle rzeczy miałem w głowie, ale napisałem sobie tylko na liście, że mam wam wymienić rzeczy bez których nie mógłbym się obejść. Cóż, jak sobie coś przypomnę to dodam. Może wynika to z późnej pory wpisywania. Ciężko się skupić ;)

Bez czego mógłbym się obejść? Na pewno bez pogody. W Polsce jaką mamy taką mamy, ale jest stabilna. Jak ma lać to leje. Jak ma być słońce, to świeci. Tutaj? Idziesz pod prysznic rano - praży słońce. Wychodzisz z pod prysznica - ulewa. Ubierasz kurtkę bierzesz parasol -znów słońce i tak w kółko. Jest też kilka innych rzeczy ale wspominając w/w porę ciężko się skupić.

Dlatego właśnie na dzisiaj kończę. Miłego dnia i do usłyszenia jutro!

5 września 2010

Nadrabiamy zaległości

Dobra, lista rzeczy do wpisania wydłużyła się tak bardzo, że trzeba ją trochę skrócić. Na początek jednak polecam film "World's Greatest Dad", który przed chwilą obejrzałem i jestem pod mocnym wrażeniem. Jednocześnie nieodparte porównanie do Kaczyńskich (no może poza końcówką), ale jeśli chcecie wiedzieć więcej, obejrzyjcie :)

Ok jedziemy listę. Przede wszystkim musicie się przyzwyczaić, że będę pisał rzadziej. Codzienne pisanie może by było jeszcze aktualne, gdyby nie: (pkt. pierwszy z listy) gdybym nie znalazł sobie innego hobby, które powoli zajmuje mi głowę. Hobby nie mogę wam niestety zdradzić, ponieważ jest moją słodką tajemnicą. Jedyne co mogę powiedzieć, to że ukaże się toto w internecie w najbliższych tygodniach, ale na pewno nie będziecie mogli powiązać tego ze mną, ponieważ robię toto pod pseudonimem :) No chyba, że się złamię i zamieszczę gdzieś linka, ale póki co tajemniczość powoduje, że przynosi toto większą satysfakcję.

Przez ostatni tydzień nie miałem wam też okazji opowiedzieć o "wspaniałej" przygodzie, w postaci jedzenia kuchni Thai. Nigdy, przenigdy nie ufajcie restauracji Thai i zawsze, zawsze, zawsze proście o łagodne jedzenie, które i tak będzie dla nas europejczyków cholernie ostre. I tak będąc w ubiegłą sobotę w pracy kupiłem sobie na wynos kurczaka z sałatką i całe krewetki w jakimś sosie i z warzywami. Zacząłem od krewetek jako taka przystawka. Zjadłem pierwszą i w smaku była słodka, ale ten czerwony wręcz pływający sos był podejrzany. Z rozmachu zjadłem drugą i... zaczęło się. Palenie w gardle to mało powiedziane. Zaczęło mi wszystko podchodzić do gardła, wszystko co zjadłem od tygodnia. Zacząłem ryczeć. To nie były płynące łzy, z oczu i nosa zaczęła mi płynąć woda. W tej samej sekundzie wypiłem szklankę wody i puszkę coli, co zupełnie nie pomogło, więc poszedłem pod kran i zacząłem płukać usta. Przez najbliższą godzinę nie mogłem wziąć nic do ust bo czułem, jakby ktoś mi przed chwilą je wypełnił kwasem. Przez kolejną godzinę jeszcze czułem ten smak. Ja nie wiem jak ktokolwiek na świecie mógłby to zjeść bez zająknięcia się, ale obiecuję postawić flaszkę wódki temu kto podoła. Jak dla mnie była to wymyślna Tajska mieszanka nitrogliceryny, benzyny, kwasu siarkowego, octu i odrobiny papryki do smaku! Bleh! Nigdy więcej nie idę do kuchni Thai!

A propos jedzenia, to we czwartek z okazji wyprowadzki Kitty i Linda urządziły kolację. Kolacja była wyśmienita a składała się głównie z lokalnej... baraniny :) I tak oto mogę powiedzieć, że zjadłem pierwszą nowozelandzką owieczkę, a przynajmniej jej kawałek. Baranina jest tutaj bardzo droga, a co zaskakujące w Australii nowozelandzka baranina jest tańsza niż tutaj. Ciekawe, skoro NZ jest największym producentem baraniny na świecie. Tak więc, żeby zrobić wam samaka obiadek wyglądał dokładnie tak:

W międzyczasie podczas przeprowadzki w końcu udało mi się złapać na filmie królika walczącego z psem :) Jeśli ktoś sobie przypomina monty pythonowego królika zabójcę, to ten królik wygląda dokładnie tak samo. Wkleję wam filmik jak tylko youtube przestanie mieć problemy z odbieraniem filmów. Próbowałem dzisiaj już kilka razy.

Tak żeby przeskoczyć jeszcze elementy listy, poskarżę się na media w Polsce. W nocy z piątku na sobotę na południowej wyspie miało miejsce największe trzęsienie ziemi od 1931 roku. Zniszczone zostało drugie co do wielkości miasto w NZ czyli Christchurch, o którym zapewne pamiętacie, bo miałem tam dostać pracę. Straty oszacowuje się narazie na 2 miliardy NZD, aczkolwiek geolodzy twierdzą, że mogło to być trzęsienie pierwotne, zapowiadające jeszcze większe (obecne miało 7.3 stopnia). I tak w sobotę cały dzień na tutejszej jedynce leciała relacja z Christchurch, wszelkie światowe media miały zdjęcia zawalonych budynków, mostów itd na pierwszej stronie jako pierwszy news przez całą sobotę, tymczasem w Polsce? Najważniejszym newsem był Kaczyński. Dlatego właśnie nie lubię Polski i tak dobrze czuję się z dala. Jesteśmy tak strasznie zapatrzeni w siebie, że niedługo walniemy się czołem o własną głowę. Gdyby ktoś jednak był zainteresowany PRAWDZIWYM newsem, a nie notką na Onecie, zapraszam na fotorelację tu.

Ok, wracając do listy kolejna ciekawostka z Auckland. Parę dni temu wybraliśmy się z Kitty i Lindą do starych fortów na północy Auckland, które są zbudowane wewnątrz wygasłych wulkanów. Forty są otwarte i wewnątrz góry. Z zewnątrz widać tylko zielone wzgórze, natomiast wewnątrz jest labirynt korytarzy i pomieszczeń. Obecnie oczywiście puste, więc gdyby to było w Polsce, zapewne było by siedliskiem bezdomnych lub jakiś przestępców ;) W każdym układzie najbardziej ciekawe są działa, z których zachowało się w oryginale tylko jedno. Otóż działa na czas załadunku chowały się w górze. Następnie wysuwały się do góry, oddawały strzał i znów się chowały. Dlatego nazwano je "znikającymi armatami". Nie są to jakieś małe działa, bo na mój gust ma to z 5 metrów długości. Jak donosiła karteczka historyczna obok, działo miało zasięg kilku kilometrów i służyło obronie portu i zatoki portowej Auckland. Wystrzeliło tylko raz w historii, w ramach ćwiczeń. W trakcie strzału pękły szyby we wszystkich okolicznych domach, przez co ze względu na tysiące skarg, działo nigdy nie zostało użyte. Na pewno wybiorę się tam kiedyś jeszcze raz, żeby porobić zdjęcia, natomiast wtedy byliśmy przy okazji, więc aparatu przy sobie nie miałem :( Gdyby ktoś jednak chciał poczytać to zapraszam do wiki.

Na koniec, pomimo, że listy wcale nie wyczerpałem, ale na dziś wam starczy ;) , na koniec o "lost in a box", czyli konkursie wymyślonym przez stację Edge. Stacja Edge słynie tutaj z kontrowersji. To oni puścili piosenkę "something in the water" z dedykacją dla Pakistanu, żarty typu "ten koleś ma szczęście, mógłby mieć gorzej, tak jak ja tego ranka, obudziłem się a na moim trawniku kupę robił pudel!" o Hindusie, który wrócił z Indii od rodziny i zastał swoją żonę i dziecko zamordowane i wiele innych. W każdym układzie stacja ta wymyśliła konkurs, którego idea wzięła się z jakiejś książki, której niestety tytułu nie pamiętam. Konkurs nazywa się "Lost in a box" i polega na tym, że zamknięto laskę w dużym pudle, w którym ma tylko łóżko i kilka metrów do poruszania się, nie ma okien (za to ma internet) i może porozumiewać się z użytkownikami poprzez kamerę zamontowaną w rogu i facebooka. I tak, osoba która ją znajdzie w ciągu 21 dni dostaje 10 tys. dolarów, a przy okazji ona dostaje drugie 10 tys. Zanim zamknięto ją w pudle wożono ją ok 10 godzin, w tym 3 godziny samolotem. Wszystko ze studia w Auckland. Nie wiadomo jednak, czy wożono ją w kółko i latano w kółko i w efekcie przywieziono ją z powrotem do Auckland, czy np. jest na samym południu południowej wyspy. Codziennie dostaje jakiś element podpowiedzi, który ma przybliżać do znalezienia jej. Pomysł ciekawy, aczkolwiek tutaj przez wszystkich uważany za bardzo kontrowersyjny. W końcu zamknięto laskę na 21 dni w małym pomieszczeniu (ok. sama się zgodziła) i nie wiadomo czy nie zeświruje ;)
Tak czy siak szczegóły można obejrzeć tutaj, niestety pograć już nie możecie, bo trzeba ją znaleźć osobiście :)

Tyle na dzisiaj. Jutro prawdopodobnie reszta listy zaległych rzeczy do opowiedzenia wyląduje u was. Miłej niedzieli :)

4 września 2010

U mnie wszystko ok

Tylko, żebyście byli pewni. Trzęsienie ziemi było na południowej wyspie, blisko Christchurch. Tu nie było odczuwalne. Pomimo, że wygląda to dramatycznie, u mnie wszystko ok.
Na wszystkich kanałach leci relacja, to największe trzęsienie tutaj od 1930 roku.

3 września 2010

Dzisiaj będą dwa wpisy

Drugi pod spodem do nadrobienia :)

Trochę mam zaległości, więc postaram się uzupełnić. Przede wszystkim jestem przeprowadzony i to najważniejsze. Po moim pokoju już da się poruszać i to drugie najważniejsze :) Jutro reszta porządków i powinno być całkiem przytulnie. W związku z przeprowadzką też na pewno czeka mnie sporo zakupów. Jedne zresztą mam już za sobą, mianowicie przyrządy do spania :) I tak na promocji za uwaga 80 dolarów (spróbujcie takie zakupy zrobić w Polsce) mam:
-wypasiony komplet pościeli w kolorze morza z falami :) bardzo przyjemny, właśnie testuję
-poduszkę
-taki duży stojący wieszak... nie wiem jak wam to opisać :) taka duża rama prostokątna na kółkach, która na górze ma poprzeczkę na której wiesza się ubrania :)
-mattress protector - to chyba nie tłumaczalne. Taka mata na materac, którą kładzie się pod prześcieradło, żeby jak się wyleje np coś na łóżko albo przypadkiem zsika :D to ta mata jest nieprzemakalna, ale jednocześnie mięciutka :)

Czeka mnie jeszcze w kolejce zakup pilota do TV odziedziczonego, jakieś psikające zapachy do pokoju i wiele pierdół, żeby czuć się jak u siebie, chociaż w domu to przebywam chyba najrzadziej! Bo otóż jutro mam ochotę pójść do pracy - taki bunt na pogodę. Być może również w przyszłym tygodniu uda się zakupić skuter. Kilka jest pod obserwacją na trademe i w przyszłym tygodniu kończy im się licytacja.

Ok teraz o zaległościach. Najpierw o was :) Ciekawostka nr. 1. Google analytics rozróżnia Kraków na Kraków i... Nową Hutę :) Uśmiałem się nieźle jak mi wylistował miejsca w Polsce i m.in. Nową Hutę! Wygląda na to, że jest was stałych czytelników ok 60, co mnie trochę szokuje, bo nie wiem skąd was tyle. Przedstawiać się pod spodem :) W każdym układzie na liście jest Kraków, to oczywiste, Wawa, to również, pozdrowienia dla dziewczyn z Wawy, Poznań, tak wiem kto w Poznaniu hakuje wasze trademe, ale jest też spory ruch z Katowic co mnie szczerze zaskoczyło, bo z Katowic raczej nikogo nie znam. Z ciekawostek - jest też ruch oczywiście z Francji, pozdrowienia :), jest ze Szwecji (WTF) i Stanów, ale tam jest duży współczynnik odrzuceń, więc prawdopodobnie chwytliwa jest nazwa bloga, no i na koniec coraz większy ruch z Nowej Zelandii :) Pozdrawiamy rodaków na obczyźnie.
Zabawny też jest trend jak czytacie tego bloga. Otóż strzał zawsze jest w poniedziałki, potem sukcesywnie spada i normuje się, lekko podskakuje w piątek a w weekend już jest bardzo niski. Tak więc w poniedziałek zamiast zaczynać pracę wszyscy się obijają z rana czytając posty, potem ostro pracują, w piątek już jedną nogą są podczas weekendu, więc znów czytają, a w weekend się obijają :) Czyli dzień jak co dzień.

Mam też za sobą pierwsze porządne wdrożenie. Praca w malej firmie ma małą wadę. Nasz klient, nasz Pan. Oznacza to, że nie dość, że mojej pierwszej strony poprostu się wstydzę (niby się waliduje, niby wygląda jakoś, ale jest jeden wielki miszmasz). Wszystko z powodu ciśnienia i robienia na wczoraj. Pewnie dużo nawyków wejdzie mi w krew z czasem, bo przecież miałem małą przerwę w programowaniu, ale i tak to co stworzyłem woła o pomstę do nieba. Poza tym nie wchodźcie tam, bo zrobiliście w ubiegłym tygodniu większy ruch niż Nowa Zelandia haha! I jak ja się wytłumaczę klientowi ze statystyk ;) Wracając do klienta. Strona była gotowa na wtorek. Cały wtorek i środę poprawiałem IE6 i 7 przy czym pod IE6 i tak działać działa, ale wygląda koszmarnie. Natomiast środę i czwartek i nawet część dzisiejszego dnia, robiłem zmiany od klienta. A bo im się odwidziało to, a bo ten tekst mógłby być inny i tak z 40 maili dziennie... Cóż, ważne że płacą a zlecenie nie ograniczało się do strony, więc faktura warta zachodu. Ogólnie w pracy swobodnie wszyscy posługują się kwotami, więc wiem mniej więcej jak tutaj wygląda biznes.
Dzisiaj natomiast Steve (czyli mój szefo-właściciel firmy) przyszedł do mnie i poprosił, żebym zrobił krótką prezentację na poniedziałek, co potrafię zrobić i co potrafię załatwić :) Wszystko po to, że Canon prosi nas o ofertę i musimy mu ją przygotować. Dowiedziałem się też, że jeśli uda się współpraca z Canonem tak jak wynika z pierwszych rozmów, to project managerem zostanę szybciej niż mi się wydawało, bo sam sobie na pewno z tym wszystkim nie poradzę i trzeba będzie zbudować dobry zespół kontraktorów. Ale to na razie przyszłość.

Wracając chwilowo do pogody. Jest rzeczywiście sztormowa, piździ, drzewa się uchylają i tylko jednego żałuję. Gdybym już miał samochód z samego rana (kiedy ma być najgorzej) pojechałbym na plażę surferów zobaczyć fale i być może jakiś szaleńców surfujących na kilkumetrowych falach. Cóż, będzie jeszcze okazja zobaczyć i być szaleńcem ;)

Dobra, żeby was nie zanudzić dodam ostatnią rzecz z listy, aczkolwiek lista nie została wyczerpana, więc jutro pojawi się pewnie podobnej długości post, jeśli nie dłuższy :) Otóż na koniec o przejeździe pociągiem. Codziennym zresztą. Pociągi są tutaj zorganizowane dosyć śmiesznie. Mianowicie kasy biletowe są tylko na końcowych stacjach (których raptem jest kilka). Bilety kupuje się w takiej samej cenie u konduktora. Konduktor zresztą również kasuje bilet. Bilety są na przejazd, to znaczy, że jeśli konduktor Ci go nie skasuje, możesz go użyć jeszcze raz. To jednak nie jest łatwe, bo jest ich zwykle dużo (średnio jeden na 2 wagony). Przy dużym ruchu jednak a szczególnie dużym ruchu i dużą ilością osób, które bilet kupują. a nie tylko kasują, jest szansa przejechać za darmo, co zresztą raz mi się udało.
Przejazdy ogólnie są drogie. Bilet tygodniowy kosztuje mnie 36$ w cenie którego mam 10 przejazdów z mojej strefy, czyli ze strefy 3. I tak wchodząc do pociągu, doskakuje konduktor, który mi 1/10 biletu kasuje.
Sam transport kolejowy jest przyzwoity. Wbrew plotkom pociągi jeżdżą nawet na czas (nie to co autobusy, te to wielka loteria) i dosyć często, przez co nie są przeludnione. Przeludniają się dopiero na ostatniej przed centrum stacji, do której dużo osób dojeżdża samochodem. Z ciekawostek z przedostatniej stacji do Britomart czyli centralnej stacji pociąg jedzie wałem przez zatokę :) Wał ma oczywiście przerwę w postaci mostu dla łódek, ale przez jakieś 1000 metrów jedzie się mając po obu stronach wodę :)
Ludzie w pociągach są zamyśleni i skupieni na sobie. Rzadko spotyka się rozwrzeszczanych, czy rozbrykanych osobników. Widocznie ludzie szanują transport publiczny i jego użytkowników. Pociągi nie mają graffiti ani porysowanych okien (jak w Krakowie) i są czyste. Kokosy za to zapewne robią tutaj producenci słuchawek do muzyki, bo 90% ludzi jadąc pociągami słucha muzyki (lub czegoś innego przez słuchawki). A jak wiemy słuchawki psują się bardzo często :)
Dodatkowo ciekawostka. Codziennie jeżdżąc tym samym pociągiem spotykam tych samych ludzi. Już po 2 tygodniach ich rozpoznaję a szczególnie jego...ją...to, czyli transwestytę. Można rozpoznać po ciemku, ubrany w damskie ciuchy, długie włosy, makijaż, pomalowane paznokcie, ale twarz rolnika Heńka zza miedzy. Jeśli homoseksualistów zaakceptowałem i nawet polubiłem, to tego chyba nie ugryzę...

Dobra tyle na dzisiaj. Idę spać a wam wszystkim życzę miłego weekendu :)

Drugi wpis

Dzisiaj będą dwa wpisy. Naturalnie ten większość przeczyta jakos drugi :) Narazie tylko podsumowanie dnia. Tak więc jestem przeprowadzony. Narazie moje pomieszczenie wygląda jakby bomba atomowa wybuchła na miejscu, ale to jeszcze nic w porównaniu z pokojem dziewczyn. Tam natomiast trzeba przeskakiwać pomiędzy wolnymi przestrzeniami na podłodze. Hardcore :)

I tak w związku z akumulacją 2 domów w jeden w moim pokoju wylądowało duże łóżko (jako, że Linda miała swoje, przejąłem Kitty), telewizor z salony, bo przecież tutaj jest, dwa "lazy boy" czyli takie fotele co rozkładają im się podnóżki i oparcia obniżają i wiele innych pierdół. Przez to właśnie ciężko z organizacją. Co zabawne pakowanie wbrew pozorom zajęło mi 30 minut zaś sama przeprowadzka godzinę. Jednak większość rzeczy u mnie już była jak przyszedłem z pracy. Dziewczynom pomogła znajoma para gejowska w przeprowadzce więc zasadniczo mnie pozostało do przeniesienia tylko moje bety.

Wieczorem napiszę zwykłego posta, bo tematów do rozwinięcia na pulpicie uzbierało mi się sporo, więc możecie się późnym popołudniem spodziewać sporeeego posta, tak żeby wam wynagrodzić. Dodam tylko jeszcze dzisiejsze moje gapiostwo. Kupiłem na trademe nowy telefon. Nowy dosłownie a udało się wylicytować za całkiem niską kwotę. To nokia i odrazu ściągnąłem kilka aplikacji (dla wścibskich - Onetowej nie ściągnąłem, jest nie dostępna w NZ ;) ). Między innymi ściągnąłem aplikację pogodową. I jako główny frajer Nowej Zelandii dzisiaj rano wyjrzałem za okno, żeby przywitało mnie przepiękne słońce i żeby zdecydować - po cholerę mi tachać taki ogromny parasol w taki piękny dzień... IDIOTA! Po czym korzystając z nowych technologii, jadąc w pociągu (w czas) sprawdziłem pogodę, żeby przekonać się, że popołudniu będzie padało, wieczorem będzie pogoda burzowa a w nocy sztormowa... I tak wracając z pracy piździło chyba 100 na godzinę i lekko padało, aktualnie jeszcze bardziej piździ i leje się ciurkiem w poprzek, a nad ranem ma być kulminacja. Cóż, musiałem się ratować nową komórką w inny sposób - sms do Kitty, żeby po mnie przyjechała na stację. Nauczka na przyszłość. Ile razy sam wam pisałem, że tutaj pogoda jest zmienna?! W dodatku usłyszałem dzisiaj dokładnie 3 razy od różnych, niezależnych osób, którym powiedziałem o tym parasolu cytat: "jak długo jesteś w Nowej Zelandii?". :) Teraz będę pamiętał.

Czas zabrać się za porządkowanie tego bajzlu. Do usłyszenia za kilka godzin.

1 września 2010

Zwalniamy z postami :)

Jak widzicie chwilowo mam mniej czasu. Wynika to z dwóch rzeczy nakładających się na siebie. Pierwsza i główna to praca, ale z tym sobie jeszcze nieźle radzę. Druga natomiast, która pochłania mi każdą wolną chwilę, to przeprowadzka. Do piątku musimy się przeprowadzić i tymczasowo wszyscy lądujemy w domu Lindy. Dzieciaki zostały upchane i tak oto zamieszkujemy w jednym domu z rodziną Lindy. Więcej opowiem wam jutro lub pojutrze, kiedy teoretycznie powinno być po przeprowadzce.

Trochę o samej pracy. W pracy atmosfera jest świetna. Powiem wam, że chyba lepiej pracuje się w małych firmach, bo każdego znasz doskonale. W takich molochach, to jakoś zawsze czasu brakuje, żeby pogadać. Owszem ma się kilku najlepszych znajomych, ale poza tym ludzi zna się z fajki albo "z widzenia" :) Piwo to już rzadkość w większym gronie... gdzie te czasy :p Tutaj natomiast jest jedna rodzina. Dzisiaj np. jedna dziewczyna miała urodziny i zebraliśmy się wszyscy na torcik, było "happy birthday", była spora przerwa w pracy, pogadanki na stojąco, bardzo miło i sympatycznie. Przy okazji pierwsza próba nauczenia się Polskiego - 10 minutowe szkolenie z wymowy "cześć" :)

Dostałem też pierwszą pensję, którą skrupulatnie wydaję zgodnie z przeprowadzką. A to nowy dywanik trzeba pod łóżko bo w nowym pokoju nie ma, a to pilot uniwersalny do TV (bo będę miał TV w pokoju :D a z natury leniwcom nie chce się chodzić i przełączać - ten który odziedziczyłem nie ma pilota) itd itd. Ogólnie wszystko obija się o "2 dolar shop" ale tak dolar do dolara i jedziemy :) Myślę, że w weekend powinienem być urządzony.
W związku z pierwszymi dochodami i nowym życiem/trybem życia, postanowiłem zaszaleć. W poniedziałek popełniłem szalony ruch i zakupiłem podkoszulek taki z tworzywa sztucznego z dziurkami, spodnie ortalionowe, bluzę z kapturem i adidasy i wczoraj oto odbyłem swój pierwszy NZ jogging w kóło Panmure Basin. Łącznie z dobiegnięciem do samej zatoki zajęło mi ponad 40 minut biegania. Dzisiaj ledwo się ruszałem i czas na regenerację, ale jutro druga tura :) Może nie tak hardcorowo, ale jakoś żeby formę utrzymać i w wakacje móc bezkarnie wygrzewać brzuch. Chudnięcie to strasznie ciężkie zajęcie ;) przez te 3 miesiące udało mi się dopiero 4-5 kilo a prawie codziennie robiłem brzuszki i pompki i codziennie sam sobie gotowałem (tutaj jedzenie na mieście to w 90% junk food).

Tyle na dzisiaj. Jestem padnięty od przenoszenia rzeczy i pracy, a jutro jeszcze umawiam się o 8 rano w centrum z kolesiem od którego kupiłem przez tutejsze allegro telefon. Mój się już powoli rozpada dosłownie. Bateria trzyma dzień jak dobrze pójdzie, obudowa się rozpada i wyprawia w dodatku dziwne rzeczy. I tak zakupiłem tutejszy w przyzwoitej cenie licytując się do ostatniej chwili :)

Jutro albo pojutrze będzie więcej. Już nawet spisuję sobie co mam wam opowiedzieć, bo codziennie się nie udaje wpisu (za dużo czasu, a czasu mało) a w głowie kupa rzeczy do opowiedzenia :) Więc następny wpis będzie bardzo ciekawy i będzie też trochę o was. Dobranoc!